Wydawnictwa uczelniane
Wydawnictwa uczelniane od kilkudziesięciu lat przechodzą istotne zmiany, a te, które nie potrafiły się przystosować do nowej sytuacji na rynku wydawniczym, albo już przestały istnieć, albo też stały się swoistymi reliktami przeszłości. Na zmiany reagują jednak przede wszystkim wydawnictwa uczelni zachodnich, w tym tych, które zajmują czołowe pozycje na liście szanghajskiej. Natomiast z wydawnictwami uczelni polskich różnie bywa. Stosunkowo najszybciej zareagowali na nie właściciele i władze uczelni prywatnych. W niejednym przypadku oznaczało to jednak albo likwidację istniejących na nich wydawnictw, albo też zawieszenie ich działalności i pozostawienie jedynie szyldu. Na uczelniach publicznych sprawa jest o tyle trudniejsza, że nie mogą i nie powinny one kierować się przede wszystkim rachunkiem ekonomicznym, a ponadto stoi za nimi tradycja, która pod niejednym względem jest ich kapitałem.
Światowe tendencje wydawnicze
Były one przedmiotem wielu analiz, doczekały się też niejednej wartościowej publikacji naukowej. Odwołam się do książki Johna B. Thompsona Książki w epoce cyfryzacji (Books in the Digital Age ). Nie jest to wprawdzie aktualne przedstawienie tytułowego problemu (publikacja ukazała się w 2005 r.), a także – jak wskazuje już jej podtytuł (The Transformation of Academic and Higher Education Publishing in Britain and the United States ) – analizowana i przedstawiana jest głównie sytuacja na rynku wydawnictw brytyjskich i amerykańskich, jednak wskazane kierunki transformacji rynku w ostatnich kilkunastu latach jeszcze się uwyraźniły i dotyczą one nie tylko tych krajów. W tej obszernej i dobrze udokumentowanej książce motywem przewodnim jest nie tyle tytułowa cyfryzacja, ile urynkowienie branży wydawniczej, tj. uznanie jej za jeden z sektorów działalności gospodarczej – wprawdzie z zachowaniem dodatku: „kulturalna”, jednak jest to ozdobnik niebędący w stanie przysłonić mniej górnolotnych określeń, takich np. jak: „firma wydawnicza”, „łańcuch wydawniczy”, „ekonomika publikacji” czy „produkcja tytułów”. Mniejsza zresztą o słowa. W świetle tego opracowania znacznie ważniejsze są bowiem takie generalne tendencje jak globalizacja firm wydawniczych, rynków sprzedaży ich produktów, rynku bibliotecznego itd., upowszechnienie się nowych technologii i środków komunikacji oraz pojawienie się rewolucji cyfrowej, w tym digitalizacji.
Jak to się przekłada na funkcjonowanie wydawnictw w ogóle, a wydawnictw specjalizujących się w wydawaniu publikacji naukowych w szczególności, autor tej książki przedstawia w jej poszczególnych częściach. Przykładowo: w części zatytułowanej Koncentracja i władza korporacyjna wskazuje on na pojawienie się wielu fuzji wydawnictw oraz ich przejmowania przez „graczy dominujących na różnych obszarach wydawniczych”; jednak, gdy okazało się, że zyski ze sprzedaży publikacji naukowych są „uparcie niskie”, pozbyli się oni swoich aktywów. W części zatytułowanej Globalizacja rynku i firm wydawniczych pokazuje on m.in., jak gospodarcza dominacja Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przełożyła się na „globalną dominację języka angielskiego na polu wydawniczym”. Natomiast w części pt. Upadek monografii naukowej wskazuje on na takie zjawiska jak stopniowe zastępowanie tego typu publikacji (zwykle dosyć kosztownych w produkcji i trudnych do zbycia w dystrybucji) przez publikacje internetowe.
Światowa top lista
Generalnie top lista wydawnictw uczelnianych jest zbieżna z listą uczelni, które uporczywie zajmują czołowe miejsca w rankingu szanghajskim. Odwołam się tutaj do przykładu zaledwie kilku takich uparciuchów. Na innych czołowych uczelniach zachodnich sytuacja wydawnictw wygląda jednak podobnie. Podobnie nie oznacza jednak tak samo, bowiem mają one niejednokrotnie dosyć istotnie różniące się tradycje (rzecz jasna nie tylko wydawnicze), a jak wiadomo nie od dzisiaj u podstaw ich sukcesów znajduje się nie tylko nowoczesność, lecz także staranne pielęgnowanie tych tradycji. W przypadku ich wydawnictw w pierwszej kolejności widoczna jest jednak nowoczesność – taka chociażby jak posiadanie odpowiedniej do sytuacji rynkowej strony internetowej i komunikowanie się przez nią z bliższym i dalszym otoczeniem, w tym z potencjalnymi i aktualnymi autorami artykułów i monografii naukowych. Ci ostatni mogą tam znaleźć m.in. odpowiedzi na pytania związane z warunkami zgłaszania i przyjmowania do druku tekstów oraz dystrybuowania publikacji.
Jest charakterystyczne dla tych uczelnianych wydawnictw, że na stronach internetowych na pierwszym miejscu stawiane są społeczne misje – takie np. jak „uwolnienie potencjału ludzkiego dzięki najlepszym rozwiązaniom edukacyjnym i badawczym” (deklaracja ta znajduje się na stronie istniejącego od 1534 r. Cambridge University Press) czy też przyczynianie się „poprzez książki wydawców akademickich do krytycznego rozumienia tych problemów, przed którymi stoi dzisiejszy świat” (ta informacja znajduje się na stronie założonego w 1913 r. Harvard University Press). Charakterystyczne jest również to, że niewiele się tam mówi o pieniądzach, które trzeba wyłożyć na przygotowanie do druku, druk publikacji oraz ich dystrybuowanie, a jeśli już, to tak zdawkowo, jakby to były kwestie dalszoplanowe. Przykładem może być zarówno informacja o konieczności poniesienia opłat licencyjnych, jak i sugestia (Stanford University Press), że „każdy autor może przekazać całość lub część swoich tantiem na rzecz Fundacji Autorów”. Tak to generalnie wygląda w przypadku topowych wydawnictw brytyjskich i amerykańskich. Wpisuje się to zresztą dobrze w twierdzenie, że „dżentelmeni w zasadzie nie mówią o pieniądzach”. Dodam: nie mówią o nich, bowiem je mają i nawet jeśli oczekują konkretnych opłat na swoje świadczenia, to świadczeniobiorca powinien o tym wiedzieć – bez przypominania mu, że nic nie jest za darmo lub szczegółowego wyliczania co i ile kosztuje.
Jednak co kraj, to obyczaj. Przynajmniej na niektórych stronach internetowych wydawnictw uczelni niemieckich można bowiem znaleźć informację, że za swoje usługi wydawnicze pobierają one opłaty (znajduje się ona m.in. na stronie wydawnictwa Uniwersytetu Eberharda i Karola w Tybindze); a o tym, ile one wynoszą, osoby zainteresowane dowiedzą się już składając swoją ofertę wydawniczą. Generalnie można powiedzieć, że są one zróżnicowane i zależne nie tylko od kosztów przygotowania do druku, samego druku i upowszechniania publikacji, ale także od renomy uczelni i jej wydawnictwa. Wyjątkiem od reguły są autorzy, którzy mają taką renomę naukową, że każde liczące się wydawnictwo uczelniane chciałoby ich mieć na liście (opłaca się to im również finansowo).
Na stronach internetowych czołowych uczelni zachodnich i ich wydawnictw znaleźć można również informacje o: 1) ich organach zarządczych – zajmujących się (tak jak np. Rada Dyrektorów Harvard University Press) nie tylko administrowaniem, ale także stroną biznesową wydawnictwa); 2) redaktorach prowadzących (zdaniem przywoływanego tutaj J. Thompsona, w przeszłości byli oni kimś w rodzaju „strażników jakości edytorskiej”, a obecnie muszą mieć na uwadze również opłacalność finansową wydawniczego przedsięwzięcia); 3) dostępności ich publikacji, w tym w otwartym dostępie, oraz 4) możliwościach, sposobach i zasięgu kolportażu (np. Harvard University Press informuje, że współpracuje w tym zakresie z takim doświadczonym wydawcą globalnym jak De Gruyter).
Już na pierwszy rzut oka widać, że do tych i wielu jeszcze innych działań wydawnictwa te zatrudniają na etatach stosunkowo niewielką liczbę pracowników. Zasadniczą część prac związanych z ich niejednokrotnie ogromną „produkcją” wydawniczą (w przypadku Cambridge University Press jest to ok. 6000 tytułów rocznie) zlecają one doświadczonym w branży wydawniczej osobom na umowy o dzieło lub umowy zlecenia.
Krajowa top lista
W przypadku polskich uczelni również występują zbieżności między pozycją w rankingach krajowych oraz miejscem wydawnictw na liście topowych. Dotyczy to w szczególności uczelni, które od kilkunastu lat sytuują się w pierwszej dziesiątce rankingu tygodnika „Perspektywy”. W uwagach na temat wydawnictw odwoływałem się jedynie do tych, które od lat zajmują czołowe miejsca. O dwa pierwsze rywalizują Uniwersytet Jagielloński oraz Uniwersytet Warszawski. Sytuacja za ich plecami (już w dosyć wyraźnej odległości) wprawdzie się zmienia, jednak dosyć często pojawia się tam moja macierzysta uczelnia, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Czuje on wszakże na swoich plecach oddech konkurencji, np. Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu czy Uniwersytetu Wrocławskiego.
Jeśli miałbym oceniać pozycję wydawnictw wymienionych wyżej uczelni na krajowej top liście jedynie na podstawie ich stron internetowych, to palmę pierwszeństwa przyznałbym Wydawnictwu UJ. Jego strona bowiem zawiera najbardziej szczegółowe instrukcje dla redaktorów naukowych, autorów, recenzentów i tłumaczy; rzecz jasna, istotne są nie tylko deklaracje i instrukcje, lecz także stopień ich realizowania w praktyce. Z charakteru tych wskazań można wnioskować, że w zdecydowanej większości prace wydawnicze wykonywane są w nim na umowę o dzieło lub umowę zlecenie. Podobnie rzecz wygląda z instrukcjami znajdującymi się na stronie internetowej Wydawnictwa UW. Pod niejednym względem deklarowane przez te wydawnictwa zasady postępowania nie różnią się specjalnie od ich odpowiedników na uczelniach zachodnich. Na stronie Wydawnictwa UJ można jednak znaleźć nie tylko deklarację, że „ma ono duże doświadczenie we współpracy międzynarodowej”, ale także informację, że „współpracuje ono z największymi dystrybutorami publikacji elektronicznych na świecie”, a w 2012 roku „podpisało umowę o bezpośredniej współpracy przy dystrybucji swoich tytułów z amerykańskim wydawnictwem Columbia University Press” i jego „publikacje w wersji papierowej są dostępne bezpośrednio na terenie Stanów Zjednoczonych, Kanady oraz Ameryki Łacińskiej”. Rzecz istotna nie tylko z punktu widzenia wizerunku i prestiżu tego wydawcy, lecz także autorów, którzy publikują u niego wyniki swoich badań. Do pozytywów tych dwóch wydawców należy również publikowanie prac autorów spoza uczelni, w tym przekładów monografii naukowych autorów zagranicznych. W wydawnictwach innych polskich uczelni zdarza się to bardzo rzadko.
Dzisiaj na tzw. rynku wydawniczym batalia toczy się jednak nie tylko o pozyskiwanie najbardziej znaczących naukowo autorów i ich tekstów, ale także o maksymalnie otwarty dostęp do tego, co zostało opublikowane. Pod tym względem wszystkie polskie wydawnictwa uczelniane przegrywają ze swoimi zachodnimi odpowiednikami. Wprawdzie wiele posiada cyfrowe platformy płatnych wypożyczeni i sprzedaży, jednak otwarty dostęp to również dostęp (przynajmniej do części tych publikacji) bez ponoszenia dodatkowych opłat. Argument za tym jest dla mnie oczywisty: przynajmniej w przypadku uczelni publicznych zasadnicza część kosztów wydawanych przez nie publikacji poniesiona została już wcześniej przez podatnika. Batalia ta toczy się również o wydanie i dystrybuowanie stosunkowo najwartościowszych naukowo pozycji przy stosunkowo najmniejszych kosztach. Pod tym względem polskie wydawnictwa ogólnouczelniane przegrywają nie tylko z konkurencją z krajów zachodnich, lecz także z niejednym wydawnictwem wydziałowym swojej uczelni. W przypadku wydawnictwa mojego wydziału koszty te są o ok. 50% niższe niż w wydawnictwie ogólnouczelnianym, a poziom edytorski jego publikacji jest porównywalny. Nie bez znaczenia są również takie kwestie jak długość cyklu wydawniczego (dzisiaj nie jest on wprawdzie już liczony w latach, a w wydawnictwach wydziałowych nie tyle nawet w miesiącach, co w tygodniach) czy empatia osób tzw. pierwszego kontaktu autora z przedstawicielem wydawnictwa.
Nie chciałbym jednak, aby moje uwagi wyglądały na czepianie się. Dodam zatem, że mocną stroną wydawnictw uczelnianych byli w przeszłości, i w jakiejś mierze są nadal, ci szeregowi redaktorzy, do których obowiązków należy dbanie o stronę redakcyjną i techniczną publikacji. Korzystałem zresztą z ich pomocy jako autor monografii naukowych i jako osoba kierująca wydawnictwem specjalizującym się w publikacjach książek z zakresu nauk humanistycznych i społecznych. Warto pomyśleć o ich bardziej godziwym wynagradzaniu. Być może nie dorabialiby wówczas pracami dla konkurencyjnych wydawców, a i wizerunek redaktora wydawniczego bardziej upodobniłby się do jego zachodniego odpowiednika.
Dodaj komentarz
Komentarze