Skąd się biorą elity

Piotr Müldner-Nieckowski

Dialog tekstowy (literacki) to nie zawsze rozmowa. Dialog to jakże często (dziś coraz częściej) wymiana z samym sobą własnych myśli, informacji, ocen i analiz. Wszystko powinno nam się wtedy układać jako rachunki „za i przeciw”, jako autodialog, a więc inaczej niż w dialogu mówionym (co najmniej dwuosobowym), w którym następuje wtrącanie ogromu śmieciowych uwag, szczegółów i spostrzeżeń spoza tematu. Brudzenie treści takim balastem uniemożliwia trafną rozmowę z drugą osobą na skutek ustawicznego wyrastania przesłon z bezużytecznych informacji, pobocznych argumentów, przypadkowych skojarzeń i dowcipkowych aluzji. Wszystko to, niczym siatka z drutu magnetyzmowi, uniemożliwia przenikanie się fluidów wspólnoty myślenia jako ciągów logicznych i faktów.

Fakty uciekają, narastają sterty odpadów, a wszystko jakże często obraca się w antyfakty, przeświadczenia i pułapki stanowisk jednostronnych, skastrowanych. Osoby kształcone (ale i jakże często też kształcące) na naszych uczelniach rozmawiają obecnie ufiksowane na swoich betonowych stanowiskach i nie zamierzają się od nich uwalniać. Samozachowawczo uważają, że tak ma wyglądać bezpieczeństwo ich świata, w którym (i z którego) nie wolno się wychylać. Dostrzegają też koszmar cenzury uwolnionej z instytucji państwowej i grasującej dziś nawet po domach. Na każde słowo twoje mają odwrotne słowo swoje, bezdowodowe, jedynie dyktowane przez emocję: jestem w obronie, pilnuję swego terytorium, a ściśle obszaru mojego środowiska, w którym tkwię trwale, bo środowisko sprawdza, co robię. Jeśli zmieniam zdanie, to mogę być natychmiast wykluczony.

Co tacy ludzie wtedy robią? Z kim będą wymieniali opisy stereotypów emocji, standardy opinii i prawdy – fałszu? Kto im pożyczy stówkę, kiedy będą potrzebowali, kto im udostępni swój zeszyt z notatkami z wykładów?

Rozmowa z samym sobą jest równie bezpieczna jak z kolegami z własnej grupy ideowo-politycznej, bo nie jest dialogiem osób o różnych poglądach. Mogłaby się jednak bez świadków toczyć w trybie prawdziwych rozważań. Tylko że trzeba by umieć to robić. Ale się nie umie. Roztrząsanie we własnym kręgu językowym, pojęciowym i metodologicznym, a więc w gruncie rzeczy próbowanie dochodzenia do prawdy, niekoniecznie jest sprawdzalne. Może być tylko czynnością maskującą nieróbstwo umysłowe. Jakże często kłamiemy samemu sobie, przekonując siebie, że nasze podejrzenia co do kłamstw zasłyszanych mogą się skończyć wyczerpaniem nerwowym, wszak dyskusja z kłamstwem grozi samoagitacją, autopropagandą i zagładą. Może się to skończyć tym, że następnego dnia pójdziemy między swoich i powiemy coś, co środowiskowo jest zakazane i zagraża ostracyzmem. Bardzo niebezpieczne, bardzo.

Rozmowa z samym sobą przeważnie będzie więc próbą dochodzenia do opracowania takiej wypowiedzi, która konformistycznie przeinaczy prawdę, aby – mimo przejścia do fazy nieprawdy – wyglądała na prawdę udowodnioną. Krótko mówiąc: metoda wkręcania sobie samemu nowej emocji, imitującej wiedzę, utwierdzania się w nawiści lub (częściej) nienawiści, która ma ćwiczącego myślenie przekonać ostatecznie i całkowicie do objawień środowiska, jest formą miotania się w labiryncie bez wyjścia.

Powstaje dychotomia zachowań. Rano przestajemy myśleć całkowicie, formułować (prawdziwe) prawdy, (uprawnione) wnioski i (zdefiniowane) samozalecenia, ale czujemy się „safe”; wieczorem ustalamy, jak ma być prawdziwie, logicznie i edukacyjnie, ale z założeniem, że środowisko wyrzuci nas na bruk i czujemy się „endangered”. Niektórzy mylą takie procedury z emocjami (i nawet w praktyce starają się je w emocje przekształcać), ponieważ są do nich podobne ze względu na gwałtowność, stanowczość i nieuporządkowanie, a co do charakteru logicznego są rozmazane przez mgłę braku metody.

Myślenie mogłoby wyzdrowieć, gdyby myślący umiał usuwać emocje ze zbioru mechanizmów rozumowania. Do ćwiczenia tego stylu mógłby służyć dialog własny, jednoosobowy, ale musi się pojawić odwaga w ujawnianiu myśli w swojej grupie. Na początek przydałaby się lektura zbiorku Artura Schopenhauera o erystyce i jakiegoś przystępnego podręcznika logiki, np. Kazimierza Pawłowskiego. Niech rozumowiec zauważy, że zbyt łatwo, wręcz standardowo do wszystkiego używa dziś brzytwy Ockhama, wycinając w pień wszelkie okoliczności, cechy i odcienie, a to nawet zanim jeszcze zostanie rozpoznany zestaw parametrów zjawiska. Z telewizorów leje się właśnie takie pouczające zawężanie poznania i rozumowania, więc uczelnia ma obowiązek studentów przestrzegać, ze wskazaniem, o którą telewizję chodzi. Czy potrafi wskazywać właściwie? Przeważnie nie.

Z drugiej strony osobnik lepiej wyćwiczony w myśleniu umie okrawać problem przynajmniej z odchyleń standardowych, czyli przypadków rzadkich i nietypowych, niestety ktoś inny z miejsca zakłada mu kaganiec, przystosowując świat jego myśli do standardowych modeli danego problemu oraz odgórnych ustaleń, co jest możliwe, a co nie, odrzucając bez analizy to, co wydaje się niewykonalne. Osobnik zaczyna się wtedy mądrzyć, przestaje wątpić, myślenie odstawia na strych. Zamiast przestrzeni myśli (dyskursu) pojawia się przestrzeń walki (obelgi). Konieczne są podtrzymujące podniety, następne porcje błędów.

Przykład błędu? Proszę. Zacznijmy od błędu głównego naszych czasów: antydemokracja, deprecjonowanie mas, wstręt do ludu i obwinianie go, że głosuje nie tak, jak powinien, wobec czego jest tłuszczą godną odrazy. Liczą się tylko elity i ludzie elit, i to na nie trzeba głosować! Błąd tak myślących polega na tym, że uznają, iż elity wzięły się nie wiadomo skąd, a w każdym razie nie z ludu. Myślą też, że sami są elitą.

e-mail: lpj@lpj.pl