×

Serwis forumakademickie.pl wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z naszej strony wyrażasz zgodę na wykorzystanie plików cookies w celach statystycznych. Jeżeli nie wyrażasz zgody - zmień ustawienia swojej przeglądarki internetowej.

Nauka równoległa

Jak wyleczyć polską akademię z jej wstydliwej choroby?

W toku licznych dyskusji i debat poprzedzających implementowaną obecnie reformę szkolnictwa wyższego, problem poruszanego tu zjawiska „nauki równoległej” nie był w moim odczuciu wystarczająco precyzyjnie nazwany. To bardzo niekorzystny obrót spraw, ponieważ brak wystarczających instrumentów, które pozwalałyby neutralizować wpływ tego wielce szkodliwego zestawu praktyk na polską akademię, będzie prawdopodobnie przysłowiowym „gwoździem do trumny” toczącej się reformy. W tekście tym opisuję zjawisko „nauki równoległej” oraz postuluję radykalne środki zaradcze. Odwołuję się do przykładu swojej własnej dyscypliny, politologii, najbardziej bodaj jaskrawego przypadku tej choroby. Podkreślenia wymaga jednak to, że politologia nie jest tu jedynym przykładem. Wybitni, międzynarodowo rozpoznawalni przedstawiciele innych nauk społecznych, takich jak np. socjologia czy pedagogika, oraz humanistycznych, takich jak np. filozofia czy językoznawstwo, wskazują bowiem także na te dyscypliny jako co najmniej w części „zainfekowane równoległością”.

Czym w takim razie jest „nauka równoległa”? Definiuję ją jako patologiczną mutację pewnej ogólnej, występującej globalnie dyscypliny naukowej. Mutacja ta uprawiana jest wyłącznie lokalnie i nie uczestniczy w globalnym dyskursie dyscypliny, za którą się podaje. Międzynarodową nieobecność „nauki równoległej” oddają już najprostsze wskaźniki bibliometryczne. Dla przykładu, 80-90% analizowanej przeze mnie kadry pięciu największych uniwersyteckich jednostek politologicznych w kraju ma zerowy wskaźnik cytowań liczony wg bardzo inkluzywnej i „hojnej” dla politologów bazy Scopus. Co więcej, prawie 90% (32 z 36) członków Komitetu Nauk Politycznych PAN także legitymuje się zerowym indeksem cytowań wg ww. bazy. W praktyce oznacza to brak uznanego dorobku naukowego u osób bardzo prominentnych w tej dyscyplinie, włączając profesorów tytularnych, członków ciągle działającej CK, nowo powołanej RDN, a nawet PAN.

Czy uprawianie „nauki równoległej” jest w takim razie wyrazem swego rodzaju „patriotyzmu naukowego”? Zdecydowanie nie, jest to raczej zwykłe pójście na skróty. „Naukę równoległą” charakteryzują bowiem zaniżone, w sposób systematyczny i strukturalny, standardy. W związku z tym wytwarzana przez tę „naukę” wiedza jest w istocie bezwartościowa, a to z tej prostej przyczyny, że nauka właściwa (globalna) bada te same zjawiska w sposób bardziej wyrafinowany i pogłębiony, czyli po prostu lepiej. Intelektualnie nieatrakcyjna „nauka równoległa” jest jednak dla wielu atrakcyjna ze względu na łatwość uprawiania. Wejście i zadomowienie się w dyskursie nauki globalnej wiąże się bowiem z koniecznością nabycia i stałego doskonalenia wielu zaawansowanych kompetencji. Wymaga też przysłowiowej „grubej skóry”, pokory, odporności na porażki i krytykę. Doświadczenie odrzucenia artykułu to przecież dla publikujących w globalnych czasopismach norma, nie zaś niefortunny wyjątek. „Nauka równoległa” nie wymaga od swych adeptów przejścia tej trudnej drogi. Oferuje jednak przynależny nauce prestiż i status, które w jej ramach nadawane są na zasadach towarzyskich („Józek Heniowi, Henio Stasiowi, a Stasio Józkowi”), bez wystawiania „naukowców równoległych” na potencjalny dyskomfort związany z poddaniem się bezstronnej recenzji.

I tu pojawia się problem wielowymiarowej szkodliwości „nauk równoległych” dla całej wspólnoty akademickiej i nie tylko. Po pierwsze, obecność „nauk równoległych” jest źródłem podwójnych standardów: profesor tytularny matematyki czy fizyki to ciągle ktoś, kto rozwiązał pewien istotny problem formalny lub przeprowadził wiele skomplikowanych eksperymentów, podczas gdy profesor politologii jest zwykle autorem serii publikacji tylko z nazwy naukowych, w których jednak trudno dopatrzeć się zastosowania aparatu naukowego, nader często przypominających swym poziomem licealne rozprawki z wiedzy o społeczeństwie (więcej na ten temat poniżej). Co najbardziej bolesne, „naukowcy równolegli” krzywdzą, być może nieświadomie, młodych adeptów danej dyscypliny, wciągając owych adeptów w proceder, który w przyszłości wystawi ich na pośmiewisko przy jakiejkolwiek próbie kontaktu z głównym nurtem tej dyscypliny. Poszkodowani są też studenci, którym przekazywana jest nieaktualna i ułomna wiedza, a w końcu podatnicy, opłacający działalność klasyfikowaną jako „naukowa”, a niemającą z nauką wiele wspólnego. Poszkodowani są więc wszyscy, poza samymi „naukowcami równoległymi”, zwłaszcza tymi ze szczytów hierarchii. Ci zażywają władzy i zaszczytów, na które w ramach nauki globalnej musieliby pracować o wiele ciężej, o ile byłyby im one kiedykolwiek dane.

Trzech jeźdźców apokalipsy

Na czym więc polega ta strukturalna ułomność, którą nazywam „równoległością”? Przede wszystkim na wypaczeniu pojęcia nauki, zwłaszcza nauki empirycznej, na niezrozumieniu lub świadomym przemilczeniu istoty tego, czym jest nauka, a czym nie jest. Pierwszym kardynalnym grzechem przeciwko nauce jest wtórność. W polskiej politologii „prace naukowe” często są jedynie kompilacją już istniejących prac i już istniejącej wiedzy. Polscy politolodzy zdają się nie zadawać sobie pytań, które każdy naukowiec powinien sobie nieustannie stawiać: „Dlaczego to, co robię lub chcę robić, jest ważne?”, „Co mam do powiedzenia tym, którzy przede mną badali interesujące mnie zjawisko?”, czy wreszcie „W jaki sposób mogę to czy inne zagadnienie zbadać lepiej niż moi poprzednicy?”. Zamiast tego, sięgają po prostu po istniejące prace i dokonują ich kompilacji. Zwykle czynią to w samotności, ponieważ nie przyswoili sobie tego, że uprawianie nauki to czynność społeczna. W skrajnych przypadkach, taki chaos intelektualny prowadzi do chaosu moralnego, owocującego rosnącą liczbą plagiatów.

Grzechem drugim jest czysto deskryptywny charakter „prac naukowych”. Polska politologia pełna jest tekstów będących jedynie opisem, często powierzchownym, badanego zjawiska. Opis jest oczywiście częścią nauki, ale to wyjaśnianie jest kluczowym jej celem. Tu ujawnia się brak zastosowania aparatu naukowego, wynikający najprawdopodobniej z czystej niewiedzy. Zwykle próżno szukać w polskich pracach politologicznych myślenia indukcyjnego czy dedukcyjnego, nie mówiąc już o rygorystycznym testowaniu hipotez.

Jest wreszcie grzech trzeci, tj. niezgoda na metodologię, zwłaszcza ilościową. Statystyczny polski politolog nie rozumie statystyki i w związku z tym nie lubi jej, a prace wykorzystujące metody statystyczne określa jako „ateoretyczne” (swoje własne kompilacyjne prace uważa zaś za „pogłębione”). „Równoległym profesorom” polskiej politologii zdarza się też wygłaszać opinie o statystyce jako „błędzie młodości, z którego się wyrasta”. Ta kuriozalna postawa jest częścią ww. syndromu nieznajomości aparatu naukowego, w tym nieświadomości, że metody statystyczne już dawno wyszły poza prostą statystykę opisową, a ich obecny rozwój nakierowany jest na pogłębione badanie zależności przyczynowych. Postawa ta ma swój groteskowy aspekt, ponieważ ma miejsce w sytuacji, gdy niektóre metody statystyczne stworzone przez politologów, np. przez ojca-założyciela nowoczesnej metodologii politologicznej Gary’ego Kinga, są dziś stosowane nawet w naukach ścisłych. Jest to jednak przede wszystkim postawa wyjątkowo szkodliwa, ponieważ dochodzi tu do swego rodzaju afirmacji niekompetencji, tj. przedstawiania niekompetencji jako cnoty lub wręcz „stanowiska badawczego”. Politolodzy polscy argumentują także często, że nie stosują metodologii ilościowej, ponieważ prowadzą badania jakościowe. Jednak w przeważającej większości te ich „badania” nie oznaczają tego, co zwykle kryje się pod pojęciem metodologii jakościowej, np. analizy konstruktywistycznej czy międzykrajowych badań porównawczych opartych na algebrze Boole’a, ale wyżej wspomniane prace deskryptywno-kompilacyjne.

Tych trzech jeźdźców apokalipsy – wtórność, deskryptywność i niezgodę na metodologię – uzupełnia nieuchronnie czwarty: inflacja. Inflacja stopni i tytułów naukowych przy jednoczesnym braku nowych teorii, nowych metodologii czy przełomowych badań.

Dziedziczenie niekompetencji

Co w takim razie zrobić ze szkodliwą dla nas wszystkich „nauką równoległą”? Postuluję rozwiązania radykalne, choć nie opcję zerową. Nie jestem za tym, żeby „równoległych profesorów” ocenić nagle wg światowych standardów i pozwalniać z uniwersytetów. Konieczne jest jednak kompleksowe pozbawienie „naukowców równoległych” władzy w systemie nauki. Po pierwsze, należy wprowadzić pewne minimalne wymogi dorobkowe dla promotorów doktoratów i przerwać tym samym proces „dziedziczenia niekompetencji”. Habilitacja czy profesura tytularna w dyscyplinach takich jak np. politologia czy socjologia nie świadczą bowiem automatycznie o niezbędnych kompetencjach. Po drugie, trzeba wprowadzić podobne wymogi dla recenzentów w przewodach habilitacyjnych i procedurach profesorskich. Po trzecie, należy wprowadzić analogiczne wymogi dla zasiadających w radach naukowych dyscyplin. Tu w awangardzie wydają się być Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Śląski. Oba jednak zatrzymały się na razie w pół kroku. W pierwszym z nich wymogi dorobkowe dotyczą tylko jednej trzeciej składu rad, a w drugim profesorowie tytularni wchodzą w skład tych rad z urzędu. Po czwarte wreszcie, należy radykalnie zmniejszyć wpływ „naukowców równoległych” na wybór władz rektorskich, np. poprzez ważenie udziału przedstawicieli danej dyscypliny w kolegiach elektorskich przez jej poziom w relacji do nauki światowej.

Minister Jarosław Gowin bardzo często wspomina o potrzebie awansu polskich uniwersytetów w światowych rankingach, za co jest zwykle krytykowany przez przedstawicieli naszego środowiska. Krytykę tę uważam za nieuzasadnioną i krótkowzroczną. Czy chcemy tego czy nie, rankingi mają wpływ na nasze codzienne funkcjonowanie, w tym na to, jakich kandydatów przyjmujemy na studia oraz na to, kto w świecie chce z nami współpracować. Musimy jednak zdać sobie wszyscy sprawę, że jeśli w trybie pilnym nie rozwiążemy problemu „nauk równoległych”, to za dziesięć lat obudzimy się nie w drugiej setce rankingu szanghajskiego, ale niżej niż jesteśmy obecnie. Usaina Bolta nie da się dogonić biegnąc z plecakiem pełnym kamieni.

Maciej Górecki