Akademicka biurokracja

Zbigniew Drozdowicz

Biurokracja raczej mało komu kojarzy się z czymś pozytywnym; nawet jeśli dodać do niej skądinąd nobilitujące określenie „akademicka”. Częściej łączy się ją z traktowaniem przez urzędników ich petentów w taki sposób, aby ci zrozumieli, kto tutaj rządzi. Wprawdzie pierwszy składnik tego określenia to tylko biuro (ewentualnie biurko) , ale drugi (gr. kratos ) to już władza; a co to byłaby za władza, gdyby nie miała poczucia ważności i wyższości nad zwyczajnym obywatelem? Niejednokrotnie nie inaczej jest w środowisku akademickim.

Typizacja biurokracji

Typizacja ta pojawiła się już w XVIII stuleciu, gdy pojęcie to zostało wprowadzone do publicznego obiegu przez Vincenta de Gournaya. W następnym stuleciu wystąpiła ona w znaczącej roli m.in. na kartach dzieła Alexisa de Tocqueville’a O demokracji w Ameryce , w prezentacji zachowań społecznych, które sprawiają, że tytułowa demokracja wykazuje wyższość nad różnego rodzaju despotiami i despotami (rzecz jasna nie tylko urzędniczymi). Jednak dopiero na początku minionego stulecia zostały przeprowadzone jej gruntowne analizy, m.in. przez Maxa Webera, który wskazał na różne formy przejawiania się biurokracji i różne jej typy. Na kartach fundamentalnego dzieła Gospodarki i społeczeństwa prezentowane są m.in. takie jej typy, jak chiński, egipski i europejski w różnych fazach ich rozwoju gospodarczego i politycznego.

Rzecz jasna nie byłoby biurokracji bez biurokratów. W analizach weberowskich pojawiają się oni zresztą niejednokrotnie i to nie tylko w urzędniczych rolach (te ostatnie są jednak szczególnie mocno eksponowane). W świetle tych analiz taki urzędnik-biurokrata „posłuszny jest wyłącznie rzeczowym obowiązkom urzędowym” oraz oczywiście tym, którzy je ustalają i kontrolują ich wykonywanie, a w przypadku stwierdzenia uchybień jednym podpisem mogą go pozbawić miejsca przy biurku. Wiąże się z tym nie tylko kurczowe trzymanie się owego biurka, lecz także zainteresowanie tym, aby zarówno obowiązki, jak i ich strażnicy byli „nieśmiertelni” (określenie. M. Webera).

Przeprowadzone w późniejszym okresie przez Roberta Mertona analizy zachowań biurokraty ujawniły m.in. takie patologie społeczne jak „wyuczona nieudolność”, „psychoza zawodowa” czy rytualizm i konformizm. Pojawiają się one również w funkcjonowaniu biurokracji akademickiej i biurokraty akademickiego. Wskazywał na to zresztą M. Weber w swoim wykładzie z 1917 roku pt. Uczony jak zawód (Wissenschaft als Beruf ). Krytykował w nim m.in. biurokratyczny model amerykańskiego uniwersytetu, w którym dyrektor instytutu funkcjonuje w taki sam sposób jak dyrektorzy „wszystkich kapitalistycznych, a zarazem zbiurokratyzowanych przedsiębiorstw”, tj. uważa, iż „ów instytut jest «jego» i że to on w nim rządzi”, a jeśli któremuś z podwładnych to rządzenie się nie podoba, to fora ze dwora.

Biurokracja centralna

Od czasu wygłoszenia przez M. Webera wspomnianego wykładu minęło wprawdzie całe stulecie, jednak skoro już coś istotnego zmieniało się w akademickiej biurokracji, to raczej na gorsze niż na lepsze i to nie tylko na amerykańskich uczelniach. Spotkałem się z opinią, że na wielu z nich władza znajduje się nie tyle w ręku rektorów czy dziekanów, ile urzędników, bez łaskawości których można wprawdzie żyć, ale co to za życie? Europejskie uczelnie mają swoje urzędnicze tradycje. Jednak niejedna z nich z woli unijnych lub krajowych polityków i urzędników (a niejednokrotnie jednych i drugich) wprowadza w życie to, co wymyślili brukselscy biurokraci, których akademickie doświadczenie w niejednym przypadku sprowadza się do okresu studiów (mimo to uważają, iż wiedzą najlepiej, co jest dobre dla uczelni). Chcę przez to powiedzieć tyle, że dzisiaj biurokracja centralna to nie tylko szczebel ministerialny, lecz także szczebel urzędów Unii Europejskiej określających standardy akademickiej poprawności. Rzecz jasna można próbować je bagatelizować. Trzeba się jednak wówczas liczyć z tym, że obudzimy się bez środków do prowadzenia badań na światowym poziomie, a także bez prestiżu, który jest pochodną uczestnictwa w międzynarodowym życiu akademickim i realizowania projektów badawczych, których kosztorys może przyprawić o zawrót głowy niejednego krajowego planistę.

W krajach należących do Unii Europejskiej lokalna biurokracja ministerialna ma oczywiście też coś do powiedzenia i to nie tylko ta z najwyższych szczebli ministerialnej władzy. Miałem okazję się o tym przekonać, realizując w przeszłości projekt badawczy finansowany przez KBN i zmagając się z ministerialnym biurokratą (w randze st. specjalisty), który przetrwał rządy niejednej formacji politycznej i niejednego ministra. Rzecz jasna w każdej biurokracji – w tym w ministerialnej – role są podzielone. Ta, która przypada ministrowi, może być scedowana na jego zastępców, a nawet dyrektorów departamentów. W końcu minister nie może się wszystkim zajmować, a czasami również powiedzieć tego, co faktycznie myśli (stanowisko zawdzięcza polityce i politykom). Chodzi nie tylko o delegowanie któregoś z ministerialnych urzędników do odczytania listu gratulacyjnego z okazji uczelnianej uroczystości, ale także m.in. o powiedzenie przy tej okazji tego, co być może niezręcznie byłoby mu samemu powiedzieć. Ci, którzy brali udział w uroczystym posiedzeniu senatów poznańskich uczelni związanym z obchodami 100-lecia istnienia, mogą się domyśleć, o którą wypowiedź chodzi. Natomiast tym, którzy nie brali udziału powiem tylko, że żyjemy wprawdzie w dosyć trudnych dla uczelni czasach, jednak nie aż tak trudnych, aby rektor dużej uczelni nie miał odwagi powiedzieć tego, co mówi parlamentarna opozycja i o czym jest przekonana spora część społeczeństwa.

Nie będę przywoływał słów rektora mojej uczelni, bowiem mógłbym się spotkać z zarzutem, że chcę mu się przypodobać. Powiem natomiast coś, co wprawdzie jest powszechnie wiadome, ale o czym zdają się czasami zapominać ministerialni urzędnicy. Otóż pojawiają się oni na swoich urzędach i z nich wcześniej lub później odchodzą. Natomiast następstwa ich nie do końca przemyślnych działań pozostają niejednokrotnie na tak długo, że już mało kto będzie pamiętał, co za nimi stało.

Biurokracja uczelniana

W swoim czasie popularne było takie powiedzenie: „nie zna życia, kto nie służył w marynarce”. Przekładając je na realia tytułowego problemu, można powiedzieć: „nie zna życia akademickiego, kto nie miał do czynienia z biurokracją uczelnianą”; a im dłużej miał z nią do czynienia, tym bardziej mógł się przekonać, że ma ona swoją „filozofię” funkcjonowania i przetrwania za urzędowym biurkiem nawet największych uczelnianych rewolucji. W mniejszym stopniu dotyczy to urzędników powoływanych w wyborach, jak rektorzy, dziekani czy dyrektorzy instytutów. Natomiast w większym tych, którzy zatrudniani są na wniosek kierowników uczelnianych jednostek organizacyjnych. Jednak również na temat tej pierwszej grupy mógłbym sporo powiedzieć. W końcu przez kilkadziesiąt lat akademickiego życia zgromadziłem sporo spostrzeżeń. Niektóre wpisują się w dość powszechnie podzielane przekonanie, że każda władza może demoralizować, a wielka władza (również uczelniana) może demoralizować tym bardziej (i niespecjalnie bronią przed tym profesorskie tytuły). Może ona demoralizować, ale nie musi. W swoim długoletnim funkcjonowaniu na uczelni i „współżyciu” z różnymi rektorami, dziekanami i dyrektorami instytutu miałem do czynienia z takimi, którym władza tak bardzo „uderzyła do głowy”, że pod niejednym względem wyglądali na wcielenie owego weberowskiego „dyrektora – dyktatora”. Miałem jednak również do czynienia z takimi, którzy jeśli nawet nie każdemu potrafili „przychylić nieba”, to przynajmniej z każdym chcieli żyć w zgodzie. Niestety tak się nie da wykonywać uczelnianych funkcji.

Od każdej władzy można jednak oczekiwać, że nie będzie się specjalnie wynosiła ponad innych członków uczelnianej społeczności, a przynajmniej, że nie będzie wokół siebie tworzyła czegoś w rodzaju „dworu” pochlebców. Z tym jednak też różnie bywa. Nie sądzę, abym był w tym przekonaniu odosobniony. Moim zdaniem na niejednej uczelni można spotkać urzędników, którzy zachowywali się lub zachowują tak, jakby uczelnia, wydział czy instytut były ich. Jestem przy tym przekonany, że niespecjalnie uczelniom wychodzi to na dobre. Uwaga ta o tyle jest do rzeczy, że nowe regulacje prawne dotyczące funkcjonowania uczelni w Polsce dają spore uprawnienia rektorom, a minister naszego resortu publicznie wyraził ubolewanie, że niejednokrotnie dobrowolnie rezygnują oni z niektórych uprawnień.

Rektorzy, dziekani czy dyrektorzy uczelnianych jednostek organizacyjnych to tylko jeden z problemów związanych z uczelnianą biurokracją. Innym, bardziej odczuwalnym w codziennym funkcjonowaniu uczelnianej społeczności jest problem pracowników administracyjnych, których władza sprawowana jest z pozycji urzędowego biurka. W żadnym razie nie chciałbym deprecjonować ich roli w życiu akademickim, nawet wówczas, gdy sprowadza się ona do przejrzenia jakiegoś dokumentu oraz przyłożenia na nim (lub nie) swojej urzędowej pieczęci. W końcu szeregowy urzędnik wie, a przynajmniej wiedzieć powinien, jak taki dokument należy sporządzić i w jakim terminie go złożyć. Prawdziwym biurokratą staje się on jednak dopiero wtedy, gdy tę wiedzę uznaje za wystarczającą podstawę do traktowanie petentów (mniejsza o to czy z profesorskimi tytułami, czy też bez) tak, jakby byli zbyt słabo rozgarnięci, aby na bieżąco orientować się w różnego rodzaju regulacjach prawnych. Wyjątkiem pod tym względem może być (ale nie musi) traktowanie petentów pełniących ważne uczelniane funkcje. W końcu biurokrata ma swój instynkt samozachowawczy i z grubsza się orientuje, kogo można potraktować z góry, a z kim raczej trzeba się liczyć. A jeśli ów instynkt go zawiedzie, to będzie musiał poszukać sobie innego biurka (jako były dziekan mógłbym na ten temat sporo powiedzieć).

Zachować święty spokój

Próby pokazania jak radzić sobie z uciążliwościami biurokracji już się pojawiały. Nie sądzę jednak, aby miały one na tyle uniwersalny charakter, aby pasowały do każdej sytuacji, w której biurokrata traktuje swoich petentów jako zło konieczne. Przykładem może być chociażby wspomniana wcześniej wizja demokracji amerykańskiej A. Tocqueville’a. Skłonny jestem twierdzić, że sformułowana przez tego autora alternatywa „albo demokracja – albo biurokracja” ma dosyć ograniczoną ważność. Bez większego bowiem trudu można znaleźć przypadki, w których demokracja wzmacnia biurokrację, a biurokracja demokrację (tylko jednym z nich jest dzisiejsze funkcjonowanie struktur organizacyjnych Unii Europejskiej). Na uczelniach ten sojusz demokracji i biurokracji ma oczywiście swoją specyfikę –ie tylko dlatego, że z zasady mają one strukturę hierarchiczną, ale także dlatego, że obowiązują na nich specjalizacje, które wykluczają możliwość wykonywania przez uczonych na profesjonalnym poziomie czynności zawodowych, które potrafi wykonywać uczelniana administracja (co oczywiście uzależnia pierwszych od drugich).

Ogólne sugestie w tej kwestii można jednak sformułować (nie dając gwarancji, że będą skuteczne). Pierwsza sprowadza się do stwierdzenia, że jeśli już jesteśmy skazani na biurokrację, to przynajmniej starajmy się zachować nie tyle nawet tzw. święty spokój (o to czasami bardzo trudno), ile wyrozumiałość zarówno wobec wyuczonej, jak i niewyuczonej niedoskonałości uczelnianych urzędników, a czasami wręcz nieporadność tych, którzy powinni załatwić naszą sprawę, ale jej nie załatwili i niewiele z tym można zrobić (jak z zaginionym płaszczem w filmie Stanisława Barei). Druga sprowadza się do stwierdzenia, że jeśli chcemy mieć coś szybko i dobrze zrobione, zróbmy to sami; a jeśli nie mamy na to czasu lub ochoty, miejmy przede wszystkim do siebie pretensje i nie dziwmy się, że biurokrata potraktuje nas jak osobę „szczególnej troski” (o ile oczywiście tak nas potraktuje, bo przecież może to wyglądać znacznie gorzej). Ostatnia z nich sprowadza się do sugestii, aby jednak próbować przekształcać wyuczoną nieporadność biurokraty w wyuczoną zaradność zawodową. Może to wprawdzie wyglądać na utopię, jednak są kraje w Europie, które zanotowały na tym polu pewne sukcesy (miałem okazję się o tym osobiście przekonać, przebywając w niektórych z nich). Póki co, Polska do nich nie należy. ?