Na marginesie dyskusji o kształceniu doktorantów

Bartłomiej K. Krzych

W momencie pisania tych słów wprowadzanie Konstytucji dla Nauki (Ustawy 2.0) wchodzi w decydującą fazę. Skończył się ostatni rok akademicki według „starych zasad”. O ile jednak „nowe zasady” nie mają znaczącego wpływu na rekrutację przyszłych studentów, o tyle w przypadku doktorantów zaszły zmiany istotne i dobrze znane, choć nie wszystkich zadowalające. Uniwersytetom (i innym instytucjom naukowym) pozostawiono pewną swobodę w tworzeniu i prawnym regulowaniu funkcjonowania szkół doktorskich. Przekłada się to np. na ilościowe i jakościowe różnice w programach kształcenia. W jednych uczelniach doktoranci będą mieć w ciągu czterech lat mniej więcej 500 godzin zajęć, w innych zaś prawie dwa razy więcej. Niemniej ilościowy wymiar godzin nie jest najistotniejszy – ważna jest liczba punktów ECTS, która winna się przekładać na wkład pracy wymagany od doktoranta. Na boku zostawiam problem niewspółmierności i przekładalności punktów na rzeczywisty wymiar i wkład pracy studenta/doktoranta, co zależne jest często nie tylko od niego samego, ale również od prowadzącego zajęcia lub innych czynników przypadłościowych związanych z trybem, formułą i rodzajem pracy przyjętymi w danym miejscu. Trudno też porównywać doktorantów np. filologii, którzy znaczną część czasu poświęcą na lekturę książek i ich analizę, z doktorantem medycyny, który swój czas będzie spędzał w szpitalu.

Prawdziwy problem może się pojawić w szkołach doktorskich, które będą wielodyscyplinowe (w niektórych uczelniach publicznych powołano tylko jedną szkołę doktorską, w innych kilka, w zależności od dziedzin i dyscyplin naukowych, w których prowadzone będzie kształcenie). W „wielkich”, ale mniej wyspecjalizowanych szkołach doktorskich będzie istniała konieczność wprowadzenia większej liczby zajęć ogólnych. Powstaje pytanie, czy prowadzone zajęcia mają służyć tylko przyuczeniu doktoranta do prowadzenia badań naukowych (warsztat, metoda), czy jednak winien on wynieść z nich konkretne treści, których znajomość jest niezbędna dla doktora danej dyscypliny naukowej. Czy uda się to odpowiednio zbilansować i „pogodzić”?

Innym problemem jest rekrutacja, do której różnie podeszły poszczególne uczelnie, ustanawiając takie, a nie inne warunki przyjęcia. Gdzieniegdzie same terminy rekrutacji okazały się bezlitosne dla tegorocznych absolwentów studiów magisterskich lub równorzędnych, ponieważ rekrutacja rozpoczynała się w czasie trwania sesji, zaś kończyła jeszcze w momencie trwania obron, co mogło znacząco utrudnić, a nawet uniemożliwić złożenie stosownej dokumentacji. Czy można się spodziewać, że liczba kandydatów okaże się na tyle niska, iż konieczne będzie przeprowadzenie drugiej tury rekrutacji, co sprawi, że początkowy nacisk na oszczędność czasu i minimalizację pracy komisji wymusi zwiększenie nakładów czasowych i administracyjnych?

Formuła lepsza niż poprzednia

Trzeba też zapytać, czy rekrutacja nie będzie realizowana tak, aby przyjmować tylko „swoich”, np. dzięki takiemu, a nie innemu ustalaniu harmonogramu sesji, obron, wydawania dokumentów i rekrutacji. Nie sposób jednak w tym momencie nakreślić całościowej i wystarczająco uszczegółowionej panoramy działań – ich skutków i konsekwencji – podejmowanych w ramach tworzenia, prowadzenia i rekrutowania do szkół doktorskich. Dokładniejsze obserwacje będą możliwe dopiero za jakiś czas (a w dłuższej perspektywie przynajmniej za parę lat). Pozostaje nadzieja, że obecna formuła okaże się mimo wszystko lepsza niż poprzednia: zarówno dla uczelni, jak i dla doktorantów, a przede wszystkim dla polskiej nauki.

Wobec spadku poziomu kandydatów na studia doktoranckie, jak i poziomu samych rozpraw doktorskich w ostatnich kilkunastu latach, należy uznać za element pozytywny projakościowe regulacje prawne zmniejszające liczbę kandydatów/doktorantów. Jednakże, jak starałem się krótko pokazać, regulacje te nadal nie są w pełni przejrzyste, co może skutecznie zniechęcać potencjalnych „dobrych” (tzn. nastawionych pronaukowo) kandydatów, z korzyścią dla kandydatów mniej „dobrych” (tzn. nastawionych profinansowo). Sytuacja taka była bardzo dobrze widoczna przed wprowadzeniem obowiązku wypłacania stypendium doktoranckiego połowie uczestników studiów III stopnia, co wymiernie wpłynęło na limity rekrutacyjne.

Jako doktorant chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, ważnej dla mnie również z osobistych względów. Mianowicie apeluję do aktualnych i przyszłych doktorantów, aby – jeśli tylko zależy im na byciu częścią polskiej akademii (lub przynajmniej na dobrze napisanej i obronionej rozprawie doktorskiej) – nie zniechęcali się istniejącymi lub pojawiającymi się trudnościami, również tymi wynikłymi z niedoskonałości prawa lub nawet zakulisowo podejmowanych decyzji czy działań na nieformalnym poziomie życia akademickiego. Zachęcam, by wtedy gdy ktoś uzna, że została mu wyrządzona krzywda, szukał sprawiedliwości, jeśli to możliwe, na drodze prawnej. Okazuje się bowiem, że często, nawet w bardzo podobnych sprawach, sądy orzekają różnie (przykład: wątpliwości dotyczące wysokości stypendiów dla doktorantów, którzy rozpoczęli naukę „po staremu” i kontynuują ją w momencie wchodzenia w życie Ustawy 2.0 – zob. artykuł Pauliny Szewioły Ustawa Gowina. Spór o reformę nauki wkracza na wokandy , GazetaPrawna.pl, 13.06.2019, online: https://bit.ly/32lyEJZ).

Warto zajrzeć do Centralnej Bazy Orzeczeń Sądów Administracyjnych (orzeczenia.nsa.gov.pl) i przejrzeć akta dotychczasowych spraw (należy szukać symbolu 6143 i opisu „Sprawy kandydatów na studia i studentów”). Zbiór orzeczeń i opinii znajduje się również na stronie internetowej Krajowej Rady Doktorantów (krd.edu.pl). Tu chcę wspomnieć tylko o jednej sprawie, która została nakreślona w jednym z wcześniejszych numerów „Forum Akademickiego” (Doktoranci – akademicki plebs? , FA 4/2019). Dotyczyła ona (nie)przyznania zwiększonego stypendium doktoranckiego oraz ilościowego kryterium jego przyznawania („nie więcej niż 30%”), które mogło prowadzić do naukowej dyskryminacji doktorantów, których roczniki były nieliczne (słowem: jeśli ktoś miał naukowe osiągnięcia, a jego rocznik liczył mniej niż cztery osoby, to nie mógł otrzymać stypendium, natomiast jeśli ktoś miał mniejsze osiągnięcia lub nie uzyskał ich wcale, ale jego rocznik był znacznie liczniejszy, mógł ubiegać się o zwiększenie stypendium doktoranckiego, a nawet je otrzymać). Sąd zakwestionował uczelniany regulamin i stwierdził, że: „Nie ma podstawy prawnej do ustalania 30% uprawnionych do zwiększenia uwzględniając kierunek studiów. Takie rozumienie pozostaje w sprzeczności z ustawą oraz może prowadzić do sztucznego ustalania liczby przyjmowanych doktorantów, np. 3 osoby, co zawsze powoduje niemożność uzyskania zwiększenia stypendium doktoranckiego bez względu na osiągane wyniki doktorantów. Pozostaje to również w sprzeczności z faktem, iż stypendia te są przyznawane z dotacji podmiotowej na dofinansowanie zadań projakościowych” (wyrok II SA/Rz 110/19, tekst uzasadnienia wyroku za: http://orzeczenia.nsa.gov.pl/doc/17F4FACF57).

Uważam za najważniejsze ostatnie stwierdzenie: stypendium z dotacji projakościowej winno być udzielane właśnie z tego tytułu, a nie na podstawie innych kryteriów – i to na uczelni (nie bez udziału samorządu doktorantów) spoczywa obowiązek takiego przygotowania regulacji, które pozwoli realizować ten postulat w sposób sprawiedliwy. Rektor nie zaskarżył wyroku do NSA, tym samym uznając go, i przyznał zwiększenie stypendium doktoranckiego. Procedura wraz z postępowaniem sądowym trwała praktycznie cały rok akademicki, ale zakończyła się pozytywnie dla doktoranta, a nawet wpłynęła na zmianę regulaminu przyznawania zwiększenia stypendium.

Autonomia czy sterowanie?

Pojawia się bardzo ważne pytanie, stawiane już wielokrotnie, na które nie da się łatwo odpowiedzieć, co pokazuje ostatnia reforma. Pytanie to brzmi: czy w modelu kształcenia akademickiego ważniejsza ma być autonomia uczelni, czy sterowanie centralne? By na nie odpowiedzieć, konieczne jest dokonanie przynajmniej jednego fundamentalnego rozróżnienia. Jeśli chodzi o badania naukowe, autonomia akademii winna być niezaprzeczalna. Natomiast w przypadku organizacji uczelni oraz kształcenia zwiększenie centralności kosztem autonomii mogłoby wyjść na dobre, zwłaszcza jeśli chodzi o jednolitość organizacji roku akademickiego, skalę ocen, zasady przyznawania stypendiów oraz rekrutacji, a szczególnie wzajemną kompatybilność i przejrzystość działania wszystkich szkół wyższych (podkreślam, że nie mam tu na myśli szczegółowych regulacji dotyczących spraw naukowych, jak np. kwestie ewaluacji i oceny pracowników – to osobny i równie wieloaspektowy temat). Można przypuszczać, że pozwoliłoby to wyeliminować znaczące różnice jakościowe pomiędzy aktami legislacyjnymi poszczególnych uczelni; różnice te wzbudzają czasami uzasadnione niezadowolenie, które swój finał znajduje na sali sądowej.

Wtedy, gdy to możliwe, warto brać sprawy akademii (własnej uczelni) w swoje ręce, gdyż może być z tego większy pożytek niż tylko indywidualny. Bierność lub ciche przyzwolenie na status quo , mimo możliwości uniknięcia pewnych doraźnych niedogodności, w dłuższej perspektywie czasu mogą się okazać zgubne lub niedogodne nie tylko dla większego grona osób, ale i samej akademii. Pokazują to m.in. ostatnie nagłaśniane przez media wydarzenia i reportaże obnażające upadek etosu naukowca, a nawet pracowników wymiaru sprawiedliwości związanych z akademią, by wspomnieć tylko kwestię niszczenia nagrań z posiedzeń komisji habilitacyjnych. Dzisiejsze środki społecznej komunikacji przekazu, jak m.in. „Forum Akademickie”, a przede wszystkim Internet (mam na myśli nie tylko portale społecznościowe, ale i rzetelnie, a nie emocjonalnie i z pobudek wyłącznie osobistych prowadzone blogi przedstawicieli świata nauki), pozwalają skutecznie ujawniać i piętnować istniejące patologie.

Bartłomiej K. Krzych , filozof, Wydział Socjologiczno-Historyczny Uniwersytetu Rzeszowskiego