Hiszpańskie ogrody niepłodności

Anna Rudnicka

Około 15% par pragnących mieć potomstwo cierpi z powodu niepłodności. Statystyk nie poprawiają zmiany klimatyczne, dynamiczny rozwój technologiczny, obniżona jakość żywności czy zanieczyszczenie środowiska. Według raportu Światowej Organizacji Zdrowia w latach 1990-2010 czterdzieści osiem i pół miliona par było niezdolnych do poczęcia dziecka. Gdyby wszystkim tym parom udało się wydać na świat jednego potomka, mogliby oni zaludnić kraj wielkości Hiszpanii.

Od dawna powszechnie wiadomo, że problem niepłodności pary leży w takim samym stopniu po stronie kobiety, jak i mężczyzny. Mimo to pierwszą pod lupę bierze się kobietę. Poddaje się ją serii dogłębnych badań. Dopiero kiedy wyniki nie dają oczekiwanej odpowiedzi, lekarze zauważają mężczyznę. Standardową procedurą jest analiza próbki nasienia. Żadnych pomiarów poziomu hormonów czy endocrine disruptors (w polskim piśmiennictwie nieprecyzyjnie nazywane „modulatorami hormonalnymi”; substancje wchłaniane do organizmu ze środowiska, które wywołują zaburzenia gospodarki hormonalnej). Często brakuje nawet szczegółowego wywiadu żywieniowego, a mimo to pacjentom zaleca się suplementację witamin i mikroskładników albo diety eliminacyjne. Naukowcy wciąż nie są w stanie wymienić uniwersalnych czynników, które mogłoby się przyczynić do poprawy zdrowia reprodukcyjnego mężczyzn.

Pacjent: człowiek, nie cyfra

Przyszli do mnie we dwoje. Jeśli chodzi o kobietę, często przychodzi ona sama albo w towarzystwie matki. Jednak kiedy problem leży po stronie mężczyzny, zawsze przychodzą we dwoje.

Dzisiejsze małżeństwo witam jak zwykle w białym fartuchu. Po kolei podaję im rękę, przedstawiam się. Od razu wiedzą, że nie jestem stąd; zdradzają mnie jasne włosy i słowiański akcent. Zaznaczam, że nie jestem lekarzem, lecz doktorantką zafascynowaną epidemiologią oraz andrologią. Prowadzę badanie z nadzieją, że zebrane przeze mnie dane wpłyną na globalne postrzeganie zagadnienia zdrowia reprodukcyjnego. Ale kobiecie i mężczyźnie, którzy do mnie trafili, jest już wszystko jedno. Są bladzi, z poszarzałymi od długotrwałego stresu twarzami. On nerwowo gniecie w dłoni rękaw koszuli. Widać, że siwe nitki przyprószyły jego włosy całkiem niedawno. Ona ociera chusteczką zagubioną łzę. Nawet spod grubej warstwy makijażu pod oczami przebijają cienie.

– Ayúdanos, por favor. Eres nuestra última esperanza. („Pomóż nam, proszę. Jesteś naszą ostatnią nadzieją”.)

Mogą mieć co najwyżej koło trzydziestu pięciu lat. Zdarzają się też młodsi. Chociażby pacjent sprzed kilku dni, który miał dwadzieścia cztery. To tylko sześć lat mniej niż mój mąż. W takich momentach najsilniej dociera do mnie rzeczywistość tej pracy. To nie są kolejne cyfry w bazie danych, to prawdziwi ludzie z autentycznymi problemami, które mogą dotknąć nas wszystkich.

Zanim przeprowadzę szczegółowy kwestionariusz żywieniowy i zadam pytania dotyczące historii medycznej, proszę pielęgniarkę o pobranie krwi. W tym czasie prowadzimy luźną rozmowę. Historia pary mocno mnie wzrusza. Zresztą jak każdej poprzedniej, chociaż w gruncie rzeczy wszystkie są podobne. Staram się nie ujawniać osobistych odczuć. Pacjenci, którzy do mnie trafiają, często szukają pomocy od kilku lat. W tym czasie przeżywali emocjonalny roller coaster : od ciągłego podejmowania prób, przez kolejne wizyty w zimnych gabinetach i złudne nadzieje, aż po obserwowanie zaokrąglonych brzuszków u szczęśliwych znajomych. Wzdycham ukradkiem i próbuję się uśmiechnąć pocieszająco. W tym momencie tylko tyle mogę zrobić.

Do pełnej analizy potrzebuję jeszcze próbki moczu i nasienia. W przypadku tego drugiego procedura jest ściśle określona. Lubrykanty lub prezerwatywy są zabronione, ponieważ zmieniają witalność i ruchliwość plemników. Kieruję pacjenta do specjalnie przygotowanego pomieszczenia. Żona może wejść z nim, ale nie chce. Może to i lepiej, bo wygląda, jakby miała się zaraz rozsypać, a to raczej nie ułatwiłoby zadania.

Laboratorium to moja samotnia

To już ostatnia para na dziś. Po tym, jak się pożegnaliśmy, przechodzę przez szpitalny korytarz i ukrywam się w laboratorium. W porównaniu do klimatyzowanego gabinetu jest tutaj naprawdę gorąco. W laboratorium reprodukcyjnym celowo utrzymuje się wyższą temperaturę; większość procedur odbywa się na podgrzewanym blacie, aby imitować warunki zbliżone do tych panujących wewnątrz ludzkiego organizmu. Jestem tu sama, pracuję wieczorem, kiedy regularni pracownicy opuszczą już stanowiska. Takie życie doktoranta. Nie narzekam. Lubię to, co robię.

Na pierwszy ogień idzie próbka krwi. Do analizy hormonów i mikroelementów wysyłam jedynie osocze, dlatego zanim krew zakrzepnie, wrzucam probówki do wirówki. Trzy tysiące obrotów na minutę zapewniają rozdzielenie erytrocytów od żółtawej zawiesiny, która mnie interesuje.

Potem nasienie, bo tutaj liczy się czas. Im dłużej się zwleka, tym plemniki stają się mniej ruchliwe, co nie daje obrazu tego, co się naprawdę dzieje. Technik badania właściwości spermy uczyłam się w University of Birmingham, dlatego czuję się pewnie w tym temacie. Pracuję przy akompaniamencie brzęku wirujących próbek krwi i nieregularnego trzaskania jarzeniówki. Zaglądam do świata mikrobiologii przez soczewkę nowoczesnego mikroskopu. U zdrowych mężczyzn można naliczyć ponad 15 milionów plemników, z których co najmniej 40% jest w stanie się przemieszczać do przodu. U moich pacjentów odnotowuję ich zwykle znacznie mniej. W skrajnych przypadkach niektóre poruszają się do tyłu. Są one w warunkach in vivo niezdolne do zapłodnienia.

Po dziesięciu minutach wirówka kończy pracę. Osocze jest gotowe do pobrania i zamknięcia w szklanych tubkach. Ostrożnie operuję narzędziami, żeby nie zaczerpnąć erytrocytów z dna. Ostatnie, czym się zajmuję – i jednocześnie najprostsze – to przelanie moczu z kubeczka do probówek za pomocą pipety. Muszę dobrze opisać etykiety, bo po zamrożeniu osocze i mocz wyglądają bardzo podobnie. Kiedy cała praca jest wykonana, mogę zabrać przygotowane próbki i wyjść.

Zamrażarki w pomieszczeniu obok są pełne, dlatego pozyskany materiał biologiczny powinnam zawieźć do biobanku na uniwersytecie. Często, kiedy jest już naprawdę późno i nie mogę tam podjechać, zabezpieczone fiolki trafiają na noc do mojej własnej lodówki. Nic nie szkodzi. Po prostu przekładam mrożone warzywa do szuflady niżej.

Można powiedzieć, że laboratorium to moja samotnia. Tylko ja, skomplikowane urządzenia, precyzyjnie określone czynności. Włącza mi się tryb autopilota: ręce gładko prowadzą w wyuczonym tańcu śruby regulujące mikroskop; oczy bacznie kontrolują każdy gest; myśli są powtarzalne, skupione na liczeniu pojedynczych komórek. Nie ma tu miejsca na rozpamiętywanie problemów pacjentów ani własnych. Zapisuję wyniki na leżącej obok kartce. To moja mantra. To moja medytacja.

Ze statystyką za pan brat

Wychodzę ze szpitala i wsiadam na rower. Zdążyło się już ściemnić, co przyjmuję z ulgą, bo parę godzin wcześniej słońce nieprzyjemnie przypiekało moje odsłonięte ręce. Nadal jest duszno, ale przynajmniej nie aż tak gorąco. Południe Hiszpanii latem nie rozpieszcza.

Do domu mam pięć kilometrów płaską drogą. Wybieram rower tylko dlatego, że podróż komunikacją miejską byłaby długa i niewygodna ze względu na przesiadki oraz wiecznie spóźniające się autobusy. Jadąc, myślę o przebiegu pracy w klinice. Zastanawiam się, czy i tym razem się uda. Obecnie skupiamy się na mężczyznach z zaburzoną płodnością, ale wcześniej przeprowadziliśmy podobne badanie wśród studentów uniwersytetu. Parametry ich nasienia i hormonów mieściły się w normie zaproponowanej przez Światową Organizację Zdrowia. Wyniki były bardzo zadowalające: udowodniliśmy, że w naszej populacji większe spożycie witaminy C, likopenu i karotenoidów pozytywnie oddziaływało na ilość ruchliwych plemników, a stosowanie diety śródziemnomorskiej istotnie wpływało na ogólne parametry jakości nasienia. Z kolei nadmiar żywności przetworzonej i pełnotłustego nabiału zmniejszały procent normalnych morfologicznie plemników. Co ciekawe, ani typowa dieta zachodnia, ani śródziemnomorska nie rzutowały na poziom hormonów płciowych. Jednak najbardziej dumna jestem z innowacyjnego badania, które zakończyliśmy niedawno: wpływ diety na dynamikę fragmentacji DNA. We współpracy z laboratorium w Madrycie mierzyliśmy procent rozproszenia chromatyny plemnikowej w momencie ejakulacji, a następnie w odstępach czasowych przez kolejne 24 godziny. Dzięki grupie przebadanych osób, długim dniom spędzonym w gorącym laboratorium i niezliczonym emocjom towarzyszącym wprowadzaniu i analizie danych w programie SAS mam ochotę krzyczeć: „Panowie! Dieta ma znaczenie! Alkohol i cholesterol w dużych ilościach mogą zrujnować wasz materiał genetyczny!”.

Uśmiecham się pod nosem, uświadamiając sobie nagle, że jeszcze niedawno żyłam w przekonaniu, że ani języki, ani statystyka nie są moją mocną stroną. Na studiach licencjackich zupełnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego mimo wybranego kierunku o żywieniu człowieka i naukach o zdrowiu wciąż męczyli nas matematycznymi wyliczankami. Nawet się nie spodziewałam, że w ciągu zaledwie paru lat tyle kwestii się zmieni.

Dwa lata temu znalazłam się sama w zupełnie obcym kraju, w regionie, w którym po angielsku mówią jedynie turyści. Po kilkutygodniowym kursie językowym promotor wysłał mnie na roczny kurs statystyki, epidemiologii i zdrowia publicznego. Po hiszpańsku. Ciekawe doświadczenie: kiedy życie rzuca cię na głęboką wodę, a ty, żeby utrzymać się powierzchni, po kolei przełamujesz bariery.

!Que viva Espana! …i inne kraje zaangażowane w projekt

Kiedyś słuchałam głównie brytyjskiego rocka, teraz coraz częściej sięgam po twórczość alternatywnych artystów młodego polskiego pokolenia. Potrafią trafić w serce, zgrabnie opisując życie, które chwilowo za sobą zostawiłam. Tęsknię za krajem, za mężem, rodzicami, przyjaciółmi. Zagraniczne stypendium to nie tylko większe fundusze na badania, międzynarodowe konferencje i warsztaty, lecz także osobiste wyrzeczenia. Spełnianie marzeń niesie za sobą koszty.

Dlaczego południowa Hiszpania? Murcja to niewielki region, ale ważny dla całej Europy – nie bez powodu nazywana jest Europe’s orchard („sad/ogród Europy”). Ponad 90% wyprodukowanych tutaj warzyw i owoców trafia na europejskie stoły, stanowiąc sporą część upraw ogółem. Niestety ma to swoje odbicie w ogólnym stanie zdrowia mieszkańców: rozwinięte rolnictwo skutkuje zanieczyszczeniem środowiska pestycydami. Odnotowuje się tu więcej niż średnio w Hiszpanii przypadków zaburzeń płodności u mężczyzn, a jakość nasienia szacuje się na najniższą w kraju. Nasuwa się pytanie, czy hiszpańscy rolnicy nie ponoszą zbyt wysokiej ceny za urodzaj.

Mój projekt skupia się na biotechnologii zdrowia reprodukcyjnego. „Rep-Biotech Joint Doctoral Project by Horizon 2020” jest sponsorowany z europejskiego grantu imienia Marii Skłodowskiej-Curie, który zagwarantował mi fundusze potrzebne na przeprowadzenie badań, międzynarodowe szkolenia i konferencje. Zebrane dane będę analizować pod okiem najlepszych specjalistów w dziedzinie – już za parę tygodni wyjeżdżam na kilkumiesięczny fellowship na Uniwersytet Harwardzki i później na praktyki do Szpitala Mount Sinai w Nowym Jorku. Ponadto nasz zespół współpracuje z Rigshospitalet w Kopenhadze. We wrześniu odbędę kurs doszkalający w zakresie planowania i przeprowadzania randomizowanych badań klinicznych na Uniwersytecie Oksfordzkim.

 

Czasem wieczorami nachodzi mnie refleksja: w którym miejscu byłam parę lat temu? Jeszcze tak niedawno mogłabym jedynie pomarzyć o satysfakcjonującej zawodowo pracy. A dzisiaj? Dzisiaj realizuję swoje najskrytsze marzenia i dumnie reprezentuję Polskę na arenie międzynarodowej. Jestem szczęśliwa.

Mgr Anna Rudnicka, dietetyk, epidemiolog, doktorantka w europejskim programie Rep-Biotech Joint Doctoral Project, w projekcie dotyczącym wpływu diety na męskie parametry płodnościowe, realizowanym na Universidad de Murcia, Harvard T.H. Chan School of Public Health oraz The Icahn School of Medicine at Mount Sinai, New York.