Kreowanie akademickich wielkości

Zbigniew Drozdowicz

W środowisku akademickim występują wielkości, które dla niejednego spośród jego członków stanowią autorytety. Występują w nim również takie, które wprawdzie nie są przez wielu wysoko oceniane, jednak wielu musi się z nimi liczyć w swoim zawodowym życiu i byciu akademikiem. Od czasu do czasu na akademickim „świeczniku” pojawiają się także i takie wielkości, które skłaniają do postawienia pytania: jak one się tam znalazły? Wątpliwości pojawiają się czasami podczas słuchania mów rocznicowych. Stanowią one świadectwo realizowania jednego ze scenariuszy kreowania tych wielkości.

Kreowanie instytucjonalne

Takie kreowanie ma długie tradycje, bowiem sięga odległych czasów, w których pojawiały się pierwsze uniwersytety, tj. końca XI i początków XII stulecia. W tamtym czasie znajdowały się one pod kuratelą Kościoła i każdy, kto aspirował do akademickiej wielkości, musiał się liczyć z tym, co mają do powiedzenia na jego temat kościelni zwierzchnicy. Uczelnie miały wprawdzie swoją autonomię (czytaj: uprawnienia do…), jednak nie szła ona tak daleko, aby można było być akademickim uczonym i wykładowcą bez spełniania nie tylko klauzuli sumienia, lecz także klauzuli takiego myślenia, które nie było sprzeczne z naukami Kościoła. Przekonali się o tym uczeni, którym w pewnym momencie zaczęło się wydawać, że w tych naukach coś jest niezgodne z ich ustaleniami. Rzecz jasna, podporządkowując się kościelnej zwierzchności można było liczyć jeśli nawet nie na wyniesie na ołtarze (to się jednak zdarzało, czego przykładem może być profesor paryskiego uniwersytetu św. Bernard), to przynajmniej na tzw. święty spokój; ten może niekiedy (ale tylko niekiedy) dobrze przysłużyć się prowadzonym badaniom. Nietrudno jednak znaleźć przykłady stawiania na ów święty spokój, w których okazuje się on zabójczy nie tylko dla badań naukowych, lecz także dla wiary i jej instytucjonalnych kuratorów. Stosunkowo łatwo je znaleźć zarówno w tych okresach, w których pojawił się swoisty kryzys Kościoła rzymskiego (miał on miejsce m.in. w XVI stuleciu), jak i w tych, w których głęboki kryzys przeżywały europejskie uniwersytety (występował on m.in. w XVIII stuleciu).

W drugiej połowie XIX stulecia nastąpiła swoista kumulacja obu kryzysów, a jej następstwem było m.in. uwolnienie się przynajmniej niektórych znaczących uczelni spod kurateli Kościoła. Jego niektóre role przejął albo prywatny kapitał (tak się rzecz miała zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych), albo też państwo. Trzeba przyznać, że niejeden uczony na tym sporo zyskał, a niektórzy urośli do takich wielkości, że znaleźli się na stosunkowo krótkiej liście laureatów Nagrody Nobla (łatwo sprawdzić, kto i za co został nią wyróżniony). Akademicka codzienność to jednak nie nobliści, lecz co najwyżej naukowa przyzwoitość lub nawet przeciętność. Znajduje tutaj również zastosowanie zasada Pareto, tj. zasada: 80/20, przy czym nobliści to nawet nie jeden promil z tych 20% procent „zasobów” kadrowych środowiska akademickiego, a owe 80% to także naukowi „halabardnicy”. Jeśli jednak wierzyć uczonym dobrze znającym akademickie realia i potrzeby (takim np. jak Max Weber), to również „halabardnicy” są przydatni społeczności. Rzecz oczywiście w tym, aby nie aspirowali do odgrywania wiodących ról w życiu akademickim.

W praktyce różnie z tym bywało i bywa w różnych krajach i w różnych realiach polityczno-społecznych. Tam, gdzie państwo zaczęło odgrywać rolę głównego scenarzysty, reżysera, a nawet głównego aktora „przedstawienia”, którym jest życie społeczne, w środowisku akademickim do rangi naukowych wielkości nie zaczęły wprawdzie pretendować same naukowe miernoty, jednak w niejednym przypadku przyjęły one funkcje nadzorcze nad chcącymi i potrafiącymi coś istotnego osiągnąć w nauce i w akademickim nauczaniu. Należę do pokolenia, które dobrze pamięta, jak to wyglądało na polskich uczelniach przed przełomem 1989 roku. Po nim sporo się zmieniło w naszym kraju, w tym nieco trudniejsze stało się życie uczelnianych „halabardników”. Jednak przyzwyczajenia władz – również z najwyższego, państwowego szczebla – nie zmieniły się na tyle, aby można było powiedzieć z pełnym przekonaniem, że są już tylko historią. Mogli się o tym przekonać m.in. uczestnicy jubileuszowych uroczystości stulecia mojej uczelni. Jednym z jej punktów było uroczyste posiedzenie senatów czterech poznańskich uczelni, które wyłoniły się z Uniwersytetu Poznańskiego. W wygłoszonych przy tej okazji mowach i odczytanych listach gratulacyjnych pojawiły się nazwiska zarówno znanych i szanowanych absolwentów z przeszłości, jak i osób, które wprawdzie znajdują uznanie u obecnych władz politycznych, ale wywołują różnorakie kontrowersje w środowisku akademickim (i nie tylko zresztą w nim). Wyrazem tego był wyraźnie słyszalny szmer zdziwienia sporej części uczestników uroczystości przy jednym z wymienionych nazwisk. Moje największe zaskoczenie wywołało pojawienie się w tym gronie osoby, którą osobiście znałem i raczej nie podejrzewałem o znalezienie się w przyszłości na liście największych wielkości mojej uczelni. Jestem przekonany, że nie byłem w tym osamotniony. Być może nawet sama ta osoba by się zdziwiła, gdyby ktoś jej wywróżył takie wyróżnienie.

Kreowanie indywidualne

Wprawdzie mało kto rodzi się geniuszem, jednak w praktyce różnie bywa z tą genialnością od dzieciństwa czy lat szkolnych u tych, którzy w późniejszym wieku wykazali się autentyczną genialnością. Przykładem mogą być problemy Alberta Einsteina z nauką w gimnazjum. Jego nauczyciel matematyki, Hermann Minkowski (ten od „przestrzeni Minkowskiego”), zapamiętał go jako ucznia, który wyróżniał się pogardliwym uśmieszkiem, ale w matematyce był matołem. Poważniejszych problemów z nauką nie miał inny genialny fizyk Stephen Hawking (autor teorii inflacji kosmologicznej). Pewne kłopoty mieli jednak jego akademiccy nauczyciele. W świetle relacji pierwszej żony, Jane Hawking, swoje egzaminy na studiach w Cambridge zdawał on na piątki, mimo że z reguły nie chodził na wykłady, a notatki z tych zajęć, na których był obecny, potrafił podrzeć na kawałki. Być może już wówczas uznawał się za geniusza. W swoim akademickim nauczaniu spotkałem się również z wyróżniającymi się wysoką samooceną studentami. Kilku z nich doszło nawet do profesury. Znacznie więcej jest jednak tych, którzy w okresie studiów nie wyróżniali się ani patrzeniem z góry na swoich nauczycieli, ani nawet jakimiś szczególnie znaczącymi osiągnięciami w nauce, a mimo tego później zrobili spore kariery (nie tylko zresztą naukowe). Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że nie ma jednej niezawodnej „recepty” na kreowanie indywidualne akademickich wielkości.

Pewne uwagi zdają się jednak nasuwać po przestudiowaniu drogi życiowej tych, którzy bez poważniejszego wsparcia instytucjonalnego doszli do znaczących osiągnięć w nauce. Pierwsza z nich sprowadza się do stwierdzenia, że niekiedy na przekór różnego rodzaju utrudnieniom ze strony bliższego i dalszego otoczenia trzeba wierzyć w to, że albo już się ma coś sensownego do powiedzenia, albo też będzie się miało w przyszłości. Problemem pozostają jednak zarówno samoocena aspirujących do akademickich wielkości, jak i oceny życzliwych im osób. Przypominam sobie takie sytuacje podczas kwalifikacji na studia doktoranckie (członkiem tej komisji byłem przez wiele lat), w których obie były zdecydowanie zawyżone. Mimo tego traktowano je poważnie i przyznano tym kandydatom status doktoranta. Później jednak trzeba było się wykazać czymś więcej niż umiejętnością uzyskania poparcia swojego promotora czy przekonywującego mówienia o sobie i swoich osiągnięciach, to znaczy, trzeba było przygotować na w miarę przyzwoitym poziomie rozprawę doktorską. O to z reguły było i jest trudniej. Przekonuje o tym m.in. stosunkowo nieduży procent kończących studia doktoranckie obroną doktoratu.

Jego uzyskanie jest jednak jedynie przekroczeniem pierwszego progu do życia naukowego, a na mojej uczelni również jednym z koniecznych warunków ubiegania się o zatrudnienie na akademickim stanowisku. Każdy kolejny z reguły jest, a przynajmniej powinien być, nieco trudniejszy do pokonania. Wymagają one przyjęcia strategii postępowania, w której ważne jest m.in. pozyskanie znaczących sojuszników lub przynajmniej nieprzysporzenie sobie takich przeciwników, którzy bez względu na to, co udało się nam osiągnąć w badaniach naukowych, będą twierdzili, że jesteśmy niekompetentni albo zbyt młodzi na to, aby dołączyć do grona akademickich wielkości. Zdarzają się wprawdzie naukowi geniusze, będący się w stanie uporać nawet z takimi oponentami i opiniami, jednak stosunkowo rzadko. Zdecydowana większość tych, którzy aspirują do przekroczenia kolejnego progu akademickiej kariery, musi brać pod uwagę to, co będą mieli do powiedzenia o ich osiągnięciach recenzenci w procedurach awansowych.

Być może chęcią uwolnienia środowiska akademickiego od tych zmartwień kierowali się pomysłodawcy obowiązujących od 1 października 2018 roku regulacji prawnych, które sprawiają, że nie ma już obowiązku uzyskiwania habilitacji, a tytuł profesora staje się czymś w rodzaju ozdobnika przed nazwiskiem. Nie sądzę jednak, aby w przyszłości zabrakło chętnych do jego posiadania. Być może trudniej będzie go uzyskać, a przynajmniej zmniejszy się procent tych, o których prof. Maciej Żylicz mówił na konferencji o przyszłości uniwersytetów, że mimo tego, iż przeszli całą procedurę o nadanie tytułu, nie zasługują nawet na przyznanie im doktoratu.

Trzecia siła

Zastanawiałem się przez moment, czy tytułowego określenia nie wziąć w cudzysłów. W końcu jednak z tego zrezygnowałem, bowiem owa trzecia siła, to nie jakaś literacka metafora, lecz realna siła bibliometrów i stosowanych przez nich wskaźników bibliometrycznych, które przez jednych traktowane są jako środowiskowa patologia, natomiast dla innych stanowią najbardziej wiarygodny wskaźnik akademickiej wielkości. Co więcej, wygląda na to, że słabnie pozycja pierwszych i wzmacnia się tych drugich. Istotny wpływ na to ma nie tylko opanowana przez bibliometrów (i wyznawców ich wiary) umiejętność uzyskiwania stosunkowo wysokiego wskaźnika Hirscha (dla niektórych z nich stał się on niemal Bogiem), ale także wspieranie ich poczynań przez ministerialne władze.

Na temat bibliometrów i bibliometrii wypowiadałem się szerzej w nr 2/2019 kwartalnika PAN „Nauka”. Przypomnę zatem jedynie, że trzecia siła w środowisku akademickim pojawiła się stosunkowo niedawno (jej początki łączone są z proponowanymi i stosowanymi od końca lat 60. minionego stulecia przez Alana Pritcharda i Roberta A. Faithorne’a statystycznymi sposobami określenia współczynnika popularności publikacji) i przynajmniej w pierwotnym zamyśle wyglądała stosunkowo niewinnie (miała służyć głównie celom bibliotecznym). Stopniowo jednak „obrastała” ona w akademickie „piórka”, wyrażające się nie tylko w nowomowie, jak impact factor czy alternative metrics , lecz także w zaliczeniu jej do tych kryteriów wartości osiągnięć naukowych, które są brane pod uwagę przy ubieganiu się o awanse naukowe oraz prestiżowe granty badawcze.

Dzisiaj bibliometrzy, jeśli jeszcze nie stali się najwyższą wyrocznią w kwestii akademickich wielkości, to przynajmniej czują się uprawnieni do „rozstawiania po kątach” tych, którzy z różnych względów nie posiadają wysokiego wskaźnika Hirscha. Przykładem może być obliczenie tego wskaźnika dla wszystkich kandydatów do Rady Doskonałości Naukowej (u ok. 30% z nich jest on zerowy) i zamieszczenie go na Facebooku Emanuela Kulczyckiego. Być może chodzi tutaj o coś więcej niż o ośmieszenie wyzerowanych osób. Tak czy inaczej jest to postępowanie dosyć odważne. Pytanie tylko, czy na tyle rozważne, aby mogło dobrze się przysłużyć polskiej nauce.

Na koniec powiem, aby nieco pocieszyć tych, którzy nie „załapali” się na wysokiego Hirscha w naukach humanistycznych i społecznych, że znajdują się moim zdaniem w całkiem niezłym towarzystwie. Natomiast gdybym był na miejscu przedstawicieli nauk przyrodniczych, którzy mają Hirscha na poziomie laureatów Nagrody Nobla lub wyższym, to jeszcze nie szykowałbym garnituru do uroczystości wręczenia tego wyróżniania. ?