Jak spóźniłem się na samolot

Wspomnienia glacjologa z Arktyki

Jakub Małecki

Mały pokoik Władimira mieści się na piętrze wielkiego hangaru, w którym śmierdzi ropą i przez całą dobę niepokojąco buczy generator prądu. Ciasna, ciemna kuchnia przechodnia, a za drzwiami sypialnia. Po lewej stary tapczan, po prawej stoliczek z archaicznym komputerem, na którym Władimir przed snem ogląda rosyjskie filmy. Na ścianie ikona Chrystusa, parapet zdobi podręczna hodowla korniszonów. Razem 15 m2 pachnących starymi skarpetami, ale za to z prowizoryczną sauną w toalecie na korytarzu hangaru. Władek wychodzi do pracy. Jest robotnikiem. Ja decyduję się przejść na nabrzeże, może się czegoś dowiem.

Opuszczona radziecka kopalnia węgla Piramida (norw. Pyramiden ) położona jest w środkowej części Spitsbergenu, wyspy będącej częścią zarządzanego przez Norwegię Svalbardu pod biegunem północnym. To smutne miejsce. Popadające w ruinę bloki stojące na palach, setki ton złomu bezładnie rozrzuconego po miasteczku, rozkradzione lokale dawnych mieszkańców zabite deskami tak szczelnie, jakby zostało tam cokolwiek wartościowego. I szpital-widmo, w którym do dziś stoją zamrożone w chłodzie, przejrzyste jak duchy rośliny-dawniej-ozdobne. Władek i kilka pozostałych osób załogi pilnują tego miejsca i starają się je nieco uporządkować.

Każdego normalnego dnia lata do nabrzeża Piramidy cumuje statek z dziesiątkami turystów z odległego o 60 km norweskiego Longyearbyen, głównego miasteczka Svalbardu. Ale to nie jest normalny dzień lata. To deszczowy, ciężki od szarości dzień września, dodatkowo z uroczą wichurą zrywającą czapkę z głowy. Na nabrzeżu podchodzę do tzw. budki, czyli punktu, w którym można złapać sygnał telefonii komórkowej. Dzwonię do domu i już trzeci dzień bardzo przepraszam narzeczoną, że nie mogę wrócić. Wiatr na fiordzie tak rozhulał fale, że statki zawracają. Mój samolot z Longyearbyen do domu odlatuje pojutrze w południe. Żeby na niego zdążyć, muszę najpóźniej jutro złapać jakikolwiek transport do miasteczka. Jeśli się nie uda, to stracę nie tylko pieniądze za przebukowanie biletu, lecz także weekend w ciepłym Rzymie, a co gorsze – zaufanie narzeczonej i jej wyrozumiałość dla moich wypraw na Svalbard. Zaczynam się zastanawiać, co ja tu właściwie robię.

Ból zęba na Svalbardzie

Z Piramidą sąsiaduje malownicza zatoka Petunia, do której promieniście wpada sześć dolin zajętych przez lodowce. To tutaj poznański Uniwersytet im. Adama Mickiewicza od lat osiemdziesiątych prowadzi badania środowiskowe. Na UAM jestem glacjologiem i przyjeżdżam tu od 2007 roku, czasem po kilka razy w sezonie. Poprzez zainteresowanie turystów i codzienne kursy statków Piramida stanowi dla nas wygodny węzeł komunikacyjny. W razie jakiejkolwiek awarii mamy gdzie szukać pomocy, a w pilnej potrzebie można stąd łapać transport i na stopa dotrzeć do Longyearbyen. Raz nawet skorzystałem z tej możliwości. Koledzy zawieźli mnie pontonem na nabrzeże kopalni, gdzie cumował akurat statek turystyczny. Załodze nie musiałem nic tłumaczyć, wystarczyło, że zdjąłem bandanę z twarzy. Przez bolący ząb wyglądałem jakbym trzymał pyrę w ustach. Gdy wieczorem dotarłem do Longyearbyen, zgłosiłem się do szpitala. Szkoda, że była niedziela, bo ściągnięcie dentysty zajęło ciągnącą się niemiłosiernie godzinę i słono kosztowało. Dobrze, że chłop miał posturę łamignata, bo inaczej by tego zęba nie wyrwał.

Lodowce to wystarczająco grube masy lodu, aby grawitacyjnie spływały z gór w tempie liczonym w metrach na rok. Te w okolicy Petunii są małe, mają do dwustu metrów grubości i dwudziestu kilometrów kwadratowych powierzchni. To tyle co nasze większe jeziora, 30-tysięczne miasteczko lub poszczególne dzielnice Warszawy. Dla porównania największy lodowiec Svalbardu jest jak mała Grenlandia i mógłby pokryć pół województwa. Lodowce są fascynujące, bo żyją – poruszają się, „oddychają” i zmieniają w rytm dni, nocy i pór roku. Niektóre z nich to także istni szaleńcy, bo co kilkadziesiąt lat gwałtownie przyspieszają swój leniwy spływ do oceanu, a glacjolodzy nie do końca rozumieją dlaczego. Z każdym lodowcem trzeba postępować ostrożnie, bo może być popękany lub bardzo śliski. Może mieć także zły humor. Wtedy praca jakoś nie idzie i najłatwiej o awarię sprzętu i kontuzję, tak przynajmniej tłumaczę sobie własną niezdarność. Jako polarny świeżak potrafiłem wbić sobie raki (kolce zakładane na podeszwy) w łydkę albo sturlać się ze stromego czoła lodowca w błoto, nieźle się przy tym obijając. Po paru latach zaliczam mniej wypadków, ale wewnętrzny chojrak gdzieś tam pozostał i zdarza mi się nie zabrać raków na lód. Kończy się to często kompromitującym zjazdem z czoła lodowca na pośladkach i mokrymi gaciami.

Bambusy w lodzie

Moja praca na Spitsbergenie opiera się w znacznej mierze na ciągłym monitoringu dostawy ciepła do lodu i tempa jego topnienia. To pierwsze zagadnienie realizuję dzięki automatycznej stacji meteorologicznej. To teraz moja ulubiona zabawka, choć początek przyjaźni był szorstki. Dostarczenie wszystkich elementów konstrukcji na lodowiec było wykańczające. Przez dziesięć kilometrów nieśliśmy w rękach albo na plecach wybitnie nieporęczne i ciężkie elementy, m.in. stalowy maszt, trójnóg, wielkie pudło z elektroniką i akumulatorami, a także całą masę przyrządów pomiarowych.

Topnienie można natomiast badać znacznie mniej zaawansowanymi technologiami. Do tego celu wykorzystuję bowiem… bambusowe tyczki. Są one wtopione w lód na głębokość kilku metrów, a postępujące topnienie z czasem odsłania ich coraz większą część, którą należy systematycznie mierzyć. Tak oto kijem można robić Naukę.

W badaniach na pustkowiach Arktyki towarzyszą nam jej stali mieszkańcy, w tym polarne niedźwiedzie. A gdy pierwszy raz przyjechałem do Petunii, mówili: „Tutaj nie ma niedźwiedzi, szczególnie o tej porze roku”. Wówczas ostatni miś widziany przez nasze wyprawy przyszedł w 2005 roku. Był mały, miał słodkie uszka, ale napędził profesorom niezłego stracha. Przez kilka kolejnych lat żaden niedźwiedź tu nie dotarł, bo Stacja UAM jest daleko od otwartego morza. Sytuacja zmieniła się w 2012 roku, kiedy fale wyrzuciły na brzeg fiordu truchło dziesięciometrowego kaszalota. Za mięsem przyszły misie, które od tego czasu stale nam towarzyszą, nawet pomimo tego, że nic już z wieloryba nie zostało. Raz mieliśmy naprawdę natrętną sztukę. Niedźwiedzia, który nikogo i niczego się nie bał, nie reagował na huki i flary, grasował zdecydowanie za blisko i pukał do okna stacji. Przychodził i odchodził co kilka dni. Ale pewnego jesiennego dnia nie wrócił. Został zastrzelony w obronie własnej kilka kilometrów od nas, bo wszedł do namiotu obozu naukowego innego uniwersytetu.

Lodowce w agonii

Po powrocie do cywilizacji przychodzi czas na żmudne analizy zebranych danych. O ile pomiary kijów są względnie proste do ogarnięcia, o tyle wyciągnięcie ciekawych informacji z danych meteorologicznych jest znacznie bardziej czasochłonne. Aparatura na lodowcu wykonuje pomiary co 10 minut, godzina po godzinie, co w skali roku daje ponad 50 tysięcy wersów danych dla każdego z sześciu mierzonych parametrów pogody. Więc ślęczę jak ten upiór i patrzę jak po monitorze przelatują rzędy liczb. Po jakimś czasie zaczynam widzieć w nich ład i sens i z łatwością odczytuję przebieg pogody: tu pochmurno i spokojnie, a tam wichura i opad śniegu. Jak Neo w Matriksie , tylko że od tego gapienia się w ekran psują mi się oczy, więc zamiast czarnych okularów noszę korekcyjne. Oczy dobijam dodatkowo innymi analizami, np. starych map czy zdjęć lotniczych. Ale strasznie to lubię.

Nasze pomiary pokazują, że od początku XX wieku ocieplenie klimatu wytopiło już 40% powierzchni lodu w zatoce Petunia, a topnienie zachodzi szczególnie szybko od lat 1990, bo każdego lata bezpowrotnie zabiera z lodowców warstwę o grubości od pół do jednego metra. Nawet pod szczytami gór lodowce tracą na masie, a izolacyjna kołdra zimowego śniegu przestała być wystarczająca na tak ciepłe lata, jakie ostatnio notujemy. Z sondowań radarem znamy grubość lodowców, z pomiarów topnienia wiemy jak szybko ulatuje z nich duch, a bazując na projekcjach dalszych zmian klimatu i na własnych pomiarach pogody możemy symulować jak bardzo topnienie rozbucha się w kolejnych dekadach. Dzięki temu wiemy, że lodowce środkowego Spitsbergenu już teraz są w agonii, która potrwa jeszcze jakieś kilkanaście, kilkadziesiąt lat, w zależności od aktualnego stanu każdego z nich.

Umierają więc dotychczasowi królowie arktycznego krajobrazu, ale pustkę po nich szybko zapełnia nowa jakość: nowe procesy rzeźbotwórcze i nowi mieszkańcy, tacy jak porosty, krzewinki, bezkręgowce, a z czasem i bardziej złożone organizmy. Przyroda przystosowuje się do szybkich zmian, składając swoje ofiary, ale jaką cenę za ingerencję w klimat jest w stanie zapłacić człowiek? Poprzez sztuczne emisje CO2 intensyfikacja topnienia zachodzi niemal na całym świecie, stąd mnóstwo wody uwolnionej z lodowców dociera do oceanu i niebezpiecznie podnosi jego poziom. Zanik lodowców może spowodować też kryzys wodny w wielu obszarach świata, bo dostarczają one wodę dla setek milionów ludzi. Wciąż jest jednak szansa na ograniczenie najbardziej destrukcyjnych skutków ocieplenia klimatu planety, ale to okienko zamknie się za kilka lub kilkanaście lat. Najwyższy czas działać.

Narzeczona jest rozczarowana

Gościnność załogi Piramidy jest nie do przecenienia. Śpię za darmo u Władka na wytartym zielonym dywanie w kwiaty, a pani Hałyna, bufetowa, karmi mnie jak swojego. Na śniadanie, obiad i kolację są od trzech dni ryby, bo tak jak ja załoga czeka na statek, który dowiezie jej coś innego do jedzenia, ale też piwo i wódkę. Poza rybką na stole pokrytym gustowną ceratą są za każdym razem pyry, surówka i kompot. Gdy za oknem zapada noc, budzę się po drzemce na podłodze. Widzę w ciemności oświetloną twarz Władka przyklejoną do ekranu komputera i razem oglądamy rosyjski film akcji. Władek przeżywa każdy dialog i komentuje każdy wystrzał z pistoletu. Nic z filmu nie rozumiem, ale jest wartko. Kładę się spać z nadzieją, że może jutro pogoda się poprawi i w ostatniej chwili wrócę na czas do Longyearbyen.

Ale nazajutrz pogoda bez większych zmian. Pada i wieje. Od rana na smutnym nabrzeżu Piramidy pusto i głucho, a ja stoję jak kołek z całym moim dobytkiem spakowanym w dwa plecaki i mam złe przeczucie, że i tym razem przyjdzie rozczarowanie. Z lękiem dzwonię z „budki” na telefon satelitarny statku. Ponieważ nikt się nie odzywa, wiem już, że nie zdążę na jutrzejszy samolot. Przebukowuję bilet lotniczy o bezpiecznych kilka dni. Narzeczona też jest rozczarowana, bo nasze zaplanowane wakacje mogą przepaść. Pierwszy od tygodnia statek dopływa do Piramidy dopiero następnego dnia, kiedy wiatr trochę słabnie. Żegnam się z kilkorgiem moich gospodarzy i uświadamiam sobie zabawny fakt: oto po raz pierwszy w życiu, i zapewne ostatni, żegna mnie całe miasto. Szczególnie ciepło ściskam Władimira, który przez te dni aresztu w Piramidzie był mi przyjacielem. On tu jeszcze zostanie, ale czas pokaże, że krócej niż planował. Zimą, gieroj, połamie ręce na skuterze śnieżnym i wróci na Ukrainę. Więcej go nie spotkam.

Statek, który mnie wiezie do Longyearbyen, buja się na wszystkie strony i wlokąc się niemiłosiernie, powoduje narastającą złość. Nieracjonalną, bo przecież jest już za późno, aby się gdziekolwiek spieszyć. U celu jestem kilka godzin po odlocie mojego samolotu. Czekam w Longyearbyen kolejnych kilka dni, więc mam czas na rozmyślania. I znowu dopada mnie ta sama myśl, jak zawsze, kiedy tu jestem. Że mimo codziennych trudności, niedźwiedzi, a teraz także przegapionego samolotu i poczucia winy za stracone wakacje, czuję się szczęściarzem. Bo moje biuro to Stacja Polarna UAM. Czy wrócę tutaj za rok? Oczywiście. Bez cienia wątpliwości.

Imiona mieszkańców Piramidy zostały zmienione.
Dr Jakub Małecki , geograf, glacjolog, adiunkt w Zakładzie Badań Kriosfery, Wydział Nauk Geograficznych i Geologicznych UAM w Poznaniu
Fot. Jakub Małecki