Casus „niepotrzebnych” recenzji

Mariusz Mazur

Po wprowadzeniu reformy minister Barbary Kudryckiej byłem przekonany, że jedynym pozytywnym jej skutkiem będzie jawność recenzji. Mogło się wydawać, że zniknie zjawisko, z którym kiedyś się zetknąłem: „pięć minut wstydu [podczas odczytywania recenzji na obronie] i kolejny kolega jest mi coś winien”. Można było się łudzić, że wstyd przed opinią szerokiego środowiska wymusi pisanie rzetelnych, znacznie bardziej profesjonalnych niż dotychczas recenzji. Niestety, nie udało się to do końca.

W tekście o (nie)recenzjach i (nie)recenzentach zamieszczonym w „Forum Akademickim” (9/2017) pisałem o banałach, wskazałem, że opisuję zjawiska powszechnie znane, ale gremialnie lekceważone i akceptowane. Gremialnie – to znaczy nie przez nieliczną mniejszość, ale przez znakomitą większość, która mogłaby, gdyby tylko chciała, skończyć z tym procederem. Z jakiegoś powodu nie chce, podobnie jak nie chce skończyć z plagiatami, pisaniem „na sztuki”, a nie dla wyjaśnienia naukowych problemów czy z trybalizmem.

Opisana tu sprawa dotyczy dwóch recenzji, z których jedna jest – moim zdaniem – negatywna z pozytywną konkluzją, a druga zbyt ogólnikowa, jak na wagę problemu. Zostałem poproszony przez Radę Wydziału Historii Uniwersytetu Gdańskiego o recenzję pracy doktorskiej Piotra Małeckiego pt. Propaganda w polskiej piosence w latach 1946-1955 . Promotorem był prof. Tomasz Stegner z UG. Niestety, w mojej opinii praca nie zasługiwała na pozytywną recenzję. By nie zostać gołosłownym, w recenzji wymieniłem wybrane przykłady. Nie mogłem wypisać wszystkich, ponieważ moja recenzja i tak miała 28 znormalizowanych stron. Wymienię jedynie najważniejsze spostrzeżenia: 1) nieprawidłowa struktura dysertacji; 2) błędny cel (nie da się bowiem opisać rzeczywistości w kraju na podstawie piosenek, można co najwyżej omówić wykreowany świat propagandy w piosenkach, ale to jest już zupełnie inny temat i na poziomie doktoratu należałby o tym wiedzieć) i niewypełnienie go; 3) brak warsztatu naukowego; 4) brak krytyki źródeł (czego skutkiem było aprioryczne uznawanie ich wiarygodności); 5) duża liczba błędów merytorycznych, 6) warsztat polegający na przedstawieniu własnymi słowami treści piosenek bądź dodawanie wątków przypadkowych; 7) chroniczne wychodzenie poza temat pracy; 8) zastąpienie badań tworzeniem ciągów przypadkowych informacji (czasami wręcz ich zmyślaniem), czego skutkiem jest niezgodne z wszelkimi zasadami tworzenie fikcyjnej historii; 9) nierzetelne przedstawianie badań innych naukowców; 10) niezrozumienie epoki; 11) bardzo daleko idącą nieprecyzyjność w używaniu pojęć; 12) nieświadomość zmienności epoki w latach 1945-1956; 13) brak umiejętności sporządzania przypisów; 14) problemy w sporządzeniu wykazu bibliograficznego; 15) błędy ortograficzne; 16) mnóstwo błędów językowych (gramatycznych, składniowych, leksykalnych, stylistycznych itd.). Z tego powodu zmuszony byłem napisać negatywną recenzję.

Z pozytywną konkluzją

Recenzentem tzw. wydziałowym został prof. Igor Hałagida z Uniwersytetu Gdańskiego. W jego ocenie stale pojawiają się stwierdzenia: „zupełnie niepotrzebne”, „zbędne fragmenty pracy wychodzące poza jej temat”, „z pewnym zdziwieniem skonstatować można, że […] znalazło się [tam] całkiem sporo stwierdzeń po prostu nieprawdziwych”, „[k]olejny rozdział burzy – i tak zachwianą – konstrukcję pracy”, „niemające nic wspólnego z rzeczywistością”, „zaprezentowany opis jest mocno jednostronny”, „delikatnie mówiąc – więcej niż skromny”, „z interpretacją niektórych tez doktorant ma kłopoty”. Jedynym (!) rozdziałem z kategorii tzw. właściwych, o którym w recenzji prof. Hałagidy można przeczytać pozytywne uwagi, jest rozdział IV o zespołach pieśni i tańca (i z tym zgodzili się wszyscy recenzenci). O rozdziałach III oraz V, VI i VII recenzent napisał tylko jedno (!) pozytywne zdanie, a stanowią one ponad połowę całej rozprawy (ujmując to inaczej: w komentarzach na temat pięciu rozdziałów właściwych mamy pozytywne wnioski dotyczące tylko jednego rozdziału i jedno zdanie o całej reszcie). Jedyna pozytywna uwaga w zakończeniu doktoratu dotyczy stwierdzenia doktoranta, że „Polska nie była wyjątkiem na tle innych krajów demokracji ludowej”. Śmiem twierdzić, że nie jest to odkrycie na poziomie dysertacji doktorskiej. Następnie recenzent na kolejnych pięciu stronach wyliczył wiele błędów merytorycznych.

Po tak sformułowanej opinii, obfitującej głównie w zarzuty, w konkluzji docenił „wysiłek włożony w zgromadzenie materiału” oraz „zmierzenie się z niełatwym materiałem”. Dla mnie takie sformułowanie oznacza, że aby uzyskać stopień doktora nauk humanistycznych, wystarczy zebrać materiał i zmierzyć się z nim. Recenzent pisze: „Można dyskutować, czy doktorant udowodnił, że opanował warsztat historyka. Czy potrafi docierać do źródeł i z nich krytycznie korzystać, czy posiada umiejętności analizy zagadnienia, stawia hipotezy i poszukuje na nie odpowiedzi, czy poprawnie konstruuje aparat naukowy itd. Niektóre fragmenty pracy wskazują, że na tak postawione pytanie nie można odpowiedzieć pozytywnie. Z drugiej jednak strony inne partie maszynopisu (np. o zespołach pieśni i tańca), które opracowane zostały zupełnie poprawnie i z wykorzystaniem materiałów źródłowych, dają podstawę do opinii zupełnie przeciwnej”. Zastanawiające jest, z kim recenzent polemizuje w tym fragmencie. Z drugiej strony cieszę się, że wymienił wiele błędów dostrzeżonych również w mojej recenzji (przypomnę, że pisząc własną opinię, wybierałem jedynie pojedyncze błędy, ponieważ sprostowanie wszystkich nieprawidłowości zajęłoby kolejnych kilkadziesiąt stron). W konkluzji prof. Hałagida uznał, że mimo wszystko praca zasługuje na pozytywną ocenę! W mojej opinii jest to recenzja negatywna z pozytywną konkluzją.

Dyskusyjne czy błędne?

Ponieważ nasze recenzje się różniły – przynajmniej w ostatecznej ocenie – radykalnie, Rada Wydziału powołała trzeciego recenzenta, którym została dr hab. Elżbieta Kaszuba, profesor nadzwyczajny w Instytucie Historii Uniwersytetu Wrocławskiego. Recenzja jest dość krótka. Zacznijmy od tego, że dla recenzentki konstrukcja pracy doktorskiej „bywa dyskusyjna”. I tutaj już mam uwagę: moim zdaniem istnieje różnica pomiędzy nieprawidłową strukturą pracy a strukturą „dyskusyjną”. Rozpoczęcie części właściwej od piosenek wojskowych, ponieważ – jak wyjaśnił doktorant podczas obrony – „powstawały one jako pierwsze, już w czasie wojny”, nie jest „dyskusyjne”, ale nieprawidłowe. Zastosowanie kryterium chronologicznego tylko do jednego (!) rozdziału oraz brak jakiejkolwiek logicznej koncepcji przy układzie kolejnych nie mieści się w kategorii „dyskusyjności”. W warsztacie naukowym przypadkowa, nieuzasadniona merytorycznymi argumentami struktura jest błędem warsztatowym, a nie „kwestią dyskusyjną”. Co dyskusyjnego jest w uznaniu przez autora piosenek dziecięcych za ważniejsze niż największa kategoria ówczesnej twórczości, czyli piosenki o pracy? Zresztą, nawet jeśli zasady opisu problemów „od najważniejszego do najmniej ważnego”, ewentualnie „od najczęstszego do najrzadszego”, są dla autora nie do przyjęcia, to powinien wyjaśnić, jaką normę konstrukcyjną zastosował w swojej rozprawie i dlaczego. Jeśli tego nie uczynił, czytelnik nie rozumie myśli przewodniej kompozycji rozprawy. I wówczas nie ma w tym nic dyskusyjnego, jeśli dbamy o rzetelność i profesjonalizm w nauce. Uznanie w recenzji, że doktorant nie musi przedstawiać koncepcji struktury dysertacji, ponieważ ma prawo do dowolności i trzeba to uszanować, jest moim zdaniem sprzeczne z podstawą warsztatu naukowego (nie tylko historyka). Nie potrafię zrozumieć takiej przypadkowości, ale recenzentka nie wyjaśniła też, na czym opiera swoją tolerancję.

Niestety nie potrafię również pojąć, jak to jest możliwe, że prof. Kaszuba w całej ocenianej rozprawie znalazła tylko cztery błędy merytoryczne, podczas gdy mnie udało się znaleźć trzy takie błędy tylko na pierwszej stronie dysertacji, a w dalszej części pracy znalazłem ich dziesiątki. Recenzentka – moim zdaniem – używa dość interesującej techniki perswazyjnej, opatrując krytyczne zdania sformułowaniami typu: „czasami”, „zdarza się”, „fragmentarycznie”, „niekiedy”, „niektóre” sygnalizującymi niską frekwencję opisywanych nieprawidłowości. Dzięki temu „pozytywy” rozprawy pojawiają się w formie domyślnej i nie trzeba ich już wypisywać expressis verbis .

Przyznam, że po raz pierwszy spotkałem się z taką metodą, dzięki której o pozytywach pracy świadczyć mają określniki pomniejszające zawarte w zdaniach krytycznych. Nie sądzę, aby tego typu metoda była właściwym sposobem konstruowania recenzji naukowej, zwłaszcza w postępowaniach o nadanie stopnia naukowego. Uważam, że jeśli autor jakiejkolwiek rozprawy nie zauważa zmienności chronologii w epoce, to nie może on „czasami” rozumieć epokę, a „czasami” nie.

Prof. Kaszuba słusznie wskazuje, że brak pytań badawczych to brak „busoli koniecznej do utrzymania kursu i osiągnięciu celu na wyznaczonej ścieżce badawczej”. Co więcej, równie słusznie dodaje, że brak „dyscypliny w konstruowaniu wywodu […], solidnych ram […], punktów odniesienia” sprzyja popełnianiu błędów w rozprawie, ale sama nie wyciąga z tego wniosków. Pisze np.: „Narracja zaskakuje w wielu miejscach niedostatkami kompetencji w przedstawianiu złożonych zjawisk, bezradnością pojęciową i metodologiczną”, „nieumiejętność wyrażania celnych diagnoz”, „Wynurzenia zaskakują nieporadnością narracyjną i terminologiczną”, „zaskakujące, niecelowe odstępstwa od tematu pracy, dygresje i skojarzenia, co w ogóle zdaje się być pisarską przypadłością Doktoranta”. Tego typu twierdzeń prof. Kaszuba użyła w swojej opinii sporo. Wskazuje, że dysertacja jest „nierówna” warsztatowo, metodologicznie i merytorycznie. Niestety w całej recenzji nie ma ani jednego (!) zdania potwierdzającego, gdzie i w jakich zakresach „metodologicznie” i „warsztatowo” praca jest dobra – wiemy, że jest „nierówna”, poznajemy przykłady, gdzie jest zła, ale nie ma takich, o których recenzentka napisałaby, że jest warsztatowo i metodologicznie dobra. Również te „walory” rozprawy pozostają w domyśle. Pisanie, że rozdziały „oddają puls życia, klimat i sprzeczności epoki” z punktu widzenia epistemologicznego, ale też z perspektywy języka naukowego mówią niewiele, jak cały – moim zdaniem – publicystyczny akapit recenzji.

Wyczerpująco czy nie na temat?

Podobnie jak recenzent wydziałowy najwyżej ocenia ona część (rozdział) IV. Również w mojej ocenie rozdział ten był najlepszą częścią, i jedyną, którą – przy pewnej dozie życzliwości – można byłoby ewentualnie uznać za pracę jakości doktoratu. Kompletnie nie mogę się jednak zgodzić z oceną recenzentki, dla której są to „dobrze zaprezentowane” ustalenia i „zamknięta, spójna całość, wszechstronnie i wyczerpująco opracowana”. Szkoda, że nie zauważyła ona, iż rozdział ten: 1) w dużych fragmentach nie dotyczy propagandy w piosenkach, czyli jest nie na temat; 2) zawarte w nim „analizy” piosenek są co najmniej dyskusyjne (i jest to eufemizm); 3) część przytoczonych piosenek nie niesie żadnych treści propagandowych; 4) występują w niej błędy warsztatowe. Jak to możliwe, że recenzentka nie zauważyła nieadekwatności treści do tematu pracy, którym była przecież „propaganda w piosenkach”, a nie historia zespołów ludowych i stosunek prasy do tych formacji artystycznych. W dodatku źródłem do opisu tych zespołów w latach 1945-1956 stały się tutaj wyłącznie artykuły z przełomu lat 1954-1955 (większość z października – grudnia 1954 r., czyli już po śmierci Stalina). Nie wiadomo, dlaczego nie uwzględniono tekstów z lat 1945-1953 oraz 1956.

Jak to się stało, że tak absolutnie niereprezentatywne źródła zdaniem Elżbiety Kaszuby są „wszechstronne i wyczerpujące”? Moim zdaniem to podstawowy błąd warsztatowy i, czytając pracę, trudno go nie zauważyć. Zupełnie niezrozumiałe są uwagi recenzentki o „spójności i kompletności” podstawy źródłowej, skoro w rozprawie, jako mające charakter propagandowy, omawiane są chociażby takie piosenki: „Odwija się poła/ A tu d… goła”, „Ożenił się wróbel z babą, trudy, ry, ra/ Cztery mile za Warszawą, urirbum, urirbum, dej, dej, dej […]”, „Nie wyskakuj ptaszku w górę,/ Bo wybijesz w niebie dziurę” itp. itd. Co więcej, wymienione zostały w rozprawie dziesiątki tytułów piosenek ludowych zupełnie niezwiązanych z propagandą. Jaką wartość propagandową mają przytoczone fragmenty piosenek i wiele innych przywołanych w pracy?

Prof. Kaszuba uznała, że rozdział jest spójny. O treściach nie na temat już wspomniałem, ale recenzentka przeoczyła również wymieszanie piosenek powstających w okresie, którego dotyczy praca, z utworami pochodzącymi z XIX w., a nawet wcześniejszymi. Jaką treść – w kontekście tematu pracy – niesie przytaczanie piosenek z XIX w., informacje na temat koncertowania zespołów folklorystycznych poza granicami Polski czy kolejność wykonywanych utworów podczas tych imprez? W ocenie recenzentki takie podejście jest „spójne i zamknięte”. Moim zdaniem jest to wniosek nieuzasadniony, tym bardziej że – podobnie jak pozostałe rozdziały – ten również jest chaotyczny i nie steruje nim usystematyzowana myśl przewodnia. Co więcej, nie znajdziemy tam analiz przytoczonych tekstów piosenek, a luźne opinie mniej lub bardziej związane z przywoływanymi utworami. Prof. Kaszuba z nieznanych mi powodów nie zwróciła także uwagi na brak w przypisach podstawowych opracowań dotyczących historii opisywanych zespołów.

Mankamenty tej trzeciej

Tylko na marginesie zwrócę uwagę, że użycie przez prof. Kaszubę wobec Polski w latach 1945-1956 nazwy „realny socjalizm” jest co najmniej niefortunne – mówiąc o okresie stalinowskim nie stosujemy tej nazwy (chyba że jesteśmy marksistami i wszystko, co powstało po 1917 r. uważamy za realny socjalizm). Być może recenzentce chodziło o „realizm socjalistyczny”, o którym wielokrotnie wspomina w swej recenzji, ale i tu tkwi pewien błąd, bowiem jego reguły nie obowiązywały w całym omawianym okresie. Jest to błąd istotny, ponieważ piosenki z lat 1945-1948 i 1955-1956 z socrealizmem mają niewiele wspólnego, ale za to można w nich upatrywać pewnych uniwersaliów z pierwszej połowy XX w., w tym narracji znanych np. z piosenek powstających również w II RP, co jako żywo z socrealem się nie łączyło. Precyzyjność w tym zakresie chroni od spłycenia problematyki i błędnego zrozumienia epoki.

Treść recenzji wskazuje moim zdaniem na to, że autorka w pewnym momencie najprawdopodobniej zmieniła stopień zainteresowania jej pisaniem. Poświęcenie jednego akapitu rozdziałom VI i VII, czyli 170 stronom rozprawy, trudno nazwać ogólnikowością. To samo zresztą można powiedzieć o rozdziale V (również tylko jeden akapit), w którym recenzentka zwróciła uwagę tylko (!) na dwuipółwersowy cytat i skupiła się na jego omawianiu. De facto „analiza” połowy pracy, czyli ponad 250 stron dysertacji doktorskiej, zajęła recenzentce niecałą stronę bardzo ogólnikowych uwag. Inaczej mówiąc, tyle samo miejsca poświęcono ponad połowie pracy, co jednemu, drugorzędnemu wątkowi dotyczącemu dwóch piosenek o Świerczewskim. W mojej opinii trudno takie podejście uznać za rzetelność naukową. Trzeba przy tym pamiętać, że recenzja ta była trzecią w przewodzie doktorskim, dlatego według mnie powinna być szczegółowa i precyzyjna. Zwłaszcza że oceniana rozprawa jest – delikatnie mówiąc – niestandardowa. Nie muszę dodawać, że recenzja dr hab. Elżbiety Kaszuby kończy się oceną pozytywną.

Nie utrzymywać fikcji

Podsumowując tę część, trzeba zadać pytania, jak to możliwe, że recenzenci nie zauważyli braku analizy, braku krytyki źródła, braku zrozumienia przez doktoranta epoki, które przecież dla historyka są absolutnym i konstytutywnym wymogiem funkcjonowania w nauce. Jak to możliwe, że nie dostrzegli błędnej definicji piosenki propagandowej (i tytułu dysertacji), dzięki czemu w polu badawczym znalazły się wszystkie (!) piosenki, włącznie z kolędami, piosenkami biesiadnymi i pochodzącymi z innych epok i krajów? Niezrozumiałe, dlaczego recenzenci nie zauważyli, że doktorant zmieniał treści prac (!), na które się powoływał, oraz tworzył fikcyjną historię. Jak mogli przeoczyć brak warsztatu i zupełny brak metodologii w dysertacji naukowej? Jak to możliwe, że zacytowanie i omówienie treści piosenek oraz dodawanie przypadkowych informacji na ich temat – co stwierdzili wszyscy recenzenci – uznali oni jednocześnie za wystarczające, by orzec, że praca to ustawowo wymagane, „oryginalne rozwiązanie problemu naukowego […] [a praca] wykaz[uje] ogólną wiedzę teoretyczną kandydata w danej dyscyplinie naukowej […] oraz umiejętność samodzielnego prowadzenia badań pracy naukowej […]” (Dz.U. 2003 nr 65 poz. 595, art. 13.1).

Dowiedzieliśmy się natomiast, że należy docenić wkład pracy, który stał się wartością prymarną w zderzeniu z mniej istotnymi: warsztatem naukowym, rzetelnością, profesjonalizmem, wreszcie nauką jako taką. To wszystko przestało już mieć znaczenie. Może warto w takim razie zrezygnować z recenzji, by nie utrzymywać fikcji (nie tak dawno pisałem o doktorantach, którzy kpią sobie z nieuczciwych recenzji; można by zapytać jaki przykład dajemy młodym ludziom?). Może zacznijmy nadawać stopnie za liczbę napisanych stron, będzie to zachowanie mniej zakłamane.

Przypomnijmy, że dysertacja doktorska nie jest pracą pisaną samodzielnie, za jej jakość odpowiada promotor. To on ma obowiązek nie tylko przeprowadzić ją przez proces przewodu doktorskiego, ale w dodatku przeczytać, wskazać występujące w niej błędy i dopilnować, by zostały usunięte. Trudno mi zrozumieć, dlaczego w opisywanym przypadku promotor nie dostrzegł wszystkich wspomnianych uchybień.

Odpowiada promotor

Należałoby zadać pytanie, za co w takim razie płaci się promotorom i jaka jest ich odpowiedzialność za prace w przewodach doktorskich? Te ostatnie pytania należałoby również skierować do dziekanów odpowiadających za jakość nauczania. Moim zdaniem, za każdym razem to promotor odpowiada za jakość pracy, a nie doktorant, który uczy się dopiero uprawiania nauki pod jego kierunkiem. Zastanawiam się, co o kompetencjach promotora w kwestii stalinizmu i piosenek propagandowych mówi jakość omawianej dysertacji.

Na koniec pointa całego zdarzenia. Obrona opisywanej rozprawy odbyła się, i – co nie było zaskakujące – ułożyła się po myśli doktoranta i promotora. Po krótkim czasie – niespodzianka! Doktorant poprosił o umorzenie (!) przewodu doktorskiego jeszcze przed głosowaniem rady wydziału o nadaniu stopnia, a niebawem z internetowej strony wydziału zniknęły wszelkie ślady po przewodzie, w tym recenzje.

Warto zadać jeszcze kilka pytań bardziej uniwersalnych: jakie są cele uprawiania przez nas nauki? Dlaczego środowisko od lat toleruje nadawanie stopni i tytułów naukowych z naruszeniem norm rzetelnego postępowania? Czy nie przeszkadza nam masowe produkowanie doktoratów i habilitacji bez względu na jakość naukową? Skąd się biorą negatywne recenzje z pozytywnymi konkluzjami? Jak to jest możliwe, że recenzenci nie widzą wad prac, na temat których się wypowiadają, pomimo tego, że są one dostrzegalne nawet dla laików? Dlaczego pozwalamy na pisanie recenzji przez osoby niekompetentne w problematyce, którą mają oceniać? Jakimi kryteriami posługują się komisje ds. obrony w czasie głosowania? Wreszcie: jak przekonać promotorów, że powinni brać odpowiedzialność za dysertacje, które przyjmują? I pytania najważniejsze: czy istnieje wola w środowisku, żeby naprawić tę sytuację, a jeśli tak, to jakie działania należy podjąć?

Jak wiemy, nowa ustawa nie zmienia w tym zakresie niczego, a kolejni ministrowie nie wykazują żadnego zainteresowania kwestiami nieprawidłowości. Jak pisałem na początku, jedyną pozytywną zmianą w ostatnich latach był przymus publikacji recenzji, ale nawet jawność nie wpłynęła na ich jakość. Czy powinniśmy nadal milczeć i ulegać – jak wierzę – mniejszości odpowiedzialnej za taki stan rzeczy?

Dr hab. Mariusz Mazur jest profesorem nadzwyczajnym w Zakładzie Historii Najnowszej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.