Wydawnictwo od kuchni. Cz. 2
Cz. 2
Miesiąc temu rozpocząłem opisywanie, jak dokładnie wygląda opracowywanie artykułu przeznaczonego do publikacji w czasopiśmie naukowym, a przynajmniej jakie procedury stosowane są w wydawnictwie, w którym pracuję. Swoją mrożącą krew w żyłach i tusz w długopisie opowieść zakończyłem prawdziwym cliffhangerem – na przekazaniu tekstu do składu. A zatem in medias res.
Złożony artykuł przechodzi pierwszą korektę – czyta go inny redaktor niż ten, który przygotowywał tekst do składu, aby spojrzeć na tekst świeżym okiem. Poprawianie po samym sobie zawsze jest mało skuteczne, choć niektórzy wydawcy żyją złudzeniem, że wystarczy bardziej się przyłożyć i poprzestają na autokorekcie, oszczędzając w ten sposób na zatrudnianiu redaktorów i korektorów. Na tym etapie wynajdywane są kolejne, choć na ogół pomniejsze już błędy w tekście (np. interpunkcyjne), a także błędy w składzie: źle przeniesione wyrazy, błędnie złożone równania i tabele, pozamieniane podpisy do rycin, nierównej długości szpalty, brakującą paginację itp.). Dokonując pierwszej korekty, można już sobie pozwolić na czytanie tekstu dosłownie litera po literze. Rozpowszechnionym mitem jest to, że w dobie komputerowych edytorów tekstu literówki są niemożliwe. To tylko po części prawda. Edytor tekstu wychwyci te literówki, których wynikiem jest wyraz niewystępujący w danym języku (np. *altough zamiast although ). Są natomiast bezradne w przypadku literówek prowadzących do zastąpienia jednego istniejącego wyrazu innym, tyle że niemającym w danym kontekście żadnego sensu. Ponieważ ludzki umysł odruchowo „wypełnia” wiele takich luk, nawet profesjonalny korektor musi czytać tekst bardzo wolno i uważnie (a nie całymi zdaniami), aby je wychwycić. W swojej redaktorskiej karierze napotkałem m.in. na następujące sformułowania:
– we reached the following collusions – miało być conclusions , collusion to „zmowa”;
– groping of the patients was necessary – miało być grouping , groping to „obmacywanie”;
– sensual depravation chamber – miało być deprivation , a wyszła „komora deprawacji sensorycznej” zamiast „komory deprywacji sensorycznej”;
– zdarzyła się też praca, w której zaimek it został kilkakrotnie zastąpiony wyrazem tit („cyc”, „palant” lub „sikorka”).
Autor ma prawo kontroli
Autorzy są nierzadko zdziwieni, że proces redakcji tekstu trwa łącznie kilka tygodni, a nie jeden do dwóch dni. Powody są trzy. Po pierwsze, tekst jest czytany nie raz, a kilka razy przez kilku redaktorów. Po drugie, każdy redaktor pracuje nad wieloma tekstami i nie zawsze jest w stanie zająć się danym materiałem od razu po jego otrzymaniu, bywa, że w kolejce przed nim są inne i muszą zostać sprawdzone najpierw. Po trzecie, czytanie w celu redakcji i korekty to nie to samo, co czytanie zajmującej powieści z kubkiem miętowej herbaty w ręce (osobiście preferuję kawę) i dziennie redaktor jest w stanie sprawdzić np. dwa teksty, choć „po prostu czytając”, bez problemu zapoznałby się z całym numerem czasopisma (czyli w moim przypadku dwudziestoma artykułami).
Artykuł z naniesioną pierwszą korektą (dawniej robiono to na wydruku, obecnie coraz częściej w formie komentarzy na PDF-ie) jest ponownie przesyłany składaczowi, który odpowiednio modyfikuje plik. Następnie odsyła go temu samemu redaktorowi, który dokonywał pierwszej korekty, a ten sprawdza, czy wszystkie jego poprawki zostały wprowadzone. Tylko z pozoru jest to sztuka dla sztuki – jeśli poprawek jest np. 300 (a zdarza się i 500), składacz może po prostu niektóre przeoczyć, zwłaszcza jeśli występują w dużym zagęszczeniu (a nie po to korektor uważnie sprawdza, żeby potem uwzględniana była np. co druga poprawka). Jeśli coś nie zostało wprowadzone, materiał jest zwracany składaczowi z odpowiednimi oznaczeniami.
Kolejny etap jest klinicznym przykładem paradoksu. Z jednej strony bowiem autorzy z niecierpliwością oczekują otrzymania tzw. proofa (ang. galley proof ), zwanego także „szczotką”, czyli złożonego artykułu do korekty autorskiej. Z drugiej natomiast po otrzymaniu go nierzadko nie odsyłają go całymi miesiącami, choć np. w wydawnictwie, w którym pracuję, deadline odesłania proofa i ustosunkowania się do uwag redakcji wynosi tylko trzy dni robocze. Bez korekty autorskiej dalsza praca w ogóle nie jest możliwa, gdyż autor ma prawo skontrolować, w jakiej postaci ukaże się jego utwór. Zdumiewające jest to, jak wielu autorów z tego prawa korzysta w sposób jakby wymuszony. Tymczasem to właśnie jest decydujący moment, gdy autor może zainterweniować – po raz kolejny zobaczy swój artykuł dopiero po publikacji, gdy wprowadzanie zmian może być już bardzo utrudnione lub zgoła niemożliwe. A przypadki żądania zmian po otrzymaniu egzemplarza autorskiego nie są wcale takie rzadkie. Pozwolę sobie pominąć milczeniem logikę takich oczekiwań.
Profesjonalizm, nie lenistwo
Warto też pamiętać, że artykuł może być już na tym etapie przydzielony do konkretnego numeru czasopisma. Zwlekanie z nadesłaniem podpisanej umowy lub korekty autorskiej może spowodować „wypadnięcie z kolejki”, a wówczas taki artykuł nie przechodzi do kolejnego numeru, ale np. do numeru planowanego do publikacji za pół roku. Wiele czasopism naukowych nie zapełnia numerów na bieżąco, ale z dłuższym, nawet rocznym wyprzedzeniem. Wynika to przede wszystkim z liczby nadsyłanych manuskryptów, ale też z konieczności precyzyjnej organizacji pracy, starannej obróbki manuskryptów i zapewnienia odpowiedniego bufora czasowego na korespondencję z autorami i recenzentami (i na ewentualne opóźnienia). Wielu autorów przesyła artykuł w październiku i oczekuje jego publikacji najpóźniej w styczniu. W niektórych czasopismach publikacja jest możliwa nawet z miesiąca na miesiąc, ale w innych roczny czas oczekiwania (nawet na publikację ahead of print ) jest normą i – co warto podkreślić – przejawem profesjonalizmu redaktorów, a nie ich lenistwa.
Kontrola proofa to także problemy w komunikacji z autorami. Nie chciałbym być nadmiernie zgryźliwy, ale odnoszę wrażenie, że niektórzy autorzy nie odróżniają pytań rozstrzygnięcia od pytań dopełnienia (podział Kazimierza Ajdukiewicza z Logiki pragmatycznej ) i pytań o zgodę – i w rezultacie na pytanie niebędące pytaniem o zgodę, ale o jakąś informację lub dokonanie wyboru alternatywnego otrzymuję odpowiedź „OK”. Problemem jest też wybiórcze odnoszenie się do uwag: w tekście jest np. osiem pytań do autora, a ten ustosunkowuje się jedynie do pięciu z nich. Być może wynika to z nieuwagi, ale czasem ewidentnie z liczenia na to, że redaktor się zniechęci i nie wróci do danej kwestii drugi raz. Nie, nie zniechęci się, w tekście nie mogą się znaleźć zdania niezrozumiałe albo niepoprawne gramatycznie lub składniowo, a wszelkie brakujące informacje (choćby nazwy producentów sprzętu, odczynników czy oprogramowania) muszą zostać uzupełnione. Zdarzają się także autorzy będący zwolennikami swego rodzaju estetyki nadmiaru, którzy na etapie proofa chcą wprowadzać znaczące zmiany w tekście, gdyż np. dopiero teraz dostrzegli znaczące błędy merytoryczne (pytanie, dlaczego wcześniej nie zauważył ich recenzent, pozwolę sobie pominąć milczeniem). Tymczasem w tym momencie jest już na to za późno. Nie bez powodu niektóre wydawnictwa/czasopisma zastrzegają we wskazówkach dla autorów, że modyfikacje na etapie korekty autorskiej mogą obejmować maksimum 3–5% objętości tekstu. Poważniejsze interwencje autorskie wiążą się wówczas albo z przeskładaniem tekstu (autor jest obciążany kosztami), albo z koniecznością wycofania manuskryptu i ponownego złożenia go po poprawkach (przechodzi on wówczas ponownie proces recenzji).
Towarzysze i pomocnicy
Korespondencja z autorami na temat poprawek w proofie trwa do skutku, tzn. do momentu, gdy obie strony akceptują postać złożonego materiału bez zastrzeżeń. Artykuł po korekcie autorskiej, a zatem „wyczyszczony” już z uwag zarówno redaktorów, jak i autora, przekazywany jest jeszcze innemu redaktorowi do drugiej korekty. Jeśli zespół jest mały lub podział obowiązków nie pozwala na inne rozwiązanie, może to być ten sam redaktor, który przygotowywał tekst do składu, ale nigdy ten, który przeprowadzał pierwszą korektę. Druga korekta polega na wyszukiwaniu pojedynczych błędów, które umknęły poprzednim korektorom, oraz błędów składu, które pojawiły się podczas wprowadzania korekty autorskiej. Poprawek powinno być już na tym etapie niewiele, najwyżej po kilka na stronę. Jeżeli na tym etapie konieczne będą poważniejsze interwencje redaktora, trzeba będzie sporządzić kolejnego proofa i raz jeszcze wysłać go do autora; taka sytuacja oznacza na ogół, że któryś redaktor na poprzednich etapach obróbki tekstu nie dochował należytej staranności. Plik z naniesioną drugą korektą jest wysyłany składaczowi, który go modyfikuje, a następnie powtarzana jest procedura z pierwszej korekty: redaktor kontroluje, czy wszystkie poprawki zostały wprowadzone i żąda ewentualnych korekt. Nie brzmi to może specjalnie zajmująco, ale tylko taka żmudna, benedyktyńska praca pozwala zminimalizować ryzyko opublikowania artykułu zawierającego rażące błędy. Całkowita bezbłędność jest jak moralna doskonałość w wielu religiach – nie sposób jej osiągnąć w życiu doczesnym, należy jednak ze wszystkich sił do niej dążyć. Jeśli zaświaty wyglądają tak, jak wyobrażano je sobie w niektórych religiach starożytnych, i stanowią niejako udoskonaloną wersję doczesności, to jest szansa, że będę tam wychwytywał 100% błędów już w pierwszej korekcie.
Artykuł po drugiej korekcie jest już gotowy do publikacji i jeśli taka jest polityka danego czasopisma, umieszcza się go na stronie WWW danego periodyku oraz w odpowiednich bazach danych, przez co numer DOI staje się aktywny i autorzy mogą się powoływać na dany materiał jako opublikowany. Finalna kontrola ma miejsce przed opublikowaniem danego numeru. Ten etap wciąż często odbywa się – dla pewności wszelkiej – na drukowanym egzemplarzu czasopisma (jest to tzw. egzemplarz sygnalny), nawet jeśli wychodzi ono wyłącznie online . Wówczas jednak sprawdzane są już raczej tylko główne, wrażliwe elementy całego numeru: spis treści, paginacja, tytuły, nazwiska autorów, abstrakty, tabele i ich tytuły oraz ryciny i podpisy do nich.
Jak zatem widać, artykuł od nadesłania go do czasopisma do publikacji obrabiany jest przez szereg osób – czytelników uważnych, krytycznych, ale życzliwych autorowi, którzy chcą być jego towarzyszami i pomocnikami – i właśnie dlatego nie spełnią każdego jego życzenia, nie odpuszczą sobie, nie machną ręką. Czasem jedyną satysfakcją jest – gdy trzyma się w ręku lub ogląda online rezultat swojej pracy – wymruczane pod nosem: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem” (2 Tm 4,7). ?
Dodaj komentarz
Komentarze