Plener bez sylabusa

Rozmowa z prof. Andrzejem Tomczakiem, kierownikiem Pracowni Znaku i Identyfikacji Wizualnej WSSU w Szczecinie oraz WSUS w Poznaniu

Jak pan wspomina plener, w którym brał pan udział w czasie studiów w PWSSP w Poznaniu?

Plener malarski to była rzecz rewelacyjna. Trwał trzy tygodnie. Studiując spotykamy się razem głównie na zajęciach, natomiast w czasie plenerów artystycznych, poza tym, że stajemy przy sztalugach i malujemy, spotykamy się permanentnie. Przyjeżdżamy do Skoków i nagle widzimy swojego profesora w krótkich spodenkach, który przychodzi i rozmawia z nami, razem jemy posiłki, razem spędzamy czas. Wieczorami są jakieś pohulanki, zabawy, nawiązują się przyjaźnie, miłości, są różne rozmowy, spory, ale przede wszystkim praca. Do dziś widzę obrazy namalowane przez ludzi, których już dawno nie ma albo się rozpierzchli, pamiętam je. Student pracuje pod okiem swoich profesorów w innym zupełnie wymiarze niż to było w uczelni – jednego dnia wiatr wieje, deszcz pada, innego słońce świeci – ma kontakt z czymś, co jest wielką witalnością: drzewo, las, niebo, ludzie, psy, koty, architektura. Ta symbioza sprzyja sprawie najistotniejszej – tworzeniu się społeczności artystycznej. Dosyć zasadnicza Maryla, którą znam ze studiów, okazuje się fajną dziewczyną: opowiada o czymś, jest sentymentalna, mówi wiersze i patrzę na nią zupełnie inaczej. Te przyjaźnie, które były i są dla mnie bardzo istotne, właśnie na tym poziomie się zaczynały. Na moim roku była śp. Ulka Plewka, która biegała z koszem od śmieci na głowie i tańczyła, był Włodek Schmidt, który się do niej zalecał… Widziałem wtedy ludzi w zupełnie innych rolach niż zazwyczaj.

Kosz na głowie Urszuli Plewki dobrze się komponował z jej ekscentryczną osobowością.

Właśnie, bardzo się wtenczas zaprzyjaźniliśmy, Ulka była ode mnie nieco starsza. Gdy przyszedłem na pierwszy rok, ona kończyła studia na Akademii Rolniczej, robiła dyplom z hodowli lisów. Wtedy różnica czterech lat była ogromna, patrzyłem na nią jak na dojrzałą kobietę.

Pamiętam, jak się ścigaliśmy, żeby sobie coś udowodnić, pokazać, że umiem być lepszy. Codziennie o piątej po południu odbywała się korekta. Plener prowadził prof. Marian Szmańda z asystentem Andrzejem Kurzawskim, który biegał, zaglądał, wszędzie go było pełno, ale z takim ładnym temperamentem. Był wielki hol, w którym rozkładało się prace i wtedy wszyscy przychodzili, niektórzy już po małym wineczku. Tworzyła się taka atmosfera, że trudno ją odpowiedzieć. Pochodzę z Żerkowa, małego wielkopolskiego miasteczka, więc mieszkałem w internacie, potem w akademiku i przywykłem do społeczności internackiej. Makarenko kłaniał się nam każdego dnia. Natomiast większa część studentów nigdy w takich warunkach nie żyła, byli z dobrych domów, luksusowo urządzonych, i nagle musieli mieszkać w pokoju wieloosobowym, w pokojach przejściowych… To była zupełnie nowa jakość i sympatie rodziły się wbrew tym przeszkodom, a nawet przeciwnie, to ludzi zbliżało. Bardzo wiele zależy od składu, który przyjedzie, od prowadzącego także, bo jeżeli będzie ktoś szalenie akademicki w sensie negatywnym, że będzie wrzeszczał, dyscyplinował…

Plener zmieni się w internat.

Tak. A tu właśnie chodzi o bycie razem, mieszkanie razem, bawienie się razem – to zostaje na całe życie i jest bardzo ważne także w sensie artystycznym. W szkole rozkładało się rysunki, a tam szliśmy razem nad rzekę, gdzie stał stary młyn i tak się zaczynało. Te wszystkie elementy mają duże znaczenie.

W późniejszym czasie sam pan zaczął organizować plenery.

Przez pewien czas uczyłem rysunku w Wyższej Szkole Sztuki Użytkowej w Szczecinie. Jako dziekan bardzo dbałem o plenery, jeździłem po różnych miejscowościach, zawierałem znajomości, umawiałem się z burmistrzami, wójtami. Kiedyś zostałem zaproszony na plener do domu bogatych właścicieli położonego nad pięknym zielonym stawem, pełnym kumaków, w pobliżu miejscowości Skórka. Urzekło mnie to miejsce, nazwałem je Wyprawka, a dom – Kumowisko, i po pewnym czasie zorganizowałem tu pierwszy plener dla studentów WSSU. Później plenery odbywały się w Trzęsaczu, Szczecinku, Golczewie, Trzebieży, Trzebiatowie, Nowym Warpnie... Młodzież już od półrocza się dopytywała, gdzie będzie następny, i na to czekała. Nie wyobrażam sobie, żeby studia artystyczne nie miały takiej otwartej pracowni, jaką jest plener. Gdy dziś widzę w procesie kształcenia te wszystkie sylabusy z jakimiś „mądrymi” pytaniami, to raz, że mi się język plącze, dwa – one nic nie wnoszą, są niepotrzebne, to odwracanie uwagi od spraw istotnych. Inaczej mówiąc, odwracanie kota ogonem. Urzędniczy bełkot.

Tak, to jest bełkot, co do tego jesteśmy zgodni. Jak można to, o czym pan opowiada, wpisać w tabele i oznaczyć symbolami?

Nie da się. Ktoś chce malować i przyjść o świcie, ktoś inny o zmroku – to się nie kończy, to jest czas permanentny. Doświadczenia studenckie wykorzystałem później w swoich „dorosłych” plenerach.

Jak doszło do pierwszego pleneru w Marianowie i jak się rozwinęła ta rzeczywistość?

Marianowo to moja miłość, zajmuje bardzo ważne dla mnie miejsce. A zaczęło się od inicjatywy księdza Jana Dziducha, proboszcza parafii zlokalizowanej w pocysterskim kompleksie klasztornym, żeby zrobić plener z okazji 750-lecia powstania miejscowości. Najpierw z młodzieżą przyjechał kolega księdza, który uczy w Liceum Plastycznym. Potem ktoś zaproponował, aby rozmawiać w ZPAP o kolejnych plenerach. Przyjechałem więc z prezesem okręgu Erazmem Kalwaryjskim, dziś nieżyjącym malarzem i grafikiem, i tak się odbył pierwszy plener związkowy, na którym była moja żona, malarka Wiesia Markiewicz. To się sprawdziło i spodobało się księdzu. Opracowałem wtedy znak graficzny i projekt katalogu pleneru, które do tej pory są używane. W pierwszych plenerach nie brałem udziału, a od czwartego jestem kuratorem artystycznym i prowadzę je wraz z księdzem Janem pod szyldem Stowarzyszenia „Sydonia”. Zadecydowałem, że nie ma określonego tematu, ale jeśli kogoś zainteresuje historia miejsca czy postać Sydonii von Borck, proszę bardzo. Ogólnopolskie plenery malarskie przekształciły się niebawem w Międzynarodowe Spotkania Artystów z Brazylii, Japonii, Francji, Niemiec, Danii, Słowacji, Ukrainy, Sycylii i Polski. Przyjeżdżają artyści o dużych dokonaniach twórczych, często z uczelni artystycznych. Były i są prezentacje autorskie, zaczęła się współpraca, wyjazdy. Kolekcja się nie rozpierzchła. Galeria Refektorium Sztuki pokazuje dorobek – zebraliśmy już ponad 600 dzieł uczestników, a powstało ich kilka tysięcy. Było wiele wystaw. Ukazało się sporo katalogów, albumów, książek, artykułów prasowych, zrealizowano kilka filmów dokumentalnych, reportaży tv i audycji radiowych. Zrealizowany został również mój projekt artystyczny – Marianowska Droga Krzyżowa. Każdą stację namalował inny artysta, warunkiem było, aby malował w taki sposób, w jaki maluje swoje obrazy. Spotykamy się już po raz dwudziesty. Atmosfera jest niesamowita. Konie, kajaki, grzyby, ryby. Świetne miejsce. Cud, że ksiądz z nami wytrzymał, bo nasza czereda przyjeżdżała nie tylko malować obrazy. Mam zdjęcie księdza, jak szczerze z nami śpiewa.

A do kurii ksiądz nie był wzywany?

Był. Z kolegą dziennikarzem trzy razy byliśmy u wikariusza głównego. Jakoś mu przebaczyli.

Artyści się wstawiali…

O, wstawiali się! Wstawiali… (śmiech)

Ale za księdzem.

Za księdzem przede wszystkim. Gdyby nie on, nie byłoby tych plenerów. Co jakiś czas odbywają się wizytacje arcybiskupie. Gdy któregoś razu miano do niego przyjechać, ksiądz Jan poprosił, abym mu towarzyszył. Tymczasem arcybiskup obejrzał zbiory i nie dosyć, że nie skrytykował, to jeszcze polecił kontynuację tych spotkań. Kto tam plotkował i wymyślał różnego kalibru historyjki, to szybko przestawał. Wyszło dużo opracowań, książek, katalogów. Zawsze na te moje „dorosłe” plenery zapraszałem kogoś z uzdolnionych studentów czy początkujących artystów i puszczałem ich na głęboką wodę – trafiali w towarzystwo uznanych twórców i albo polegli, albo się odnaleźli. W zasadzie nie znam przypadku nietrafienia. Kiedyś zostałem zaproszony do Danii na warsztaty. Pracownia dobrze przygotowana, ale przychodziło się rano, wychodziło na posiłki i to nie było dobre. W Marianowie jest ogromny klasztorny strych i stara piekarnia oraz kilka innych miejsc, gdzie ludzie mogą pracować, kiedy tylko chcą, nawet w nocy. Czasem jest taki moment, że możemy sobie pogadać, i to są znakomite historie, ale jeżeli widzimy, że ktoś pracuje, to staramy się mówić ciszej, coraz ciszej i w końcu wychodzimy na palcach.

A jak studenci odnajdywali się w Marianowie?

Dla nich to było niesamowite wyróżnienie. Niektórzy byli nieco zestresowani, bo przyjeżdża tam sporo profesorów z różnych uczelni: Rafał Strent, Mirosława i Kazimierz Rocheccy, Marek Haładuda, Chiaki Murata, Czesław Tumielewicz, Wiesława Markiewicz i inni, i nagle przychodzi student z pracowni żony, przynosi bardzo dobrze namalowane prace. Wszyscy robią mu korektę, a on już jest prawie jak ich kolega! Niestety, gdy przyjechał po latach, był już zmanierowany, wykoślawiony przez kogoś, kto wybił mu z głowy wszystko, co było w nim autentyczne. Rocheccy mówią: co się stało? On miał tak wspaniałe wyczucie przestrzeni i nagle zaczął dziwne, syntetyczne rzeczy robić, martwe jak noga od stołu. Wpadł w pułapkę, to już przestała być jego osobista propozycja. Teraz będzie mu trudniej wydobyć się z tego i wrócić do samego siebie. Ja takich rzeczy widziałem wiele. Nie żyje już bardzo dobry malarz Jurek Gumiela. Ukończył studia w Poznaniu, barwna postać… Jurek pierwsze kontakty artystyczne nawiązał dzięki mnie, bo to było dziecko lasu. Organizowaliśmy wówczas wędrujące plenery nadmorskie: Rewal, Niechorze, Pobierowo… Nagle ówczesny sekretarz propagandy z Nowogardu składa mi propozycję: mam takiego młodego chłopca z Płotów, który maluje obrazy. Pomyślałem, Matko Boża, kto to będzie? I ten Jurek przyjechał: na motocyklu, ze szczupłą blondyneczką na siodełku, apaszka, koszula do pępka rozpięta – chłopak miał siedemnaście lat. Przywiózł dwa duże obrazy i mnie zatkało. Na jednym była jego narzeczona Krysia z siodełka, sterta krzeseł – to wszystko namalowane w sposób niezwykły przez chłopca, który siedział gdzieś tam w małej miejscowości. Później przygotowywałem go na studia, robiąc to bardzo delikatnie. I Jurek zdał. Ale dlaczego o nim mówię? Bo on miał niespotykany dar – talent realisty. Jurek jednak chciał być wielkim, nowoczesnym artystą i wdał się w jakieś próby, asamblaże, frotaże, uciekał od siebie samego na końce świata. Niektórzy krytycy chwalili go, ale to już nie był Jurek. Opowiedziałem o tym, bo to jest historia o niebezpieczeństwie ulegania obcym wpływom. Jeżeli ktoś uczy rysunku, to niech uczy podstaw rysunku, a nie swojego rysunku, a jeżeli naucza malarstwa – to podstaw malarstwa, a nie tego, jak malować w jego własnej konwencji.

Jak pana zdaniem plenery wpływają na rozwój osobowości artystycznej?

Malarstwo mojej żony jest peanem na temat pejzażu – nie byłoby tego, gdyby nie plenery. Czy plener kształtuje artystę? Malarz XIX-wieczny, samotnik siedzący na strychu, to się skończyło w XIX wieku. Ludzie szukają kontaktu, muszą się między sobą ocierać, zanim wrócą do swoich norek. Każdy ma inną konstrukcję psychiczną, inną wrażliwość i obserwując innych, rozmawiając z nimi, może się upewnić co do swoich wyborów artystycznych. Jeśli na uczelniach artystycznych zastąpimy fachowców ludźmi bez żadnego doświadczenia, którzy chodzą razem na piwo, dojdziemy donikąd. Jest facet, który macza ręce w jakieś mazi i robi koła, zrobił już ich tysiące. Na plenerze czego będzie uczył? Tych kół? On nie potrafi namalować drzewa, domu, tylko ma sposób, żeby zaistnieć artystycznie. Ja nie mówię, że sztuka współczesna to jest szalbierstwo, ona jest i musi być, to kolejny krok w nowe. Ale zbyt dużo mamy działań pseudoartystycznych, „pustostanów celebryckich”. Koniec z malarstwem? Kto może tak powiedzieć? Sam nie malował niczego, a wrzeszczy. Dlatego uważam, że fatalne są współczesne próby skracania czasu plenerów albo sprowadzania ich do jakichś pseudozajęć. Jeżeli jeden plener odbywa się w Sarbinowie a następny w Mrzeżynie, to z lokalizacji powinna wynikać różnica, studenci nie powinni malować na pamięć albo ze zdjęć. Nie chodzi przecież o kopiowanie tylko o inspirację. Jak jestem w górach, to nie maluję abstrakcyjnych obrazów, bo po co jestem w tych górach? Żeby je mieć w nosie? Poza tym jestem martwym człowiekiem, jeśli mnie góry nie obchodzą: ani to, jakie są z rana, ani jakie w śniegu, jakie w słońcu. Jeżeli nie widzę wody innej w potoku, a innej w morzu – to co widzę? Mam nauczyć młodego człowieka wrażliwości? Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby byli twórcy, którzy zajmują się jakąś wyabstrahowaną sprawą, ale – z całym szacunkiem – niech oni tego świata nie uczą i nie narzucają innym, bo to jest ich świat. Gdy byłem w pracowni prof. Brzozowskiego, on nigdy nie powiedział „namaluj to w ten i ten sposób”, tylko wpadał, kazał przygotować płótna o określonych wymiarach i robił np. ćwiczenia z laserunku. Uczył nas pewnej wiedzy o malarstwie, nie malarstwa Brzozowskiego. Tragicznym nauczycielem jest ten, który dopada do obrazu i każe malować według siebie po swojemu. Tu nie ma lipy, tu nie przychodzi się do pracy, to jest posłannictwo.

Zadam głupie pytanie, ale z takimi pytaniami spotykamy się niestety coraz częściej: Po co architektowi wnętrz czy projektantowi mebla plener malarski? Mógłby się zając praktyką zawodową, lepszym opanowaniem programów komputerowych, a tutaj traci czas.

Tak? A po co architektowi przyroda? A co to jest humanizm? Gdybyśmy przez wielkie lornety powiększyli życie, którego nie widzimy, to byśmy oszaleli. Co się dzieje w jednym kwiatku w jednym robaku? To są kosmosy. Gdy tworzę architekturę, to ona jest częścią integracyjną tej wielkiej całości. Jeżeli używam drewna, to nie tylko dlatego, że ono ma jakiś rysunek, choć to też jest ważne, ale że pachnie, że rosło, że człowiek jest bliski drewnu i kamieniowi. Jak można odrywać człowieka od korzeni? Może on będzie poprawnie wykonywał pewne rzeczy, ale nie uszanuje miejsca. Aby zbudować dom, wytnie drzewo, zamiast wpisać się w przestrzeń. Wracając do plenerów, myślę, że nie będzie edukacji artystycznej, medycznej czy politechnicznej, jeśli we wszystkim tym zabraknie humanizmu. Prof. Szmańda opowiadał w czasie pleneru w Skokach, że zanim trafił na studia artystyczne, zdał na medycynę i wziął udział w lekcji anatomii w prosektorium. Wchodzi do sali, przywożą zasłonięte ciało, odkrywają – leży śliczna młoda dziewczyna. On zamarł. Wszedł wykładowca i mówi: dziś zaczniemy od otwarcia klatki. Ciało się otwiera i widać ciemną dziurę, z której wylewa się coś czarnego jak smoła. Dziewczyna umarła na płuca – paliła papierosy. Przeżył taki szok, że prosto z tej sali poszedł się wypisać z Akademii Medycznej. Mówię to dlatego, że każdy musi mieć konkretne doświadczenie, aby nie być teoretycznym lekarzem czy artystą i to są czasem bolesne momenty. „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”, to jest stare góralskie porzekadło. Niech sobie będą te wszystkie sylabusy pięknie powymyślane… i co z tego wyniknie? Że studenci tu mają mieć 5 a tu 6 punkcików? To bełkot, nie ma żadnej średniej. To jest strata czasu, odrywany jestem od studenta i zamiast zajmować się poważnymi sprawami, mam wypisywać jakieś androny. Wolę malować.

Rozmawiała Krystyna MATUSZEWSKA