Autor, dzieło, redaktor

Marek Misiak

Publikowane w tym cyklu artykuły poświęcone są tajnikom pracy redaktora. Świadomie nie posługuję się tu określeniem „edytor”, gdyż oznaczałoby ono w tym kontekście osobę czuwającą nie tylko nad warstwą tekstową, lecz także typograficzną, a takich kompetencji (jeszcze) nie posiadam. Wspominam o tym, bo przy lekturze książek i czasopism naukowych – zarówno drukowanych, jak i elektronicznych – czytelnicy często zwracają uwagę na dobór czcionki i rozplanowanie materiału na stronie, co w minimalnym stopniu należy do kompetencji redaktora. Nie zdają sobie natomiast sprawy, że z pustego i Salomon nie naleje. Jeśli w ręce redaktora trafia tekst mający liczne braki, to właściwe złożenie go przez specjalistę DTP jest ostatnim problemem, nad którym redaktor będzie się zastanawiał. Jak stworzyć tekst, który będzie można obrabiać, a nie pisać na nowo? Napisano na ten temat wiele książek, ale żadna, z którą się zetknąłem, nie wyczerpuje tematu. Nic nie zastąpi wrażliwości na czytelnika, wbrew pozorom musi ona cechować nie tylko pisarza, ale także autora publikacji naukowych.

Kontrola najwyższą formą zaufania

Wrażliwość na czytelnika oznacza przede wszystkim pisanie tekstu z myślą o tym, że ktoś go będzie potem czytał, ktoś inny niż redaktor, korektor i ewentualnie życiowy partner autora. To, co jest oczywiste dla autora i jego kolegów z zespołu badawczego, może nie być już tak oczywiste dla czytelnika, nawet jeśli ten także jest specjalistą w danej dziedzinie. Mało co tak przeszkadza redaktorowi we współpracy z autorem, jak posługiwanie się przez tego ostatniego argumentem: „To zdanie jest zrozumiałe dla kardiologa/histologa/fizyka/chemika etc.”. Zawsze zastanawia mnie wtedy jedno: skąd ta pewność? A jeśli jest zrozumiałe dla dwóch kolegów, z którymi się skonsultował, ale dla koleżanki z innego ośrodka już nie? Implicite autor sugeruje tu: inni myślą tak, jak ja. Sytuacja nabiera dramaturgii, gdy mamy do czynienia z tekstem w języku obcym (z reguły po angielsku). Pojawia się tu bowiem jeszcze jedno ukryte założenie: że czytelnik zna angielski równie dobrze jak autor (i że sam autor zna angielski znakomicie). Użycie takiego argumentu pozbawia bowiem redaktora możliwości dalszej obróbki danego fragmentu tekstu. Skoro jest on zrozumiały dla specjalisty, a redaktor w danej (często wąskiej) dziedzinie specjalistą nie jest, to musi uwierzyć autorowi na słowo.

W pracy redaktora obowiązuje natomiast nie zasada domniemania niewinności, ale raczej reguła „kontrola najwyższą formą zaufania”. Zabrzmi to brutalnie, ale gdybym zawsze wierzył autorom na słowo, wypuszczałbym do publikacji materiały pełne błędów. Nie dlatego, że autorzy są na bakier z etyką w nauce, ale dlatego, że to zadaniem redaktora jest zwracanie uwagi na szczegóły. Wiarygodności zapewnienia, że dane zdanie jest zrozumiałe dla specjalisty, nie sposób zweryfikować.

Co więcej, może się zdarzyć tak, że zdanie lub cały akapit faktycznie będą zrozumiałe dla specjalisty, ale niepoprawne (lub co najmniej nieporadne) gramatycznie czy stylistycznie. Po wskazaniu takiej możliwości następuje czasem nieprzyjemny moment, gdy redaktor może poczuć się zwyczajnie lekceważony. Otóż niektórzy autorzy piszą/mówią wtedy: „Ależ przecież chodzi o to, żeby to było zrozumiałe”. Można tu zaobserwować to samo błędne myślenie, o którym pisałem kiedyś w tekście o znajomości języków obcych wśród studentów: wiele osób sądzi, że chodzi o to, żeby się dogadać, a nie o jakkolwiek rozumianą poprawność językową. To prawda, że zrozumiałość komunikatu jest najważniejsza w komunikacji językowej, jednak komunikowanie się w sposób nieporadny na dłuższą metę ośmiesza nadawcę, a na pewno nie powinno być na nie miejsca w publikacjach naukowych. Zdarza się, że wysuwany jest jeszcze jeden argument: że tekst będą czytać osoby, dla których angielski nie jest językiem ojczystym, więc stuprocentowa poprawność nie jest taka ważna. Jest wręcz przeciwnie, dlatego właśnie jest szczególnie ważna. Po pierwsze, osoba nieznająca biegle danego języka ma większą szansę opacznie zrozumieć niepoprawną konstrukcję. Po drugie, taka osoba może dojść do wniosku, że to poprawna konstrukcja i powielać ją we własnych tekstach; to zrozumiałe, że nie będąc native speakerem , korzysta się z wzorców, a naukowiec niebędący lingwistą ma prawo domniemywać, że książka lub czasopismo opublikowane w języku angielskim przez cenione wydawnictwo może stanowić taki wzorzec.

Tekst naukowy powinien być jednoznaczny

Nieco odmienna sytuacja ma miejsce wtedy, gdy autor argumentuje, że określony sposób zapisu treści lub prezentacji danych jest przyjęty w publikacjach z danej dziedziny wiedzy. Prawdziwość takiego stwierdzenia można już zweryfikować, ale tylko do pewnego stopnia. Po pierwsze, w stosunkowo niewielu krajach kwestie edytorskie regulowane są (tak jak w Polsce) na poziomie ogólnokrajowych norm, a choćby pobieżne przejrzenie publikacji kilku renomowanych krajowych wydawnictw naukowych pod kątem zaleceń Polskiej Normy pokazuje, że traktowane są one co najmniej luźno. Po drugie, w krajach anglosaskich panuje pod tym względem znacznie większa dowolność, a skodyfikowane dyrektywy, np. American Medical Association (AMA) Manual of Style , nie obejmują wielu szczegółowych problemów np. z obszaru chemii czy fizyki. Po trzecie, często przyjmowane założenie, że książki z największych zagranicznych wydawnictw naukowych i czasopisma z listy filadelfijskiej cechują się staranniejszą obróbką edytorską, jest w dużej części błędne, tzn. nie znajdziemy tam prawie literówek czy błędów składniowych, ale konsekwencja w zapisie podobnych treści niekoniecznie jest mocną stroną tych publikacji. Po czwarte i najważniejsze – to, że coś jest szeroko przyjęte, nie oznacza, że jest sensowne (dowody można znaleźć w różnych obszarach życia). Może się np. zdarzyć tak, że w danym tekście dwa różne pojęcia oznaczane są takimi samymi akronimami. Oba te akronimy są przyjęte w literaturze fachowej, co nie zmienia faktu, że gdy w tekście pojawiają się one naprzemiennie, liczenie na to, że czytelnik odróżni je na podstawie kontekstu, może się okazać marzeniem ściętej głowy.

Tu ważna generalna uwaga: tekst naukowy powinien być jednoznaczny. Zawsze jest to tylko (niczym horyzont) linia urojona, do której się przybliżamy, ale należy przynajmniej dążyć do precyzji. Zakładanie, że jakieś pojęcie, skrót, skrótowiec czy skrót myślowy będą zrozumiałe w kontekście, nie ma z precyzją i jednoznacznością nic wspólnego.

Czytelnik się zgubi

Osobną kwestią jest mnożenie skrótów i akronimów, zwłaszcza w artykułach w czasopismach naukowych. Jeśli jakieś dłuższe pojęcie lub nazwa własna pojawia się w tekście wielokrotnie, podanie za pierwszym razem pełnej nazwy, a potem posługiwanie się już tylko skrótowcem lub skrótem jest zarówno przyjęte, jak i racjonalne. Gdy jednak dziesiątkom terminów lub nazw towarzyszą skróty w dalszych partiach wywodu użyte raz lub w ogóle, jest duża szansa, że czytelnik po prostu się zgubi w gąszczu akronimów (które są do siebie bardziej podobne), nie zapamięta tych faktycznie używanych i będzie się musiał cofać podczas lektury, czego nikt nie lubi.

Widzę dwie możliwe przyczyny takiej tendencji. Pierwsza – niektóre nazwy własne (np. instytucji) i pojęcia (w medycynie nazwy chorób, zespołów, syndromów) są bardziej znane w formie akronimów niż pełnych nazw. Wówczas podawanie akronimu, nawet gdy nie będzie on dalej używany, bo dane pojęcie już się nie pojawia, jest zrozumiałe, trzeba sobie tylko zadać pytanie, czy tak jest w odniesieniu do innych przytaczanych terminów. Druga – nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niektórym autorom tekst naszpikowany skrótami i skrótowcami wydaje się po prostu bardziej naukowy. Dlatego bywa, że tworzą nawet akronimy na własną rękę, choć nie są one potem używane w tekście. Warto też zwrócić uwagę na to, czy nie podajemy pojęcia lub nazwy własnej po polsku, a akronimu nazwy angielskiej – to częsty błąd w tekstach wyłącznie po polsku. W takiej sytuacji w nawiasie powinna się pojawić również nazwa/pojęcie w języku, w którym ów akronim powstał, np. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO – World Health Organization).

Skróty i akronimy można zmodyfikować, redaktor w porozumieniu z autorem zrobi to bez trudu. Jednak sposób prezentacji danych to poważniejszy problem. Jakiś czas temu miałem okazję poprawiać tekst napisany wzorową angielszczyzną, który jednak zawierał dane procentowe (odsetki nosicieli różnych cech w poszczególnych podgrupach badanej populacji) podane w taki sposób, że nie sposób było porównać ze sobą poszczególnych wartości i w rezultacie wartość poznawcza całego rozdziału była ograniczona. Na sugestię zmiany sposobu prezentacji danych autor odpisał, że w taki sposób są one podawane w czasopismach z listy filadelfijskiej. Sprawdziłem – w jednych tak, w innych nie. Płyną z tego dwa wnioski. Pierwszy – że skoro takie błędy (bo będę się upierał, że to błąd) są akceptowane w renomowanych czasopismach, to ryba psuje się od głowy. Drugi – że lista filadelfijska jest na tyle długa, że można tam znaleźć argumenty z autorytetu na poparcie różnych praktyk, których nie należałoby powielać. Zdumiało mnie przede wszystkim to, że autorom jakby nie zależało na pełnej zrozumiałości własnego artykułu, a przecież przedstawiali w nim wyniki własnych badań, na które poświęcili sporo czasu i energii.

To naprawdę dziwne uczucie, gdy redaktorowi bardziej niż autorowi zależy na optymalnym kształcie tekstu. Jeśli jednak mam do wyboru angażować się w swoją pracę za bardzo lub za mało, wybieram to pierwsze. Nie dlatego, że podbudowuje to moje ego, ale ponieważ z doświadczenia wiem, że prawdopodobieństwo popełnienia błędu przez nieuwagę lub nonszalancję jest wówczas mniejsze. Najwyżej autor nie potraktuje moich sugestii poważnie, ale ja nie będę się musiał wstydzić za kształt danej publikacji. Autor wykonał swoją pracę starannie, przeprowadził ważne badania i podzielił się ich wynikami z resztą środowiska naukowego. Zdarzają się artykuły lub książki-diamenty. Ja jestem tylko szlifierzem.