Doktoranci – akademicki plebs?

Bartłomiej Krzych

Wiele już powiedziano o patologiach związanych z dotychczasowym systemem kształcenia doktorantów, zwłaszcza w kontekście jakości badań i nauki oraz kwestii finansowych. Ustawa 2.0. eliminuje sporo tych wynaturzeń, niemniej nadal zostawia otwarte drzwi dla ludzkiej przebiegłości i złośliwości, w myśl zasady: system można zawsze obejść i wyjść na swoje. Chcąc wymienić jednym tchem najgroźniejsze zaburzenia życia akademickiego, należałoby napisać o wadliwym systemie stypendialnym, który nakłaniał do patologicznej punktozy, o masowości kształcenia (dewaluacja wartości stopnia naukowego doktora) i – co za tym idzie – o słabych rozprawach doktorskich, nie wspominając o powszechnym zjawisku plagiatowania (również wobec doktorantów, których prace były wykorzystywane przez ich nauczycieli… i jak udowadnia życie oraz śledztwa Marka Wrońskiego, często z wymiernie negatywnym skutkiem dla poszkodowanych młodych naukowców, co pokazuje stopień istniejącej gdzieniegdzie akademickiej degrengolady). Rozsądnie o całej sprawie mówił rektor UJ, prof. Wojciech Nowak, w wywiadzie przeprowadzonym przez Piotra Kieracińskiego, opublikowanym w lutowym numerze „Forum Akademickiego” (2/2019). Stwierdził tam m.in., że doktoranci to „sól uniwersytetu, jego przyszłość”. Jak jest w rzeczywistości?

Ze względu na moje żywe zainteresowanie życiem Akademii i aktywny w nim udział chciałbym zwrócić uwagę na zjawiska godzące w obiecujących młodych naukowców, zjawiska, których byłem świadkiem lub które znam bezpośrednio od zainteresowanych. Z wiadomych względów nie będę się odnosił do konkretnych instytucji, osób i faktów (wszakże znane są niechlubne przypadki, gdy doktorant, zgłaszając nieprawidłowości, zostawał wyrzucany z uczelni na podstawie najsilniejszego i najbardziej wysublimowanego argumentu, na jaki stać władze: działanie przeciwko dobremu imieniu uniwersytetu). Zastanawiam się jednak, czy sam fakt napisania tych kilku słów krytyki nie uruchomi machiny zagłady, przyczyniając się do przyznania mi statusu „doktoranta wyklętego”.

Pragnę podkreślić, że w takim tekście nie sposób dokonać pogłębionej analizy źródeł i przyczyn niezdrowych sytuacji i stanów (zazwyczaj zależnych od wewnętrznych regulaminów i lokalnej atmosfery akademickiej), a także jednoznacznej oceny niektórych zjawisk (np. wydaje się, że rozmowy kwalifikacyjne na studia doktoranckie powinny być poddane raczej – pozytywnie rozumianej – ocenie punktowej z jasnymi kryteriami niż arbitralnym ocenom komisji rekrutacyjnych, które mogą sterować doborem kandydatów, co nierzadko ma miejsce). Jest też tak, że mechanizmy, które na jednych uczelniach funkcjonują źle lub są niesprawiedliwe, na innych będą działać wzorowo i vice versa . Dodatkowo również sama społeczność doktorantów in gremio jest obarczona odpowiedzialnością za takie, a nie inne rozwiązania istniejące na poszczególnych uczelniach (wiele zależy od samorządów doktoranckich, których funkcjonowanie nieraz budzi wiele wątpliwości, ponieważ ma wymiar raczej kółka wzajemnej adoracji lub trampoliny do dalszej kariery i/lub pogłębienia opłacalnych znajomości oraz osiągania doraźnych korzyści niż rzeczywistej, ciężkiej pracy dla dobra społeczności akademickiej, zwłaszcza doktorantów). Moim celem jest zobrazowanie patologii konkretnymi przykładami, a tym samym uczulenie wszystkich, którym leży na sercu los aktualnych i przyszłych młodych naukowców, na realnie istniejące, szkodliwe praktyki. Wszystkim powinno bowiem zależeć na jak najwyższym poziomie kształcenia doktorantów oraz możliwie najlepszym systemie ich motywacji i wspierania, rzecz jasna bez uciekania się do podejrzanych moralnie działań. Zależałoby mi więc, aby niniejszy tekst potraktować raczej jako przestrogę i głos autentycznej troski o przyszłość polskich uniwersytetów niż jako narzekania malkontenta (stąd ewentualne odpowiedzi i komentarze typu: „to, o czym autor pisze, jest przejawem lokalnych patologii i nie dotyczy największych/najlepszych/naszych uczelni, nie może więc być odnoszone do ogółu” będę traktował jako niezasadne, jestem w pełni tego świadom – nie o to bowiem tu chodzi).

Historia pierwsza

Studia na jednej z wiodących w regionie uczelni kończy wyróżniający się dorobkiem naukowym i organizatorskim człowiek, uhonorowany m.in. stypendium MNiSW. Chce się poświęcić nauce, kontynuując kształcenie na studiach doktoranckich. Okazało się jednak, że w starciu z kandydatami z tzw. doskoku (zazwyczaj bez osiągnięć naukowych oraz bez wykształcenia na danym kierunku lub po studiach magisterskich uzupełniających na zasadzie drugiego kierunku) nie miał szans: otrzymał najmniejszą liczbę punktów za rozmowę kwalifikacyjną, co w ostatecznym rozrachunku pozbawiło go stypendium doktoranckiego. Dodajmy, że w wyścigu po stypendia przegoniły go osoby utrzymujące bliskie relacje z pracownikami jednostki prowadzącej studia doktoranckie. Czarę goryczy przelało zatrudnienie doktorantów niemających praktycznie żadnego dorobku, a mogących wykazać się następującą „zasługą”: ich promotorami byli naukowcy zasiadający we władzach jednostki prowadzącej studia doktoranckie.

Należy też wspomnieć, że w pewnych miejscach i na pewnych kierunkach panuje atmosfera zniechęcania do pracy naukowej, co niekiedy jest podsycane przez kierowników studiów doktoranckich (sygnały pojawiają się jak Polska długa i szeroka). „Jak skończycie studia, to nie będzie dla was miejsca na uczelni”, „Będziecie pracować jako magazynierzy, taka jest przykra rzeczywistość” – z tego typu sformułowaniami spotykają się nawet ambitni i pracowici doktoranci (postrzegani jako zagrożenie dla „starych wyjadaczy” przywiązanych do ciepłej posady bez konieczności zbytniego wytężania się w pracy?). Ta atmosfera zapewne wynika po części z działalności tzw. towarzystw kanapowych, które skutecznie lobbują na rzecz „swoich” przeciwko nawet najlepszym naukowo doktorantom (rzecz dotyczy nie tylko zatrudnienia, ale również przydzielania zajęć) – to, że wiele konkursów jest ustawianych i rozpisywanych pod konkretne osoby jest faktem powszechnie znanym. Efekt taki, że niektóre uczelnie do kształcenia kolejnych pokoleń żaków zatrudniają osoby bez odpowiednich kompetencji, których sukces był zależny od stosownej dozy przymilności, milczenia czy służalczości, nie zaś od ewaluacji rzeczywistych zdolności, predyspozycji i dotychczasowych osiągnięć naukowych, organizacyjnych i dydaktycznych.

Oczywiście, raz jeszcze należy zaznaczyć, że nie wszędzie tak jest, najprawdopodobniej nie jest to też akademicki standard, ale sam fakt istnienia podobnych patologii musi budzić głęboki sprzeciw i domaga się stanowczych rozwiązań.

Historia druga

Dotyczy ona wielu uczelni i wielu osób. Jej trzonem jest zasada przyznawania zwiększonego stypendium doktoranckiego, które może otrzymać nie więcej niż 30% osób na roku. Jak powszechnie wiadomo, szczegółowe kryteria przyznawania zwiększonego stypendium ustala rektor. Na niektórych uczelniach zastosowano regułę zaokrąglania w górę, na innych zaś zaokrąglania w dół (co według orzeczeń sądów administracyjnych jest zgodne z prawem).

Wprowadzenie obowiązku przyznawania stypendium doktoranckiego (podstawowego) połowie osób na roku zdecydowanie zmieniło podejście uczelni i jednostek naukowych do przyjmowania kandydatów na studia doktoranckie. Jak nietrudno się domyślić, limity przyjęć drastycznie spadły, co nierzadko doprowadzało do sytuacji, w której na wyższych rocznikach studiów doktoranckich stypendia otrzymują osoby robiące doktorat z doskoku lub po prostu dla dodatkowego dochodu (o skali tego zjawiska świadczą chociażby statystyki dotyczące stosunku liczby osób przyjmowanych na studia doktoranckie i liczby osób, które są je w stanie ukończyć, a także sprawozdania składane przez doktorantów), zaś na niższych rocznikach, gdzie jest znacznie mniej studiujących (różnica niekiedy dwucyfrowa), ale – co wymusiły zmiany w przyznawaniu stypendiów – chcą się oni poświęcić nauce i wiążą przyszłość z akademią, zostają pozbawieni środków finansowych. Dochodzi do paradoksu, gdy stypendia otrzymują osoby pracujące gdzie indziej i robiące doktorat dla własnej satysfakcji lub zarobku, zaś osoby, które nie chcą robić doktoratu po godzinach, muszą biedować i szukać pracy gdzie indziej, co z kolei przekłada się na jakość ich pracy naukowej (czasu jest znacznie mniej, efektywność się obniża), rodząc frustrację i rezygnację.

Już na pierwszy rzut oka, o czym doskonale wszyscy wiedzą, system ten jest często, za często niesprawiedliwy. By dopełnić obrazu tej niesprawiedliwości, wspomnę o przypadku, który miał miejsce na jednej z wiodących w swoim regionie uczelni. Otóż limit przyjęć na studia, który pozwalałby przyznać przynajmniej jednej osobie zwiększenie stypendium doktoranckiego (na uczelni stosuje się metodę zaokrąglania w dół liczby uprawnionych), nie został wypełniony z premedytacją, mimo urodzaju kandydatów (do trzech osób na jedno miejsce). Niektórzy z nich mieli już pewne osiągnięcia naukowe. Wnioski o przyznanie zwiększonego stypendium doktoranckiego nie były nawet rozpatrywane (liczba osób na roku = 3, liczba uprawnionych = 0, ponieważ 1 osoba = 33% > 30%), pomimo że niektórzy z wnioskujących mieli znaczące osiągnięcia naukowe (liczne publikacje w czasopismach i monografiach, wystąpienia na konferencjach, stypendia, grant, projekty badawcze) i organizacyjne.

Prowadzi to do kuriozalnej sytuacji, w której doktorantom prowadzącym życie zawodowe gdzie indziej i traktującym studia doktoranckie jako swoiste hobby i źródło dochodu (bez jednoczesnych osiągnięć naukowych w danej dyscyplinie) wypłaca się co najmniej równowartość minimalnej płacy krajowej, zaś doktorantom poświęcającym się nauce i uczelni (bo nierzadko osoby rzeczywiście zaangażowane w studia włączają się również w działalność samorządów i innych organów akademickich) pokazuje się środkowy palec, tłumacząc się tym, że prawo wymaga takiej, a nie innej polityki kadrowo-finansowej i nic nie można zrobić (to oczywiście nieprawda, ponieważ rektor ma prawo przyznania zwiększonego stypendium tym osobom, które – mimo negatywnej opinii komisji stypendialnej – uzna za uprawnione).

Trzeba przy tym wspomnieć, że na niektórych uczelniach liczbę uprawnionych do zwiększonego stypendium doktoranckiego zaokrągla się w górę (do jedności), co oznacza, że nawet w przypadku kiedy na roku pozostaje jedna osoba (= 100% osób na roku > 30% uprawnionych), może ona otrzymać zarówno stypendium doktoranckie, jak i jego zwiększenie (znam takie sytuacje). Okazuje się, że wiele zależy nie tylko od dobrej woli władz uczelni, ale i najzwyklejszej przyzwoitości, w której możliwość zarobku (i/lub zaoszczędzenia) na doktorantach nie przysłania elementarnych wartości akademickich (tzn. odpowiednie wynagrodzenie przyznaje się osobom rzeczywiście do niego uprawnionym, a nie tym, które spełniają wyłącznie formalne i nierzadko arbitralne kryteria).

Pamiętajmy, że mówimy tu o stypendium projakościowym. Przyznawanie takiego wsparcia nie powinno się odbywać maszynowo, lecz z minimalną choćby dozą zdrowego rozsądku. O tym, że system ten należało zlikwidować, świadczy chociażby liczba wniesionych przez doktorantów skarg sądowych, a także konkretne wyroki sądowe (zebrane m.in. na stronie Krajowej Rady Doktoratów) zazwyczaj na niekorzyść skarżących. Władze uczelni w praktycznie każdym wypadku mogą umywać ręce, twierdząc, że „przecież wszystko tutaj dzieje się zgodnie z prawem”, w dodatku „dla jak największego dobra uczelni”. Video meliora proboque, deteriora sequor .

Historia trzecia

Doktorant, będący w podobnej sytuacji jak opisana powyżej, skorzystał z przysługującego mu prawa do wniesienia na decyzję komisji stypendialnej skargi podpisanej przez rektora w związku z odmową przyznania zwiększonego stypendium doktoranckiego. Okazało się, że krok ten został na tyle źle przyjęty przez władze uczelni, iż konieczne były rozmowy „wychowawcze”. Dziekan pokusił się nawet o maila przepełnionego ironią i sarkazmem, którego treści nie warto tu przytaczać.

Nasuwa się ponura refleksja: dopóki to uczelnia działa „zgodnie z prawem” i stosuje represywne metody, wszystko zdaje się być w porządku. Jeśli jednak to doktorant podejmuje kroki w pełni zgodne z procedurami, zostaje uznany za buntownika… i musi się liczyć z niemiłymi konsekwencjami, oczywiście w majestacie prawa, oraz z koniecznością uznania swojej lichości w systemie, który w rękach sprawujących władzę staje się bezlitosną machiną pokazującą, gdzie jest miejsce jednostek wychylających się poza status quo .

Historia czwarta

Doktorant został laureatem jednego z programów grantowych. We wniosku przewidział wyjazd za granicę w celu przeprowadzenia stosownych badań naukowych, którego koszt opiewał łącznie na niemałą (nie tylko jak na kieszeń doktoranta) sumę kilkudziesięciu tysięcy złotych. Gdy zaczął planować wyjazd, okazało się, że ponieważ nie jest pracownikiem uczelni, a „tylko doktorantem”, nie może skorzystać z tych pieniędzy, mimo że znajdują się one na odpowiednim subkoncie grantowym. Wedle istniejących na uczelni regulacji studenci oraz doktoranci – w przeciwieństwie do pracowników – nie są uprawnieni do otrzymywania przedpłat w jakiejkolwiek formie. Innymi słowy: „pan sobie sam musi wyjazd opłacić i my dopiero potem możemy zwrócić poniesione koszty, oczywiście na podstawie faktur oraz odpowiednich wniosków, które jest pan zobowiązany wypełnić”.

Pytanie, które się nasuwa, brzmi: czy tak ma wyglądać wsparcie młodych naukowców? Czy muszą oni na każdym kroku walczyć o to, co im się należy, tonąć w papierach i biurokratycznych kuriozach, a także kombinować, aby się wywiązać z podjętych zobowiązań, zamiast się skupić na tym, co najważniejsze: na nauce i badaniach naukowych?

Dość wspomnieć, że z każdego pozauczelnianego grantu uczelnia pobiera stosowny procent (koszty pośrednie) na jego jak najlepszą obsługę administracyjną. Oczywiście pewne rozwiązania mają służyć unikaniu pewnych problemów (np. wyłudzenia, możliwość odzyskania poniesionych kosztów w przypadku braku realizacji badań i/lub wyjazdu) i jako takie są zrozumiałe, jednakże brak elastyczności (czego przykładem jest opisywana sytuacja) i twarde (wręcz twardogłowe) trzymanie się ustalonych reguł to raczej przejawy małostkowości i swego rodzaju administracyjnej peryferyjności niż urzędniczej prawości i pomocniczości.

Przedstawione przykłady obrazują konieczność (przynajmniej niektórych) zmian, które wprowadza tzw. Konstytucja dla Nauki (odmasowienie studiów doktoranckich, podniesione wymogi i akcent na jakość badań, powszechność stypendiów bez konieczności wikłania się w wyścig szczurów). Miejmy nadzieję, że włodarze uczelni – przynajmniej nie tak często jak dotychczas – nie będą chcieli i w nowej rzeczywistości traktować doktorantów jak obywateli drugiej kategorii – akademicki plebs. (Wymowne są co rusz pojawiające się apele, protesty, a nawet żarty, memy czy strony wyśmiewające świat i życie doktoratów – jak zaznaczałem wyżej: po części również z ich własnej winy). Obyśmy doczekali czasów, w których nie trzeba będzie z przekąsem powtarzać, że przejście przez uniwersytet bez utraty wiary w życie jest niemożliwe.