Wydawnictwo od kuchni

Cz. 1

Marek Misiak

Tym, co najczęściej prowadzi nas na manowce, jest wyobraźnia. Daje ona bowiem iluzję rozumienia – do momentu konstatacji: „nie tak to sobie wyobrażałem”. Nasze wyobrażenia budujemy bowiem na dotychczasowej wiedzy, najczęściej niepełnej, pochodzącej z drugiej ręki lub nie do końca zrozumianej. Należy tu rozdzielić dwa problemy: pierwszym jest zbyt bujna wyobraźnia, drugim – zbytnie przywiązywanie się do swoich wyobrażeń. Dopiero współwystępowanie obu tych problemów prowadzi do ich synergii. Konsekwencje tego ponoszę często w pracy redaktora w wydawnictwie naukowym. Autorzy bowiem mają określone wyobrażenia co do tego, jak wygląda nasza praca i priorytety. Wychodzą one na jaw na różnych etapach współpracy. Im później, tym rozczarowanie jest większe. Dlatego chciałbym w miarę zwięźle opisać, na czym polegają kolejne etapy pracy nad artykułem w wydawanych przez mojego pracodawcę czasopismach naukowych. Wybrałem czasopisma, nie zaś książki, gdyż statystyczny pracownik nauki częściej publikuje dłuższe lub krótsze artykuły naukowe niż książki. Ważne jest już na początku zastrzeżenie, że mowa o artykułach w języku angielskim.

Współcześnie wiele czasopism – w tym i nasze – wymaga składania manuskryptów poprzez specjalny system służący do zarządzania nimi. Już sam system narzuca pewne ograniczenia dotyczące np. formatu plików i ich objętości czy liczby autorów oraz wymusza podanie szeregu podstawowych informacji o autorach (w niektórych czasopismach złożenie manuskryptu, gdy choć jeden z autorów nie posiada numeru ORCID, może być utrudnione lub niemożliwe). Potem redaktor wstępnie weryfikuje artykuł pod względem formalnym. Taka kontrola obejmuje sprawdzenie, czy:

– manuskrypt zawiera wszystkie obowiązkowe elementy w formie osobnych plików (tekst główny osobno, lista piśmiennictwa osobno, każda tabela i każda rycina osobno);

– tekst główny nie zawiera nazwisk autorów ani pacjentów, na których prowadzono badania (redaguję czasopisma medyczne);

– powołania poszczególnych pozycji z listy piśmiennictwa są zapisane w wymaganym formacie (tradycyjnym lub harwardzkim);

– tekst główny jest podzielony na wymagane w instrukcji dla autorów sekcje (w naszym przypadku: wstęp – cele – materiał badawczy i metody badawcze – wyniki – dyskusja);

– podpisy do rycin umieszczone są w tekście głównym na końcu;

każda tabela ma numer i tytuł;

– tytuły cytowanych czasopism na liście piśmiennictwa podane są za pomocą znormalizowanych skrótów;

– ryciny nadesłane zostały w wymaganych formatach plików.

Jedno z dwóch wąskich gardeł

Jeśli wstępna weryfikacja wypadnie niepomyślnie, autor otrzymuje wiadomość z listą poprawek do wprowadzenia. Dopiero gdy wszystkie te uwagi zostaną uwzględnione, tekst przechodzi do kolejnego etapu weryfikacji, którym jest kontrola przez redaktora naczelnego czasopisma lub wyznaczonego przez niego redaktora tematycznego. Warto tu zauważyć, że ani redaktor naczelny, ani redaktorzy tematyczni nie są pracownikami wydawnictwa, lecz specjalistami w danej dziedzinie, którzy nie w każdym czasopiśmie otrzymują wynagrodzenie za swoją pracę. Po lekturze artykułu podejmują oni decyzję o przesłaniu go do recenzji lub odrzuceniu. Przyczyną decyzji drugiego typu może być zarówno niski poziom merytoryczny artykułu, jak i wykrycie plagiatu, ale też – co warto, aby autorzy wiedzieli – wyraźne pokrywanie się tematyki tekstu z tematyką innych tekstów publikowanych w danym czasopiśmie w ostatnim czasie. To jasne, że w wielu ośrodkach na świecie niewiedzący o sobie wzajemnie naukowcy prowadzą podobne badania, ale elementem ryzyka zawodowego jest to, że można paść tego ofiarą.

Zakładamy jednak, że naszemu autorowi/autorom się poszczęściło i artykuł został skierowany do recenzji. To właśnie ten etap pracy nad tekstem jest jednym z dwóch wąskich gardeł (o drugim później), najczęściej generujących opóźnienia. Po pierwsze, trzeba znaleźć recenzentów, czym zajmuje się redaktor naczelny. Autorzy rzecz jasna mogą zasugerować nazwiska, ale nie ma żadnej gwarancji, że zasugerowani faktycznie się zgodzą (choć wcześniej w rozmowach z autorami mogli niezobowiązująco wyrażać taką wolę). Zdarza się nierzadko, że redaktor naczelny musi, chodząc od Annasza do Kajfasza, pytać kilkunastu kandydatów, zanim ktoś się zgodzi. A nie oznacza to jeszcze, że uda się uniknąć opóźnienia. Recenzenci w wielu czasopismach nie otrzymują wynagrodzenia za swoją pracę, a jeśli otrzymują, to nie jest ono w żaden sposób powiązane z dotrzymywaniem umówionych terminów. To zaś powoduje, że w skrajnych przypadkach proces recenzyjny potrafi się ciągnąć np. pół roku. Na tym etapie redaktor jest bezradny, gdyż nie ma praktycznie żadnej możliwości przyspieszenia recenzowania manuskryptu, a dzwoniący/piszący do redakcji autorzy często proszą lub wręcz żądają, aby „wpłynąć” na redaktora naczelnego, żeby sprawniej wyszukiwał recenzentów, albo na samych recenzentów, by szybciej odsyłali recenzje. Chcę to podkreślić z całą mocą: redaktor (a zatem osoba, z którą kontaktuje się dzwoniący autor) nie ma takiej władzy. Może tylko prosić o cierpliwość, choć zdaje sobie sprawę, że z perspektywy autora może to brzmieć jak zakamuflowana arogancja.

Kolejna przyczyna opóźnień

Recenzent może zalecić odrzucenie pracy, wskazać na konieczność wprowadzenia poważniejszych zmian lub drobnych poprawek, a w najlepszym dla autora przypadku zarekomendować przyjęcie pracy do druku bez zmian. Z mojego doświadczenia wynika, że autorzy na ogół bardzo sprawnie reagują na recenzje i szybko przysyłają zmodyfikowane wersje prac. Gdy zakończy się proces recenzyjny, następuje etap tzw. czynności administracyjnych – przede wszystkim podpisywania umów i (jeśli zachodzi taka konieczność) dokonywania płatności za publikację. Tu tkwi kolejna przyczyna opóźnień, a pierwsza po stronie autorów. Opóźnienia te wynikają z niezrozumienia dwóch kwestii. Po pierwsze, wiele wydawnictw lub redakcji czasopism musi otrzymać drukowane wersje umów tradycyjną pocztą – nie wystarczą skany, nie są też honorowane podpisy elektroniczne. Po drugie, bez otrzymania umów wydawnictwo/redakcja czasopisma nie mogą kontynuować prac nad artykułem.

Teraz didaskalium jak ze sztuki Szekspira: wchodzi Hamlet… to znaczy redaktor. Dopiero po zrecenzowaniu pracy zaczyna się etap właściwej redakcji pracy, w mniejszym stopniu merytorycznej, a w większym językowej. Czasopisma publikujące artykuły anglojęzyczne, a wydawane w krajach nieanglojęzycznych, na ogół wysyłają artykuły do sprawdzenia native speakerowi. Rzecz jasna sami redaktorzy biegle znają angielski (a bywa, że są anglistami lub nawet tłumaczami), ale nic nie zastąpi natywnego użytkownika języka angielskiego. Wpływa to na wysoki poziom językowy publikowanych tekstów, ale i kryje pewne pułapki. Pierwsza: niektórzy autorzy przed złożeniem manuskryptu przekazują go do kontroli własnemu native speakerowi lub przynajmniej angliście i zdarza się, że są nieprzyjemnie zdziwieni lub nawet otwarcie oburzeni, gdy się okazuje, że weryfikator zatrudniony przez wydawnictwo znajduje w manuskrypcie jakieś usterki językowe. Skutkuje to czasem sporami między jednym a drugim specjalistą, zabawnymi dla obserwatora, ale wydłużającymi prace nad tekstem. Druga: niektóre wydawnictwa/czasopisma preferują konkretną odmianę języka angielskiego (na ogół północnoamerykańską) i zdarzają się spory na tym tle, gdyż w British i American English różna jest zarówno pisownia niektórych pojęć i terminów, jak i preferencja pewnych konstrukcji gramatycznych. Możliwe są tu zarówno spory z autorami, jak i problemy we współpracy z zatrudnianym przez wydawnictwo native speakerem, gdy pochodzi on(a) nie z USA czy Kanady, lecz z Wielkiej Brytanii, Australii czy RPA.

Jeśli praca zawiera dużo niedociągnięć językowych, jest odsyłana autorowi z uwagami native speakera. To drugi moment, gdy opóźnienie może spowodować autor – termin zwrotu manuskryptu z uwzględnionymi poprawkami jest zwykle dość krótki (np. trzy dni lub tydzień), a wielu autorów go lekceważy. Gdy praca osiągnie zadowalający poziom językowy, przekazywana jest wreszcie w ręce właściwego redaktora, czyli np. moje. Jeden z redaktorów czyta ją wówczas kilka razy, przygotowując do składu, wychwytuje dalsze usterki językowe oraz dokonuje redakcji technicznej. Ta ostatnia polega m.in. na:

– ujednoliceniu przypisów;

– kontroli stałych elementów tekstu, np. weryfikacji afiliacji, sposobu podawania nazwisk i adresów autorów, numeru DOI, identyfikatora ORCID itp.;

– ujednoliceniu zapisu pozycji na liście piśmiennictwa;

odpowiednim sformatowaniu tabel;

– ujednoliceniu skrótów i skrótowców oraz zapisu szeregu elementów tekstu (jednostek, równań, notacji matematycznej, statystycznej i chemicznej, nazw systematycznych itp.).

Kolejne pole konfliktów

Nie bez powodu szereg razy powtarza się tu rzeczownik „ujednolicenie”. Jest to bowiem kolejne pole konfliktów z autorami. W anglojęzycznym piśmiennictwie naukowym szczególnie widać, że sposób zapisu wielu elementów tekstu nie jest jednolity. Każde wydawnictwo ma swoją konwencję wydawniczą (stylebook ) i stara się jej trzymać w miarę konsekwentnie. O ile w drukach zwartych (książkach, broszurach, skryptach) możliwe są pewne odstępstwa od takiej konwencji przy zachowaniu jednolitości zapisu w obrębie jednej publikacji, o tyle w czasopiśmie konsekwencja musi być widoczna zarówno w obrębie całego numeru, jak i z numeru na numer. Nierzadko autorzy przyzwyczajeni są do konkretnego sposobu zapisu (np. chi-square test zamiast 2 test ) i toczą na ten temat długie spory z redaktorami, jako żywo przypominające spór na temat wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkąnocą. Dla zrozumiałości tekstu nie ma to żadnego znaczenia, a wydłuża prace (bywa, że i niepotrzebnie psuje atmosferę). Redaktor, sprawdzając manuskrypt na tym etapie, oznacza też miejsca, gdzie tekst jest niejasny lub brakuje jakiejś informacji, a następnie przesyła tekst do składu.

Jestem świadomy, że ten artykuł nie jest tak zajmujący, jak najnowsza powieść Stephena Kinga (ani nawet Remigiusza Mroza). Pozwolę sobie jednak przerwać tu narrację z uwagi na wyczerpanie dostępnego miejsca na łamach. Spotykamy się za miesiąc.