Wieża Babel za cornerem

Joanna Durlik

Sierpień, sezon urlopowy. Krakusów jakby wywiało z miasta, w kawiarnianych ogródkach na Kazimierzu wygrzewają się turyści z Niemiec i Japonii, a rozmowa po polsku zwiastuje zwykle, że ktoś do kogoś przybył w odwiedziny. Leniwie konwersuję z kuzynką (właśnie przyjechała z Wrocławia na weekend) i nagle urywam zdanie w połowie, gdy wpada mi w ucho zdyszane: „Sorry za spóźnienie, okropny był traffic na drodze z lotniska!” i zaraz w odpowiedzi śmiech przy sąsiednim stoliku: „Traffic, patrzcie, patrzcie, rok w Manchesterze i wielkiego Anglika zgrywa! W głowie się ludziom przewraca od tej emigracji…”.

Superniania w takim momencie wkroczyłaby do akcji ze stosowną psychologiczną pogadanką, ja tylko uśmiecham się pod nosem, myśląc o eksperymentach, które przez ostatnie półtora roku prowadziłam w Edynburgu, Londynie, Southampton i Reading z udziałem mieszkających w Wielkiej Brytanii Polaków, bo tematem mojego doktoratu jest właśnie ten nieszczęsny „traffic” zamiast „tłoku” albo „ruchu”, czyli dlaczego pod wpływem intensywnego kontaktu z językiem obcym zaczynamy nie tylko lepiej w nim mówić, ale też inaczej używać naszego ojczystego języka.

I owszem, wygląda na to, że na skutek emigracji czy też ściślej mówiąc – na skutek zmiany otoczenia językowego, która najczęściej przecież emigracji towarzyszy, może nam się nieźle poprzewracać w głowie, a przynajmniej w szeroko pojętej wiedzy językowej. I to nawet wtedy, gdy wyjeżdżamy za granicę nie jako przedszkolak czy nastolatek, ale dopiero jako dorosła osoba z dobrze ugruntowaną znajomością ojczystego języka.

Nie mamy osobnych przegródek

Co zatem dzieje się w umyśle osoby, która dobrze zna dwa języki i „zanurza się” w tym obcym? Czemu wystarczy pomieszkać za granicą rok, a może nawet krócej, żeby nagle znane od dzieciństwa słowa zaczęły nam wyparowywać, a dodawanie polskiej końcówki do angielskiego słowa (tak, tak, (nie)sławny ponglish , wszystkie „ojsterki” i „spotkajmy się na cornerze”) przestało wydawać się kuriozum, a stało językową codziennością? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się zastanowić, jak właściwie działa umysł osoby dwujęzycznej. Przy czym przez dwujęzyczną powinniśmy rozumieć tu każdą osobę, która używa na co dzień więcej niż jednego języka, choć niekoniecznie zna oba jednakowo doskonale i niekoniecznie od wczesnego dzieciństwa. Liczne badania pokazują bowiem, że nawet niezaawansowana znajomość kolejnego języka zmienia wyraźnie sposób, w jaki nasz umysł (i mózg) przetwarzają dowolny komunikat językowy: gdy mówimy, słuchamy, czytamy i piszemy. Dlaczego?

Niemal trzydzieści lat temu szwajcarski psycholingwista François Grosjean napisał, że osoba dwujęzyczna to nigdy nie są dwie osoby jednojęzyczne w jednym ciele. Co za tym idzie, wbrew popularnemu mniemaniu, nie mamy w głowie osobnych przegródek na oba języki ani też żadnego magicznego przełącznika, który bezbłędnie pozwoli nam się przestawić z trybu „mówimy po polsku” na tryb „only English spoken here”. Do dzisiaj słynne zdanie Grosjeana znalazło liczne potwierdzenia w psycholingwistycznych i neuropsychologicznych eksperymentach. Wiemy już doskonale, że bez względu na aktualny kontekst oba języki będą w naszym umyśle stale aktywne i za każdym razem, kiedy chcemy coś powiedzieć czy zrozumieć, musimy dokonywać błyskawicznego wyboru. Indywiduum miauczące pod drzwiami to „cat” czy „kot”? Wchodząc do apteki powiem „Dzień dobry” czy „Good morning”? Kiedy czytam zdanie: „I want my pies!”, dotyczy ono tęsknoty za posiłkiem… czy za pupilem? Na ogół system działa bez zarzutu i bez naszego świadomego wysiłku czy decyzji. W przeciągu milisekund podejmujemy właściwe słownikowe i gramatyczne wybory, i nie zaskakujemy samych siebie, orientując się poniewczasie, że właśnie wpadło nam w wypowiedź słowo z drugiego języka. Ale kiedy zmieniamy na dłużej otoczenie językowe, zaczynają się zmiany.

Schowane trochę głębiej

Wyobraźmy sobie naszą wiedzę językową jako skrzynkę z narzędziami, jedną dużą skrzynkę na wszystkie narzędzia, bez względu na to, czy mają naklejoną etykietkę „polski”, „angielski”, czy może jeszcze jakąś inną. Jeśli nasza skrzynka ma nam skutecznie służyć, to musi być dobrze zorganizowana: najwygodniej mieć tuż pod ręką te narzędzia, których najczęściej używamy. Jeśli najczęściej wieszam na ścianie zdjęcia z wakacji, na wierzchu będę pewnie trzymać gwoździe i młotek. Ale jeśli akurat chcę składać kupiony w kawałkach regał na książki, bardziej przyda mi się śrubokręt, wkręty i śrubki. Podobnie ma się rzecz z językami. Jeśli na ogół potrzebny mi jest język polski, będzie on w moim umysłowym słowniku dominował, a angielszczyzna i ewentualne pozostałe języki będą trochę głębiej schowane, mniej aktywne i mniej dostępne, jak opisuje się to w psycholingwistycznej literaturze. Jeśli jednak, na przykład, zacznę pracę w Edynburgu i przez dłuższy czas będę potrzebowała głównie angielskiego, okaże się, że w językowej narzędziowni trzeba dokonać poważnego przetasowania: nie wszystko zmieści się na wierzchu, więc polski musi ustąpić pola (i aktywności) angielskiemu.

W badaniach psycholingwistycznych używamy zarówno bardzo prostych, jak i całkiem skomplikowanych miar, by odpowiadać na pytania dotyczące procesów przetwarzania języka i zmian zachodzących w tych procesach. Na przykład tak zwane zadanie decyzji leksykalnej: osoba badana widzi na ekranie komputera ciągi liter i decyduje, czy kolejne ciągi są prawdziwym słowem w danym języku, czy też nie. Czy istnieje po polsku słowo „frywolitna”? A „zęza”? Albo czy poprawna jest forma „liściami”? Im więcej poprawnych odpowiedzi w takim zadaniu, tym większy zasób słownictwa biernego, czyli słów, które rozumiemy, choć niekoniecznie używamy ich aktywnie na co dzień. O aktywnym używaniu języka więcej powie nam na przykład zadanie nazywania obrazków, w którym osoby badane nazywają pojawiające się na ekranie przedmioty, a poprawność i czas odpowiedzi są precyzyjnie nagrywane.

Po kilku latach w Wielkiej Brytanii moje osoby badane dalej potrafiły nazwać po polsku nietoperza, szelki i przejście dla pieszych, ale robiły to już o jakieś 200 milisekund wolniej niż osoby mieszkające stale w Polsce, też świetnie znające angielski, lecz funkcjonujące na co dzień po polsku. A 200 milisekund w tego typu badaniach to niemal epoka, wyraźny dowód na to, że łatwość użycia języka (nazywana też dostępem leksykalnym) nieco się pogorszyła.

Trudniejszy dostęp

Albo zadanie, w którym osoby badane wyliczają przez jedną minutę słowa należące do podanej kategorii semantycznej: „wymień jak najwięcej nazw zwierząt lub ubrań lub warzyw”. W polskiej wersji tego zadania osoby „zanurzone” w angielskim również wypadały wyraźnie słabiej niż osoby z Polski. W wersji angielskiej wyniki były rzecz jasna odwrotne, grupa polska wypadała nieco gorzej. Zaskakujące okazały się jednak inne porównania, kiedy w obrębie każdej grupy zestawiłam wyniki zadań polskich i zadań angielskich. Otóż w polskiej grupie obserwowałam zawsze różnicę między językami: więcej wymienianych polskich słów, obrazki szybciej nazywane po polsku. W grupie angielskiej takiej różnicy nie było nigdy: w obu językach wyniki plasowały się na podobnym, średnim poziomie. A wszystko to przy identycznej w obu grupach biernej znajomości obu języków (mierzonej wspomnianym wcześniej zadaniem decyzji leksykalnej). Widać zatem, że po kilku latach spędzonych poza Polską nie tyle zapominamy język polski, ile mamy do niego trudniejszy dostęp, zwłaszcza w sytuacji wymagającej, takiej jak na przykład mówienie słów na czas. Z drugiej strony – zdecydowanie łatwiej używać wówczas angielskiego, więc ostatecznie nasz umysł zachowuje się tak, jakbyśmy zamiast jednego mieli dwa dominujące języki.

Jeszcze bardziej fascynujących wyników dostarcza użycie pomiaru elektroencefalograficznego (EEG), czyli metody, która całkiem bezinwazyjnie pozwala obserwować aktywność elektryczną mózgu. Z punktu widzenia osoby badanej to całkiem interesująca przygoda: znów trzeba czytać słowa albo nazywać obrazki, ale na ekranie można podejrzeć pracę swojego mózgu, a na głowie ma się specjalny czepek z plątaniną kabli i elektrod (niejedna osoba na zakończenie takiego spotkania wrzuca na Facebook selfie z etykietką #mlodszybratfrankensteina lub #sciencefictionzlat80). Pomiar EEG pozwala zaobserwować, co dzieje się w mózgu jeszcze zanim wykonamy jakąkolwiek reakcję, wypowiemy słowo, naciśniemy klawisz itd. Również te dane pokazują, że mieszkanie za granicą zmienia językową rzeczywistość w naszej głowie. Gdy na przykład wśród szeregu angielskich słów pokażemy słowo „windy” – istniejące po angielsku i znaczące „wietrzny”, ale przecież istniejące również po polsku i znaczące zupełnie co innego – u osób mieszkających w Polsce zaobserwujemy natychmiast zmianę aktywności mózgu, pokazującą, że mózg „dziwi się” obecności polskiego słowa w otoczeniu słów angielskich. Tej zmiany nie ma jednak u osób mieszkających w anglojęzycznym otoczeniu: kolejny dowód na to, że zmienił się trwale poziom aktywności obu języków. Po kilku latach za granicą pojawienie się słowa „windy” w anglojęzycznym kontekście mnie nie dziwi, bo nie zauważam wtedy, że jest to także polskie słowo, potrafię się skupić wyłącznie na jego angielskim znaczeniu. Polskie znaczenie stało się mniej aktywne, mniej dostępne.

Z tym właśnie procesem mamy do czynienia u osób mieszkających długo za granicą. Z czasem, z każdą kolejną okazją, w której trzeba użyć angielskiego, polski staje się trochę mniej aktywny, trochę mniej dostępny, po to, by coraz łatwiej i efektywniej używać angielskiego, czyli lepiej dostosować się do codziennych sytuacji. Aż w końcu może się okazać, że do polskich słów i struktur gramatycznych trzeba czasem sięgnąć naprawdę głęboko i chwilę ich szukać. A wtedy… Wracając do metafory skrzynki z narzędziami, może jednak uda się wbić gwóźdź śrubokrętem? Może jeśli powiem do znajomych o „trafficu po drodze z lotniska”, pożartują sobie ze mnie złośliwie, ale ostatecznie zrozumieją przecież, więc komunikacyjny cel zostanie osiągnięty?

I jeszcze postscriptum, by podkreślić, że tych zmian w językowej narzędziowni naprawdę trudno uniknąć, a mieszanie języków niekoniecznie jest oznaką snobizmu i kreowania się „na Anglika” czy też niedbałości i lenistwa. Wśród moich badanych często zdarzały się osoby, które starannie pielęgnowały swoją polszczyznę, czytały po polsku dużo książek, a o edynburskiej codzienności opowiadały zdaniami wielokrotnie złożonymi i bujnym słownictwem godnym Michała Rusinka. Świetnie wykonywały polskojęzyczne zadania eksperymentalne, po czym w ferworze pożegnania, gdy brakowało już czasu: „To ja biegnę, muszę zaraz wziąć autobus, bo mam interview do nowej pracy!”. I reflektowały się natychmiast, i z niezadowoloną miną tłumaczyły: „Naprawdę nie chcę zapominać polskiego! Tak się staram, a mimo to zdarzają mi się takie kwiatki”.

Tu właśnie przychodzą nam w sukurs badania eksperymentalne. Zdecydowanie warto pielęgnować pierwszy język, ale też nie należy się na siebie złościć za „te kwiatki”, bo wcale nie świadczą o nieudolności naszego umysłu, raczej stanowią dowód na jego elastyczność i świetne zdolności adaptacyjne.

Opisane w tekście badania zostały sfinansowane przez grant PRELUDIUM Narodowego Centrum Nauki (nr 2014/15/N/HS6/04188) i przeprowadzone w ramach projektu doktorskiego autorki, wspieranego również przez stypendium ETIUDA Narodowego Centrum Nauki (nr 2018/28/T/HS6/00277).
Mgr Joanna Durlik , psycholingwistka, psycholog kognitywny, doktorantka w Laboratorium Psychologii Języka i Dwujęzyczności, Instytut Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego