Jak to jest z tymi przekładami
Nastała moda na masowe przekładanie tekstów z języków obcych przez byle kogo. W księgarniach zalew literatury skaleczonej przez „tłumaczy”. To jakiś zły znak, wskazujący na potrzebę rychłej naprawy, bo zapomnimy dobrego języka polskiego. Każdy, kto przeszedł szkolny kurs języka obcego i był dwa tygodnie w Londynie czy Berlinie, uważa się za osobę uprawnioną do tłumaczenia, ale niestety większości nawet zaawansowanych znawców języków obcych jakoś to nie wychodzi. Powstają karykatury tekstów.
Polskie wersje dzieł pisanych w takim wykonaniu albo nie odpowiadają oryginałowi, albo są tak niepoprawne lingwistycznie, że zęby bolą. Właśnie trzymam w ręku zbiór opowiadań amerykańskich, w którym następujące angielskie wyrazy „road, route, way, track, railroad, (lacrimal) duct, way, journey, travel, voyage, path” mają w wersji polskiej jedyny odpowiednik: „droga” (a raz „droga łez”, poprawnie: „kanalik łzowy”). W gronie znanych mi wydawców ustaliliśmy, że o dobrych tłumaczy jest coraz trudniej, bo wymierają, a nowi zwyczajnie się nie uczą. Niczego. Korzystają tylko z tej wiedzy, którą im wciśnięto siłą (metodą testów) lub z nabytej przypadkiem w czasie wyjazdów w atrakcyjne miejsca świata.
Poprzednie pokolenie wiedziało, że przekładanie to sztuka, ale jakoś nie przekazało tej informacji obecnemu. Niektórym wręcz się wydaje, że wystarczy mieć w komputerze podpórkę w postaci tłumacza z Google’a albo jakiś solidny tłumacz mikrokomputerowy na wzór kalkulatora i sprawa załatwiona. Nic z tego, efekty są tragiczne. A tu dodatkowo trzeba czasem tłumaczyć i w drugą stronę, bo choćby granty tego wymagają. Pomysłowi, lecz domowi tłumacze sądzą, że dadzą sobie z tym radę bez nauki języka, korzystając z dobrych słowników, i bez czytania (zarówno po polsku, jak i w danym języku obcym).
Jest prawdą, że młodzież na poziomie dzisiejszej matury zna języki obce (głównie angielski) całkiem nieźle. Ale nie jest to umiejętność wystarczająca do pracy nad tekstami. Wszystko właśnie dlatego, że nie czytają. A przecież czytanie to absolutna podstawa. Tylko że nowoczesnym ludziom już się nie chce. Nie poświęcą tej półgodzinki dziennie, mimo że wiedzą doskonale, iż w dzisiejszych czasach posiadanie prawa jazdy, znajomości komputera i biegłej umiejętności posługiwania się przynajmniej jednym językiem międzynarodowym to klucz do przedpokoju, z którego można podejmować próby przeciskania się do salonu jakiejś porządnej profesji.
Bierzemy dobrą powieść angielską lub amerykańską. Obok odpowiednik w polskim przekładzie, słownik papierowy lub smartfon z przeglądarką nastawioną na słownik internetowy – i jedziemy. Przez pierwsze dwa tygodnie trwa pokonywanie pierwszej strony, której jest połowa, bo to początek rozdziału. Trzeci tydzień poświęcamy na drugą stronę rozdziału, która już jest cała. Miesiąc na pięć stron. Tempo cudownie wzrasta do mniej więcej trzech stron na godzinę. Po przeczytaniu pierwszej księgi automatem przeskakujemy do następnych. Wspomnę z łezką w oku, że u mnie tak się zaczęło od opowiadań The Pastures of Heaven (Pastwiska niebieskie) Johna Steinbecka w oryginale i znakomitym przekładzie Andrzeja Nowickiego, rok 1962, potem na tapetę trafiła The Winter of Our Discontent (Zima naszej goryczy) w konfrontacji z przekładem Bronisława Zielińskiego. I tak już poszło dalej.
Ponieważ działam w organizacjach pisarskich, mam przegląd sprawy. Wszyscy przekładcy czytają. Nie może być tak, jak to widzę wśród młodych kolegów polonistów i anglistów, że umiejętności mają spłynąć na nich z niebios. W programie większości polonistyk traduktologia należy do przedmiotów szczątkowych albo w ogóle zanikła, natomiast na lingwistykach obcojęzycznych zbyt łatwo pomija się element polonistyczny, tak jakby do tłumaczenia wystarczyła znajomość języka, z którego się tłumaczy. A przecież to błąd w założeniu. Byłoby dobrze sięgnąć do translatologii Edwarda Balcerzana, Stanisława Barańczaka, uzupełnić to esejami i pracami naukowymi Andrzeja Bogusławskiego, Jana Wawrzyńczyka czy Józefa Waczkowa i wielu innych. Punkt pierwszy refleksji z tych lektur brzmi: Tak jak poezji nie może przekładać na nasz język niepoeta (chyba że z grubsza tworzy „ślad lingwistyczno-semantyczny oryginału”), tak innych tekstów osoba, która słabo posługuje się polszczyzną.
Oto (prawdziwy!) fragmencik pewnego przekładu, który niedawno otrzymałem do recenzji (pisownia oryginalna): „Miałem nieskłamaną przyjemność przeczytać tą książkę naukową dr Adam’a Greyfish’a i sam jestem osobiście zaszczycony mogąc polecić ją naszym terapeutom i naszym psychologom, zwłaszcza tym którzy są zainteresowani odkrywaniem tych ekscytujących odmiennych stanów świadomości będąc tym zainteresowani żywo”.
Osoba, która to przetłumaczyła i napisała, przeczytała w minionym roku tylko jedną książkę, właśnie tę tłumaczoną. To wyjaśnia wiele, ale nie wszystko. Na zajęciach z edytorstwa trzeba studentom powtarzać kardynalne zalecenie: „Kiedy jako redaktorzy lub wydawcy podejmujemy współpracę z tłumaczem nam nieznanym, to bez względu na gatunek tekstu sprawdzajmy, jak zna polszczyznę, każmy mu napisać po polsku tekst na zadany temat”. W zaleceniu tym ważne jest zwrócenie uwagi na to, że teksty oficjalne, naukowe, instruktażowe i inne użytkowe wymagają równie wielkiej fachowości, co artystyczne. Literatura jest jedna.
Dodaj komentarz
Komentarze