Spróbujmy zacząć od miłości

Rozmowa z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego

Czym była Rzeczpospolita Obojga Narodów: federacją dwóch niezależnych państw czy jednym państwem, w którym na skutek polonizacji zanikały różnice?

Jako historyk bardzo nie lubię zaczynać od definicji. To jest rodzaj rozmowy, którą łatwiej prowadzić z filozofem albo matematykiem. Historia jest zawsze bogatsza od wszelkich definicji. Zamknięcie tak skomplikowanego zjawiska, jak proces unii dokonujący się od 1385 do 1791 roku, terminem „federacja” czy „polonizacja” jest wyrokiem na prawdę historyczną, która umyka prostym określeniom. To był proces, który miał bardzo ważne etapy, w tym roku będziemy obchodzili jubileusz szczególnie ważnego etapu: unii lubelskiej. Pracuję nad czwartym tomem Dziejów Polski , obejmującym okres od 1468 do 1618 roku. Unia lubelska znajduje się więc niejako w centrum tego tomu, a ja – będąc jeszcze we wczesnej stosunkowo fazie pracy nad tekstem – widzę, jak bardzo unia lubelska wynika wprost z tego, co zostało ustanowione w propozycji unii z Mielnika w 1501 roku: połączenia dwóch państw w jeden naród polityczny. A kto dzisiaj pamięta o Mielniku? Unia lubelska nie wyskoczyła w 1569 roku jak Atena w pełnej zbroi z głowy Zeusa, tylko potrzebowała stu osiemdziesięciu lat, aby dojrzeć do takiej właśnie wersji bardzo daleko posuniętego zbliżenia, połączenia dwóch państw w najważniejszym zakresie. Stanowiły go obywatelskie wolności, a ich fundamentem było prawo wyboru władcy. A to z kolei stało się ostatecznie możliwe nie tylko dzięki trwałości tego procesu, jego konsensualnemu charakterowi, lecz także dzięki temu, że tu nie było przemocy, a w każdym razie nie ona dominowała. Ważniejsze były wpływy kulturowe idące przez Polskę i z Polski. To jest szalenie ważny element związany z przejściem procesu unii w nowy etap w Lublinie, a więc fakt, że kultura polska stała się na tyle dojrzała i atrakcyjna, że przyciągała dodatkowo, obok kultury politycznej, która choć była specyficznie polska, nie wyrażała się przecież początkowo po polsku, lecz po łacinie. Natomiast w 1569 roku na kulturę polityczną republikanizmu obywatelskiej wolności nałożył się jeszcze wielki sukces języka polskiego jako języka tej kultury politycznej, wtedy już języka Reja, Kochanowskiego, ale także języka ustaw sejmikowych.

Wróćmy do wolności obywatelskich jako najważniejszego spoiwa unii.

Prawo wyboru władcy było źrenicą tej wolności. Do akceptacji tego warunku przez Jagiellonów, którzy na Litwie panowali jako władcy dziedziczni, doszedł element przypadkowy – Zygmunt August nie miał potomstwa. Ta przeszkoda na drodze do przełamania ostatniego oporu przed zjednoczeniem Litwy z Koroną, czyli prawa dynastyczne Jagiellonów do władzy w Księstwie Litewskim, zniknęła. Nie było komu przekazać dynastii. Dlatego Zygmunt August przekazał prawa do Litwy Koronie. Rzeczpospolita stała się uprawnioną do wyboru następnego władcy nie tylko Polski, ale i Litwy. Wcześniejsi rządzący konsekwentnie bronili tego, co wyróżniało ich w systemie politycznym Rzeczypospolitej, to znaczy prawa dynastycznego. Ono działało tylko na Litwie, w Koronie żaden z Jagiellonów nie miał prawa do tronu – wszyscy, od Władysława Jagiełły poczynając, byli wybierani. Zygmunt August, wiedząc, że nie doczeka się dziedzica, pogodził się z tym i w ten sposób kultura obywatelskiego wyboru mogła być ostatecznie zatwierdzona i spotkać się z entuzjastycznym poparciem tych, którzy wtedy dopiero doszli do głosu na Litwie, czyli szlachty. Wcześniej szlachta nie miała na Litwie znaczenia, liczyli się tylko wielcy panowie. W wieku XIV i XV nie było tam żadnej demokracji. Ona się stopniowo budowała im bliżej końca wieku XV, a już zwłaszcza w wieku XVI, a wzrastała w okolicznościach wojennych. W Polsce demokracja szlachecka zatriumfowała od czasu wojny trzynastoletniej (1454-1466). Szlachta z bronią w ręku, na koniu, czuła siłę swojego głosu, mogła wymóc to, że o swoich prawach będzie sama decydowała na sejmikach. To samo dzieje się na Litwie w czasie poprzedzającym unię lubelską, to znaczy wtedy, gdy Litwa walczy o życie z Moskwą i czasem wygrywa, częściej jednak przegrywa. Szlachta litewska uświadamia sobie, że nie tylko Radziwiłł czy Gasztołd, lecz także ona ma coś do powiedzenia, bo miecz czy szabla są ważne dla obrony wspólnoty. I żąda dla siebie takich praw, jakie ma polska szlachta. To się dzieje w połowie XVI wieku. Połączenie wszystkich tych czynników prowadzi do unii. Także Moskwa odegrała w tym procesie istotną rolę: przez to, że zagrażała śmiertelnie Litwie i przekonała większość Litwinów, że bez Polski się nie utrzymają, że muszą się połączyć z Polską, albo zginą.

Co jeszcze zyskała Litwa oprócz pomocy przeciwko Moskwie i tego, że bojarzy litewscy weszli w nowy etap rozwoju politycznego na wzór ustroju polskiego?

Warto podkreślić to, że Zygmunt August nadaje Litwie prawo organizacji sejmików. To się dokonało niejako odgórnie, oczywiście w związku z pewnymi tendencjami występującymi wśród szlachty litewskiej. W Polsce sejmiki funkcjonują już od ponad stu kilkudziesięciu lat jako podstawa samorządności, czyli podstawa obywatelstwa. I to przechodzi na Litwę przy współpracy króla i powoduje popularność unii wśród mas wyborców litewskich – jakbyśmy dziś powiedzieli – którzy głosują zdecydowanie za unią. Warto pamiętać, że unia uzyskała zdecydowane poparcie wśród szlachty (bojarów) na Litwie i Rusi, przeciwstawiali się jej nieliczni magnaci, Radziwiłłowie przede wszystkim, i kilka innych wielkich rodów. Ale gdy przyszło do debat sejmikowych w województwach Wielkiego Księstwa Litewskiego i ziem ruskich włączonych przez Zygmunta Augusta do Korony, to nigdzie unia nie wzbudziła większego sprzeciwu, nie było buntu pod hasłem: „tracimy swoje państwo!”. To jest wymysł nacjonalistycznej historiografii litewskiej wieku XIX. Ona się może powoływać na opór Radziwiłłów, i słusznie, bo oni byli przeciwko podzieleniu się władzą, ale nie z Polakami, tylko ze szlachtą zamieszkującą ich własny kraj. Unia polsko-litewska oznaczała, że te same prawa, które ma szlachta w Polsce, powinna mieć – nie do końca tak się stało – szlachta litewska. Czyli uszczupli się władza tych wielkich rodów.

Co jeszcze zyskała strona litewska?

Obie strony zyskiwały na tej unii, ale skoro zapytał pan o Litwę… W procesie unii, który zaczyna się w końcu XIV wieku, następuje rodzaj dyfuzji kulturowej. Na Litwę przychodzi z europejskiego Południa i Zachodu – poprzez Polskę – wiele ważnych elementów kultury. Prawo magdeburskie to nie jest polski wymysł, ale to jest istota samorządności w miastach. Samorządność sejmikowa, szlachecka, to jedno, ale jest też samorządność miejska. Ona przyszła do Polski w XIII wieku od naszych zachodnich sąsiadów, zakorzeniła się tu bardzo mocno we wszystkich miastach, a w wieku XV zaczyna wchodzić do miast Litwy i Rusi – za przykładem z Polski. Mało popularny, krótko panujący król, a wcześniej wielki książę litewski Aleksander ma tu szczególne zasługi, bo i Mińsk, Połock i cały szereg ważnych miast dzisiejszej Białorusi, a także Litwy, otrzymuje za jego panowania prawo magdeburskie. Kijów uzyska je już za Zygmunta Starego. Dziś to wraca jako symbol europejskości tych miast, buduje się w nich pomniki prawa magdeburskiego: są takie w Mińsku i w Kijowie. Nie człowiek, a prawo uzyskuje pomnik jako symbol przynależności do Europy. I to idzie przez Polskę, sięga tak daleko, że np. mieszczanie Staroduba czy Starego Bychowa – to dalekie kresy wschodnie dzisiejszej Białorusi – tak wysoko cenią sobie uzyskaną w ten sposób wolność, że bronią się bohatersko przed Moskwą, kiedy ta będzie najeżdżała te tereny, mimo że są prawosławni, mówią po rusku i czują pewną bliskość kulturową z Moskwą, ale uważają się za wolnych obywateli swoich miast. Litwa otrzymuje także kulturę poprzez edukację, poprzez Uniwersytet Krakowski. Do rangi symbolu urasta fakt, że drugim rektorem odnowionego przez Władysława Jagiełłę uniwersytetu, po Stanisławie ze Skarbimierza, jest książę Jan Drohicki, jeden z krewniaków Jagiełły, Litwin. Specjalnie został wybrany na rektora w 1401 roku, żeby pokazać, że ten uniwersytet jest dla Litwinów. Po to został Uniwersytet odnowiony, by służyć nie tylko Koronie, ale też Litwie, by dostarczyć ludzi, którzy będą mogli zanieść na tę Litwę nowoczesne wzory zarządzania, administracji i kultury upodabniające Litwę, w dużej części przecież jeszcze pogańską, w dużej części prawosławną, do tego, co jest na zachodzie Europy, a co już rozwinęło się w Polsce. Wreszcie jeszcze jeden element trzeba podkreślić – drukarstwo. Jeśli chodzi o ten przełomowy wynalazek w zakresie cywilizacji, Polska była niesłychanie zaawansowana; kilkanaście lat po Gutenbergu Kraków drukuje pierwsze książki, potem Wrocław. Po drukach Kaspra Straubego z roku 1473 następne są cyrylicą dla ludności ruskiej. I one idą z Krakowa. To ma kolosalne znaczenie dla rozwoju kulturowego tych ziem. Nie wolno na to patrzeć w kategoriach kolonialnych: „Polacy przyszli i skolonizowali kulturowo dzisiejszą Litwę czy Białoruś”. Na szczęście tak już na to nie patrzy większość współczesnej generacji historyków białoruskich i litewskich. Tak patrzyły poprzednie generacje, które czuły się zdominowane przez wpływ polski, a tym bardziej, kiedy były zdominowane przez imperializm sowiecki. Szukały wtedy własnej tożsamości w kontrze do wspólnego dziedzictwa Rzeczpospolitej. Dzisiaj docenia się to, jak wiele zyskały te kultury w dziejach unii. Poprzez Polskę przyszły do nich narzędzia rozwoju: druk, prawo magdeburskie, samorządność sejmikowa, poczucie dumy z bycia wolnymi ludźmi.

A Polska? Co zyskała Polska?

Tu trwa spór. Historycy już w wieku XIX – Lelewel, a jeszcze bardziej szkoła krakowska – zastanawiali się nad tym, co Lelewel nazwał obrazowo „rozwolnieniem w przestrzeni”. Pojawiało się pytanie, czy to, że Polska tak szeroko ekspandowała swoimi wpływami kulturowymi, nie sprawiło, że nasze życie polityczne, kulturowe straciło na intensywności. Takie rozleniwienie życia, że oto sięgamy hen za Wołyń, za Dniepr, za Dźwinę, zamiast pracować intensywnie na tym niewielkim kawałku ziemi, jakim dysponowaliśmy między Bugiem i Wartą. Możemy przyjąć ekstensywny tryb rozwoju, korzystając z poszerzenia pola do popisu o osiemset tysięcy kilometrów kwadratowych na wschód od etnicznych granic Polaków... Pojawia się także zarzut, że w tej wymianie wynikającej z unii tylko Polska dawała, nic nie biorąc w zamian, że unia osłabiała polskie centrum. Poza tym pojawiają się zarzuty natury geopolitycznej: że unia wciągnęła Polskę w niepotrzebny konflikt z Moskwą. Jest i przeciwny punkt widzenia, bo jeśli wymienimy największe nazwiska polskiej kultury: Moniuszkę, Słowackiego, Mickiewicza, a z drugiej strony Lema czy Niemena, to przecież wszystko ludzie stamtąd. Oczywiście nieprawdziwe jest pogardliwe określenie Józefa Piłsudskiego, który nie lubił Polski etnicznej, że wszystko co wartościowe jest tylko na kresach, a w środku nic nie ma, bo jednak stąd nie tylko Kochanowski wyszedł i Rej, a bez nich nie byłoby Mickiewicza i Słowackiego. Ale z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć temu, że polska kultura mogła rozkwitnąć dzięki połączeniu i z dopływem talentów idącym z ziemi ruskiej i litewskiej, bo przecież Mickiewicz i Słowacki to nie byli etniczni Polacy. To byli ludzie, którzy do naszej kultury przylgnęli, bo uważali ją za wysoką, dającą możliwość realizacji najwyższych aspiracji duchowych. A więc w wymiarze kulturowym nam, Polakom dzisiejszej Polski, unia coś ważnego dała.

Ale czy to, że uwikłaliśmy się, jak zarzucają przeciwnicy unii, w konflikt geopolityczny z Rosją, byłoby do uniknięcia, gdybyśmy nie zawarli unii?

Mielibyśmy wielkiego zjednoczonego sąsiada wschodniego za swoją granicą. Czy ten sąsiad miałby stolicę w Mińsku, Wilnie czy w Moskwie, to nie ma znaczenia z punktu widzenia geopolitycznego. Zjednoczenie całej Europy Wschodniej nie udało się Witoldowi, „klasycznemu” wschodniemu despocie, który pragnął skupić wszystkie ziemie ruskie pod swoim berłem, ze stolicą w Wilnie. Gdyby wygrał bitwę pod Worsklą w roku 1399, graniczylibyśmy z wielkim, wojowniczym imperium ruskim (co z tego, że z Witoldem na czele – ono musiałby stać się ruskie, prawosławne, bo taka byłaby miażdżąca większość jego mieszkańców, bez porównania silniejsza kulturowo od garstki Litwinów) nie na Dnieprze i Dźwinie, tylko na Bugu i Wiśle. Witoldowi imperium ruskie się nie udało i dzięki temu świeża i krucha unia Litwy z Polską przetrwała, co pozwoliło nam jeszcze przez trzysta lat rozwijać kulturę obywatelskiej wolności dzięki temu olbrzymiemu buforowi geopolitycznemu, którym było z tego punktu widzenia Wielkie Księstwo Litewskie. Zanim Rosja do nas doszła, kultura wolności zapuściła tu korzenie. I już Moskwy całkiem się nie udało zrobić tam, gdzie dziś jest Litwa, Białoruś i Ukraina.

Wspólny stał się również pieniądz…

Ale z różnym stemplem: Pogoń i Orzeł. Nie mniej ważne było wprowadzenie zasady swobody nabywania majątków w obu krajach. Wcześniej Litwini zawarowali sobie, że Polacy nie mogą kupować majątków na Litwie. Chodziło o to, żeby bogatsza Korona nie zdominowała gospodarczo Litwy.

Polacy nie mogli też sprawować urzędów na Litwie.

I to zostało utrzymane, natomiast mogli nabywać posiadłości ziemskie. Ten pomysł wyjścia do unii od spraw gospodarczych powtórzony zostanie niecałe trzydzieści lat później w stosunku do Moskwy. W 1590 roku, gdy zmarł Iwan Groźny i za chwilę dynastia Romanowów miała się skończyć, zostało wysłane poselstwo polskiego sejmu z propozycją zawarcia z Moskwą unii. Streścić jego myśl, powtórzoną w roku 1600, można takim zdaniem: „Zawrzyjmy unię, taką jak z Litwą, wy możecie się u nas osiedlać, pełna swoboda wymiany gospodarczej oraz swoboda edukacji”. I to się Moskwie nie spodobało, bo ona nie miała niczego do zaoferowania w dziedzinie edukacji. Tylko polskie szkoły mogły się stać kuźnią kadr Moskwy. Polacy byli przekonani, że po triumfie unii lubelskiej można ten eksperyment poszerzać dalej. „Mamy taką siłę kulturową, że uda nam się nawet z Moskwą”. Tu się jednak zderzyli z ogromną różnicą cywilizacyjną, barierą w takim sensie, o jakim pisze Koneczny. Rosjanie świadomie nie chcieli należeć do tego kręgu cywilizacyjnego, widząc istotę swojej tożsamości w prawosławiu i samodzierżawiu.

Jak rozumieć hasło Jana Pawła II – Od unii lubelskiej do Unii Europejskiej – użyte przez niego w roku 2003?

Jan Paweł II znał i miłował historię ojczystą. Dawał temu wyraz w homiliach i w twórczości literackiej. Jego pierwsze utwory to m.in. dramaty historyczne o Żółkiewskim, o Skardze. Oddychał historią polskiej kultury, gdy studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim w roku 1938 i 1939, czyli w okresie największego rozkwitu studiów historycznych na moim uniwersytecie, kiedy pracował tam m.in. Władysław Konopczyński, najwybitniejszy historyk polski XX wieku. Wyrastając z takiej szkoły, Karol Wojtyła umiał docenić to, że w epoce wczesno nowożytnej Polska pod wieloma względami była lepsza, ciekawsza, a na pewno bardziej wolna od któregokolwiek z krajów europejskich. I właśnie to kojarzył Jan Paweł II z pojęciem unii lubelskiej. Unia ludzi wolnych z wolnymi, unia konsensusu. Pokazał wzór do naśladowania, do pójścia tą drogą dalej przez Unię Europejską. Unia Europejska ma się czego uczyć od unii lubelskiej jako wzoru kultury konsensusu, nie unii sterowanej przez biurokrację, ale dogadywanej od dołu przez obywateli na sejmikach polskich i litewskich, z udziałem przedstawicieli wszystkich najważniejszych tożsamości religijnych, jakie istniały w Rzeczypospolitej. Cztery lata po unii lubelskiej Polska tworzy kolejny pomnik światowej kultury politycznej, akt konfederacji warszawskiej. To jest coś, z czego naprawdę powinniśmy być dumni. O tym, czym była wtedy Polska, świadczą te dwie daty: 1569 – konsensualna unia, dokonana bez przemocy, tak głęboka, oparta na wolności, a cztery lata później (1573) zostają uzgodnione takie warunki wyboru nowego władcy, które gwarantują wszystkim wyznaniom bezpieczeństwo i równoprawność. To ten wzór pokazał Jan Paweł II ówczesnej Unii Europejskiej do naśladowania podczas wizyty w sejmie polskim. Obawiam się, że nie w każdym aspekcie ten wzór jest dziś naśladowany.

Czy w polskiej polityce wschodniej późniejszych okresów, czyli w II RP i współcześnie, możemy dostrzec idee, które z unii lubelskiej się wywodzą?

To ciekawy przedmiot studiów porównawczych. Można mówić o przestrzeni postimperialnej. Zawsze się opieram przeciwko określaniu Rzeczypospolitej jako imperium, ale w pewnych aspektach można mówić o rozumieniu tej przestrzeni jako dziedzictwa imperialnego, nie w sensie jednolitej, scentralizowanej struktury z imperatorem, bo Rzeczpospolita go nie miała. Ale obejmowała dużą, zróżnicowaną przestrzeń z wyraźnym centrum kulturowym. Ono było ulokowane w Polsce, choć Radziwiłł w Nieświeżu mógł mieć więcej władzy niż król w Warszawie i nie było politycznej dominacji Warszawy nad peryferiami. Z tak rozumianym pojęciem przestrzeni postimperialnej możemy wiązać możliwość porównania tego, co się dzieje z tym dziedzictwem w przypadku Polski a dziedzictwem postimperialnym Szwecji, jej zainteresowaniem Estonią, Łotwą, Finlandią, bo to kiedyś była szwedzka wspólnota polityczna i Szwecja do dziś jest tym obszarem bardzo zainteresowana. Możemy też w jakimś sensie porównywać z dziedzictwem postimperialnej Francji, już w klasycznym sensie pojęcia imperium, jakiego przykładem może być Francja, która interesuje się Afryką Północną czy Indochinami, i oczywiście imperium brytyjskie, czy – również w klasycznym sensie – rosyjskie dziedzictwo imperialne, które obejmuje całą przestrzeń byłego Związku Sowieckiego. Otóż Polska też ma dziedzictwo – przynajmniej kulturowe – związane z obszarami, które bardzo daleko na wschód przekraczają granice Bugu. Mamy to tak głęboko wpisane w nasz kod kulturowy, że nie sposób od tego abstrahować. Ciągle wracamy do „Litwo, ojczyzno moja” – to do czegoś zobowiązuje, coś się z tym wiąże, jakieś poczucie wspólnoty losu, odpowiedzialności za ten obszar. Nie w sensie politycznie imperialnym, żeby on znowu był nasz, bo on nigdy nie był nasz – powtórzę – w sensie dominacji „polskiej władzy” nad „niepolskimi peryferiami”. Ale te cztery kraje, nie licząc Polski, dziedziczące tradycje Rzeczypospolitej, czyli Ukraina, Białoruś, Litwa i Łotwa, są niewątpliwie połączone przez wieki wspólnotą losu. Te cztery kraje mają, obok Polski, pełne prawo do tego, by czuć się dziedzicami unii. Mamy tam kapitał kulturowy, do którego możemy nawiązać. Wystarczy pojechać na konferencję naukową na Ukrainę, Litwę, Białoruś – język polski może tam być wciąż dla wielu uczestników językiem kongresowym. Nigdzie indziej tak nie będzie. To jest ślad dziedzictwa, czy choćby te materialne ślady, które tam wszędzie widzimy, one są dla nas ważne i wyrzeczenie się ich byłoby dla nas utratą części tożsamości. Oprócz tego istnieją rozmaite więzi historyczno-infrastrukturalne, które powodują, że ta przestrzeń stanowi nadal pewnego rodzaju wspólnotę. Uzyskała ona nowy, tragiczny wymiar w wieku XX: Timothy Snyder mówi o „skrwawionych ziemiach”, obejmując tym pojęciem dokładnie obszar dawnej Rzeczypospolitej. Stał się on terenem najbardziej doświadczonym przez dwa totalitaryzmy jednocześnie, sowiecki i hitlerowski. To sprawia, że mamy wspólne poczucie zagrożenia, kruchości naszego losu, a zatem szukamy możliwości współpracy, aby uniknąć powtórki z wieku dwudziestego. Szukamy tych możliwości, sięgając wstecz do epoki wczesno nowożytnej, kiedy będąc razem, nie zawsze żyliśmy szczęśliwie, ale były długie okresy, kiedy żyliśmy dobrze. Wielkim nadużyciem, utrwalonym przez propagandę czasów PRL, jest wizja krajów unii jako „piekła dla chłopów”. W XVI wieku tak nie było. Tak się stanie w XVII wieku, ale nie na skutek wyjątkowego wyzysku tylko w wyniku straszliwych wojen i plag za tym idących. Prof. Andrzej Wyczański, najwybitniejszy znawca tego zagadnienia, dowodnie wykazał, że wieśniak polski był w wieku XVI znacznie lepiej odżywiony od wieśniaka francuskiego i miał faktycznie więcej wolności. Dzisiaj, czytając Jana Sowę i jego naśladowców, ich stereotypami (raj dla szlachty, piekło dla chłopów) można zanegować całe dziedzictwo Rzeczypospolitej. Ale to są pełne nienawiści do Polski i polskiego dziedzictwa fikcje, oparte na całkowitej nieznajomości historii. Wracając do pana pytania: wspólnota doświadczeń historycznych, tradycji kulturowej i świeżych stosunkowo doświadczeń zagrożenia bytu narodów tego regionu powoduje, że one ciążą ku sobie. Zmianę bardzo niedobrą wprowadziło uznanie nowej żelaznej kurtyny na naszej wschodniej granicy: strefy Schengen, która otworzyła nas na Zachód, a zamknęła od Wschodu. Pozostawiając Litwę po zachodniej stronie, przecięła przestrzeń dawnej Rzeczpospolitej, odcinając od nas Białoruś i Ukrainę.

Jakie problemy dyskusyjne stoją przed historykami badającymi czasy unii polsko-litewskiej?

W ostatnim czasie udało się w nowy sposób naświetlić bardzo wiele aspektów. Zawdzięczamy to przede wszystkim najwybitniejszemu historykowi prawa staropolskiego Wacławowi Uruszczakowi, który w szeregu prac pokazał w zupełnie innym świetle unię mielnicką z 1501 roku jako bardzo ważny krok do unii lubelskiej, w nowatorski sposób podkreślił znaczenie konstytucji Nihil Novi, jako etapu do rozkwitu kultury obywatelskiej, bez której niemożliwa byłaby pełna unia. Drugą wybitną postacią, która wniosła ogromny wkład w zrozumienie wielu mechanizmów unii, jest prof. Robert Frost ze Szkocji. Jego syntezę uważam za wybitne osiągnięcie. Ale nie musimy mieć kompleksów, bo Frost buduje przecież swoją pracę na wcześniejszych osiągnięciach historyków polskich. W badaniach tego okresu dokonał się postęp, wyjście poza stereotypy związane ze szkołą krakowską, która – zapatrzona w klęskę rozbiorów – krytycznie patrzyła na wiele aspektów unii, czy też poza klasowe spojrzenie, które pokutuje w pracach z nurtu reprezentowanego przez wspomnianego Jana Sowę. One też są potrzebne, bo warto patrzeć na historię z różnych punktów, byle nie dać się zwariować, nie uznać perspektywy klasowej czy pryzmatu rozbiorów za jedynie słuszne ramy interpretacji Rzeczypospolitej. Podstawowym problemem z tym okresem w historii jest słabość liczebna badaczy. O ile studia nad średniowieczem rozwijają się fenomenalnie, a mediewistyka polska jest potęgą, o tyle nasz złoty wiek bada garstka historyków. Można ich chyba policzyć na palcach obu rąk. Na skutek tego kadrowego załamania, które trwa od kilkudziesięciu lat, skąpo są wydawane źródła do tej epoki. O ile średniowieczne źródła może pan czytać, siedząc przed komputerem, o tyle wspaniałą korespondencję kanclerza Jana Łaskiego, jednego z największych mężów stanu w naszej historii, można w dużej części czytać tylko w archiwum. O czym tu mówić, skoro Polska nie doczekała się dotąd monografii naukowej Jana Kochanowskiego; nie ma wyczerpującego studium biograficznego tego twórcy! Takich dziur jest wiele, ale wśród nich problematyka unii jest stosunkowo nieźle opracowana. Korzystamy również z tego, co wydają nasi przyjaciele litewscy. Od dwóch lat jest realizowany ogromny program NPRH poświęcony dziedzictwu jagiellońskiemu. On troszeczkę poprawi ten stan, przyczyni się do odrobienia ogromnych zaległości.

W swojej nowej książce „O historii nie dla idiotów” zamieścił pan artykuł o unii horodelskiej 1413 roku. Wynika z niego, że bez niej nie byłaby możliwa unia lubelska.

Unia horodelska była wyjątkowa ze względu na sam pomysł: tzn. żeby połączyć nie państwa tylko konkretnych ludzi, rodziny: przyjąć do herbów Korony rodziny litewskie. Ta więź miała się zbudować na poziomie osobistym. To trochę tak, jak dzisiaj program Erasmus, stworzony po to, żeby studenci się spotykali i poznawali. Nie są przyjmowani do herbów, ale na obce uniwersytety, a ci z innych krajów na nasze i tak się buduje pewna bliskość. Autorzy unii horodelskiej wpadli na pomysł, że bez miłości – tak to sformułowali – nie da się zbudować trwałego związku, zatem spróbujmy zacząć od miłości. Zapisali to w pięknym tekście wprowadzającym. Brzmi on dość abstrakcyjnie, nieprawniczo, wręcz niefachowo, ale jest to wspaniałe wezwanie. Nie tylko prawne, instytucjonalne ramy są ważne dla zbliżenia dwóch krajów, lecz także to, żeby ludzie się poznali, spotkali, polubili. Służyć temu będą wspólne zjazdy, obrady, wspólne wybieranie, to wszystko, co zostanie skonsumowane w unii lubelskiej, to znaczy wspólny sejm. Spotykamy się na kilka tygodni i widzimy, że mój punkt widzenia – posła z Nowogródka – można jakoś dograć z punktem widzenia posła sejmiku z Proszowic pod Krakowem. I że oprócz powiatowych, partykularnych interesów mamy jakieś wspólne dobro Rzeczypospolitej.

Rozmawiał Grzegorz FILIP