Elfy i słoniowce
Jeden z moich przyjaciół ma dar – dalece nie tak wielu dostępny – traktowania dzieci bardzo serio, wyjątkowo też łatwo potrafi wchodzić z nimi w kontakt i pojmować język, w jakim się do niego zwracają, a co więcej, błyskawicznie uczyć się tego języka i w nim właśnie z dziećmi konwersować. Przy czym nie mówię tu o jakimś „tiu-tiu-tiu” czy innych, traktowanych przez rozmówców jako śmieszne, a czasem nawet odstręczające infantylizmy. Myślę raczej o zdolności wchodzenia w rzeczywistość wykreowaną przez wyobraźnię małego człowieka i traktowanie jej tak samo, jak traktuje się „świat widzialny”, który, jak powiadają słowa piosenki, „jest poznawalny”. Ale też dla tego powodu stał się świadkiem dość nieprzyjemnej sceny, kiedy to chłopiec, z którym przed chwilą żywo rozmawiał o, dajmy na to, elfach czy słoniowcach, podszedł do swego taty i chciał także z nim podjąć ten sam temat, na co usłyszał, że wszystko to jakieś bzdury i że ludzie normalni czymś podobnym zajmować się nie powinni.
Pomijając kwestię odczuć mego przyjaciela wpisanego przez ojca chłopca w poczet wariatów, warto się przy tym epizodzie przez chwilę zatrzymać. Mam bowiem wrażenie – obym się mylił – że w powoli i z kłopotami, ale jednak reformującej się nauce sprawa wyobraźni pozostaje wciąż, delikatnie mówiąc, zaniedbana, by nie powiedzieć wprost, że jej erupcje często w gronie uczonych mężów i żon traktowane są jako mniej czy bardziej zabawne lub nawet uciążliwe dziwactwo. A przecież każdy, kto czytał liczne przecież dzieła poświęcone dziejom nauki, o tym, jaką w nich rolę owe dziwactwa odegrały, wiedzieć powinien. I nie będzie też dla niego specjalnym zaskoczeniem stwierdzenie, że właśnie dzięki owej grze wyobraźni uczeni potrafią poszerzyć pole świata widzialnego o nowe obszary, dotąd niedostrzegane, a zamieszkałe właśnie przez owe elfy i słoniowce.
Ma zatem rację profesor Maciej Żylicz (w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”), gdy zwraca uwagę na doniosłą rolę badań określanych w języku angielskim mianem curiosity-driven – zaiste świetne to określenie i z trudem dające się spolszczyć – które nie są podporządkowane zasadzie bezpośredniej użyteczności, na które zatem raczej nie wyłoży funduszy kapitał prywatny i tym samym są one finansowane przez państwo. Podkreśla przy tym: „Prawie wszystkie odkrycia i wynalazki, które zmieniły nasz świat, powstały właśnie w ten sposób”. Gdy się zastanowić, na czym ten sposób polega, okazać się może, że nie da się tego precyzyjnie opisać.
Powiem tak: są różne podziały i klasyfikacje nauk, od niepamiętnych czasów próbowano nawet budować rozmaite ich hierarchie, ale tak naprawdę, gdy przyjąć punkt widzenia czysto użytkowy, a zwłaszcza urzędniczy, nauki podzielić można z grubsza na mierzalne i niemierzalne. Przy czym z tymi pierwszymi w zasadzie kłopotów nie ma, gdyż da się wyliczyć koszty, zbadać zasięg oddziaływania i dokonać sensownych, zwłaszcza z punktu widzenia budżetu, podsumowań. Zaś gdy o te drugie chodzi, o te zatem, co noszą godne miano humanistycznych, urzędnicy od nauki mają same kłopoty, których próbują się pozbyć, wymyślając a to systemy punktowania, a to kategorię cytowalności czy inne podobne narzędzia, w które łowią choćby cienie użyteczności prac filozofów bądź literaturoznawców, o antropologach nie wspominając.
Coś tu na dnie owych sit się osadza, ale gdy się temu z bliska przyjrzeć, to i tak pozostaje jakaś niejasna materia. Nikomu do głowy nie przychodzi proste w gruncie rzeczy wytłumaczenie, że to się wszystko jednak jakoś ze sobą łączy, że nauka jest całością i nie da się widzieć każdej jej dziedziny osobno, tak jak świat widzą „straszni mieszczanie” z wiersza Tuwima. Humanistyka, nawet wtedy gdy zdaje się być tajemniczo niepochwytna, okazuje się, gdy zbadać dzieje kultury, swego rodzaju lepiszczem łączącym akademickie domeny w spójny system poznawczy i że, niezależnie od „osiągnięć” jej twórców – często istotnych dla danej społeczności i dla niej tylko specyficznych, a zatem określających ich kulturową i cywilizacyjną tożsamość – wytwarzającym coś tak dla mentalności urzędniczej niepochwytnego, jak „klimat” czy „aurę”, nadające podejmowanym wysiłkom poznawczym głębszy sens.
Zaprawdę, nigdy nie dość powtarzać z uporem: duch dmie kędy chce. Tego się nie da pochwycić w rubryki, nie da się zmierzyć i zważyć, ale przecież można dostrzec, przy odrobinie dobrej woli, że bez elfów i słoniowców wysiłek poznawczy zredukowany zostaje do rzemiosła, może i rzetelnego, lecz niezdolnego do tworzenia arcydzieł. I chyba to ma na myśli profesor Żylicz, gdy zwracając uwagę na sposób postępowania w pracy badawczej na Zachodzie podkreśla: „Powołując zespoły naukowe, nawet jeśli mają typowo ścisły charakter, zawsze dołącza się do nich przedstawicieli nauk humanistycznych, co znacząco poszerza horyzont myślenia. Tego jeszcze w Polsce nie rozumiemy”. Uprzejmie proszę o wyłączenie mnie z tak pojmowanego „my” :)
Dodaj komentarz
Komentarze