Zagłada gatunków

Leszek Szaruga

Określenie „zagłada gatunków” ma wiele interesujących dopełnień treściowych, gdyż chodzić może o znany z głębokiej przeszłości proces wymierania wielu grup zwierząt (choćby dinozaurów) i roślin na skutek kosmicznych kataklizmów, ale też przecież unicestwiania ich współcześnie wskutek dokonywanych przez człowieka zmian cywilizacyjnych, o czym donosi raport opracowany przez 145 naukowców z 50 krajów. Wiersz Wiktora Woroszylskiego zatytułowany Zagłada gatunków zamyka puenta: „Oto więc/ przyroda w której nie ma pustych miejsc Wszędzie/ wchodzi trawa piasek i głos Duchy bizonów/ nie straszą Fala zamknęła się/ nad cieniem cienia syreny Są jeszcze/ ostatnie nosorożce i liczne jaskółki Ludzie/ mają swój teatr Życie/ trwa”. Smutne to i jednocześnie zbyt optymistyczne, zwłaszcza z punktu widzenia ludzkiej przyszłości, wszystko albowiem zdaje się wskazywać na to, że wraz z zagładą gatunków – a dotyczy to tyleż tygrysów syberyjskich co pszczół – szanse na trwanie życia, także życia ludzkiego, wydają się, jeśli ludzie nauki mają rację, której najczęściej odmawiają im politycy, co najmniej niepewne. Choć oczywiście nie brak takich pomysłów jak konstruowanie sztucznych owadów zdolnych do zapylania roślin, by w ten sposób zwiększyć szanse na przetrwanie człowieka jako tego gatunku, który powołany został przez Boga, by czynić Ziemię planetą sobie poddaną.

Zagłada gatunków może mieć przebieg dramatyczny i niemal natychmiastowy, może też być procesem niemal u swego początku niezauważalnym, lecz z biegiem czasu coraz bardziej przyspieszającym. Obecnie, jak się zdaje, mamy do czynienia z tym drugim. Opisując degradację środowiska naturalnego, Edwin Bendyk w artykule Katastrofa już trwa („Polityka” nr 20/2019) pisze: „W wymiarze globalnym rozjazd między śladem ekologicznym a rezerwami środowiskowymi zaczął się w 1970 r., na obsługę dzisiejszych potrzeb ludzkości potrzeba 1,69 Ziemi. Gdybyśmy wszyscy chcieli żyć jak Amerykanie, potrzebnych by było pięć globów”. Przy czym skupia się autor na takich kwestiach jak poziom emisji gazów cieplarnianych czy wzrost temperatury, łączących się w całość. O jednym z najważniejszych czynników nie pisze, a wydaje mi się on szczególnie istotny. Najkrócej mówiąc, zależność jest następująca: wraz z przyspieszonym przyrostem jednego gatunku (homo sapiens ) następuje przyspieszenie zaniku gatunków pozostałych. Inaczej rzecz ujmując: lawinowy przyrost naturalny ludzkości zdaje się być decydującym czynnikiem prowadzącym do jej zagłady, wszystkie inne są jego pochodną. A że ów przyrost ma charakter żywiołu porównywalnego z demograficznym tsunami, to nietrudno dostrzec. Gdym bowiem jeszcze dziecięciem był, ludzkość liczyła ledwie 3,5 miliarda jednostek, dziś nie tak dawno przekroczyła 7 miliardów i nieustannie wzrasta – czytałem prognozy zapowiadające przekroczenie już niedługo, bo w roku 2050, poziomu 10 miliardów.

Tak, katastrofa już trwa, ale też, by odwołać się do wiersza Woroszylskiego, życie trwa także i należy przypuszczać, że mimo wieszczonej apokalipsy trwać będzie nadal, człowiek albowiem ma niezbadane dotąd talenty pozwalające na wychodzenie z sytuacji bez wyjścia i rozwiązywania problemów nierozwiązywalnych. Bendyk w zakończeniu swego artykułu pisze: „Nieżyjący wielki francuski antropolog René Girad w ostatniej swej książce, wydanej niedawno po polsku pod tytułem Apokalipsa tu i teraz , pisał z gorzką ironią: «ten trend ku apokalipsie jest największym osiągnięciem ludzkości». W oryginale słowa te pojawiły się w 2007 r. Zmarnowaliśmy tę dekadę, nie zmarnujmy przyszłości”. Wygląda na to – co wynika z obserwacji poczynań polityków, których myślenie sformatowane jest w rytmie i horyzoncie kolejnych wyborów, a zatem krótkoterminowo – że tego typu ostrzeżenia do decydentów nie docierają i że zagłada gatunków, łącznie z tym, który mieni się być panem stworzenia, jest nieunikniona. Cóż, z pewnością czasy, które nadchodzą, nie wróżą życia na dotychczasowym poziomie, przynajmniej jeśli chodzi o 80-90 procent populacji, gdyż ludzie zasobni jakoś się zapewne będą potrafili godnie urządzić nawet w niesprzyjających warunkach. Przytłaczająca większość będzie żyć wedle starej formuły mówiącej, że egzystuje się dobrze, lecz nie beznadziejnie.

Gdzie zatem szukać owej nadziei? Osobiście sądzę, że w czymś zgoła niespodziewanym, czego zatem i nie sposób nazwać. Być może ratunkiem stanie się katastrofa – choćby wybuch wulkanu Yellowstone – która wiele zniszczy, lecz ocali dość, by się mogło odrodzić i zacząć od początku, ale być może nadzieja w wynalazku czegoś, co odwróci samobójcze tendencje przyspieszenia cywilizacyjnego, z jakim mamy do czynienia od dwóch już stuleci. Co by to być mogło? Nie wiem. Ale czy ktoś przed trzydziestoma laty mógł sobie wyobrazić, że w kieszeni będziemy mieli przyrząd zwany w skrócie „komórką” z jego wszystkimi funkcjami i wyjściem w sieć internetową? Nawet Lemowi to się nie śniło.