Uniwersytet na zniewolonym rynku

Piotr Tryjanowski

„Tylko ten, kto wie, gdzie stoi, potrafi podać kierunek, w którym chce iść”. Cytatem z kard. Johna H. Newmana niniejszy tekst rozpoczynam nieprzypadkowo. Ten angielski duchowny w klasycznej już Idei Uniwersytetu zapisał wiele wątków, które wcale nie straciły na aktualności. Jednak grzebanie w historii, jak słychać z wielu źródeł, nie służy rozwiązaniom progresywnym i zupełnie nie przystaje do czasów dzisiejszych, potrzebujących rynkowych sukcesów. Ale bez rozpoznania sytuacji, bez poprawnej, acz czasem bolesnej diagnozy, naprawdę trudno sobie wyobrazić kierunek marszu. Dotyczy to także nauki.

Obecna sytuacja, wywołana pracami nad ustawą, szumnie i na wyrost nazywaną Konstytucją dla Nauki, wywołała szereg dyskusji, komentarzy, a nawet niemal ociekających krwią polemik. Mimo wszystko przynajmniej w jednej kwestii panuje ogólnoakademicki consensus: pewne zmiany są potrzebne. Stan edukacji wyższej, jak i samej koncepcji funkcjonowania uniwersytetu, nie są wszak zadowalające. Warto jednak mieć świadomość, że to problem o znaczeniu szerszym i globalnym, a nawet, napiszę górnolotnie, o znaczeniu wręcz cywilizacyjnym. O funkcjonowaniu i przyszłości nauki i edukacji wyższej dyskutujemy nie tylko w Polsce. Przez światowe periodyki naukowe i społeczne przewija się dyskusja, do której dołączamy sprowokowani wprowadzaniem nowej ustawy i rozporządzeń. Zdawałoby się, że jesteśmy wyjątkowi, a paradoksalnie z samozadowoleniem kopiujemy tylko światowe debaty o tym, czym jest, a czym powinien być Uniwersytet. Przypomina to znany kult cargo. I to taki najwtórniejszy z wtórnych. Zachwytu nie budzą najnowsze technologie transportu dóbr, a witane z uśmiechem są – jako nowoczesne – rozwiązania, które zawiodły gdzie indziej. Ich twórcy stale jednak są na tyle wpływowi, że niczym błyskotki z tombaku poszukują dla swych idei nowego miejsca na Ziemi.

Zdolności adaptacyjne akademików

Dla jednych uniwersytet to skostniała instytucja pełna starszych panów w czerwonych szatkach, nienadążających za zmianami technologicznymi, a dla innych lider zmian, nie tylko naukowych, ale też politycznych i społecznych. Lewis Carroll pisał w Alicji w Krainie Czarów, a koncepcję tę zaadaptowali do swych teorii biolodzy ewolucyjni: „by stać w miejscu, trzeba biec tak szybko, jak się tylko potrafi”. A świat naprawdę przyśpieszył i inni już nie tylko to widzą, lecz także szybko się do zmian adaptują. Niekoniecznie przebierając szybciej nogami, raczej wytężając głowę, jak biec z sensem. U nas tymczasem spokojnie: biało-czarny film grany w kinie 4D. Jednak nie jest moim zamiarem przytaczanie pesymistycznych odniesień i tanie moralizowanie, bo jest to i intelektualnie mało pociągające, i przeciwskuteczne. Co więcej, stawiałoby mnie w jednym szeregu z hamulcowymi reform, tymi wszystkimi zadowolonymi z jakości uprawianych przez siebie badań, których wyniki dzielnie lokują wyłącznie w krajowych czy wręcz lokalnych periodykach, które mało kto czyta, a już zupełnie nikt nie cytuje. Boję się takich postaw, bo skazują nas one na przebywanie nie tylko na wiecznych peryferiach, ale i na pełne zgnuśnienie. Pomimo zapisanych setek stron tekstów strony konfliktu nadal pozostają na z góry przyjętych, dobrze upatrzonych pozycjach. Staram się na to spoglądać z dystansu, nabierając przekonania, że zmian będzie tyle i wprowadzonych tak chaotycznie, by doprawdy nic się nie zmieniło. Nie będzie ani lepiej, ani gorzej, będzie najwyżej inaczej. Zdolności adaptacyjne Homo sapiens, a więc i akademików, są przeogromne i żaden system tego łatwo nie zmieni.

Przede wszystkim ogrom dyskusji koncentruje się na technikaliach: slotach, listach czasopism punktowanych, metodach ewaluacji, modelu ścieżki kariery akademickiej etc. Jednak nawet w grupie sugestii technicznych brakuje rozwiązań kompleksowych dotyczących nauki w Polsce (np. pozycja PAN) albo są one niebezpieczne – kompleksowa ocena uczelni, a nie pojedynczych, często doskonałych zespołów badawczych, które miały nieszczęście (wynikające z historii lub przypadku) pracować w innym miejscu niż duże uniwersytety. Ten zestaw technikaliów może zostać zmieniony jednym ministerialnym rozporządzeniem, czego w ostatnim ćwierćwieczu byliśmy wielokrotnie świadkami. O polskim systemie uprawiania i oceny nauki można powiedzieć wiele rzeczy, tylko nie to, że jest stabilny. Bardzo trudno budować na ruchomych piaskach albo na bagnie. Można wznosić budowle wykorzystując solidne fundamenty albo lekkie konstrukcje, które po kolejnym podmuchu reform będzie można relatywnie szybko odbudować. Nie bagatelizuję potrzeby uzgadniania biurokratycznych detali i ocen, a nawet mogę się przyznać, że cenię sobie oceny maksymalnie zautomatyzowane, oparte na prostych naukometrycznych wskaźnikach. Przynajmniej na potrzeby rozdziału środków podstawowych. Lubię je także, bo są pozbawione tych eksperckich widzimisię. Oceny, rankingi, pozycje, prestiż, pawie pióra i ordery dobrze wyrażają niedoskonałości, czy może bardziej neutralnie, cechy natury ludzkiej. To one są widoczne, jednak to stale mało, dużo za mało.

Zmierzyć się z oczekiwaniami czasu

Czego mi zatem brakuje w dzisiejszych rozmowach (chciałbym je nazwać debatą, ale nie mam tyle odwagi) o Uniwersytecie? Tutaj właśnie intencjonalnie zapisanym wielką literą. Odpowiedź brzmi: – nawiązania do fundamentów z czasów powstania i świetności. Zdaję sobie sprawę, że Uniwersytet nie jest zlokalizowany w próżni, a w konkretnym czasie i miejscu. Zatem z oczekiwaniami czasu i przestrzeni musi się zmierzyć. Pytanie tylko o to, jak podejdzie do zagadnienia? Były, są i będą mody w wyborze kierunku studiów. Ale to trendy, a może tylko chwilowe wyskoki, kształtowane przez czynniki zewnętrze, czasem zupełnie nieprzewidywalne. Jak powodzenie kolorowego serialu zza Oceanu, nowej książki o detektywach czy ujawnienie zarobków największych… o, przepraszam, najmodniejszych pisarzy świata, a nawet bankowych asystentek. Jak zatem w konsumpcjonistycznej wizji świata, z wolnym rynkiem mającej doprawdy niewiele wspólnego, znaleźć zapotrzebowanie na badania podstawowe, będące podstawą rozwiązań praktycznych?

Lubię ludzi pragmatycznych i praktyczne rozwiązania problemów, ważenie argumentów za i przeciw i odważne podejmowanie decyzji. Można by to nawet nazwać dyktaturą zdrowego rozsądku, którą cenię znacznie bardziej od dyktatury proletariatu i jego współczesnych mutacji. Czy naprawdę mamy kształcić tylko ambitniejszych robotników z dyplomami, którzy za parę lat nie poradzą sobie na mitycznym rynku, bo ich zawody znikną albo się bardzo zmienią? Czy może jednak lepiej kształcić cnoty, takie najprostsze: pracowitość, zaradność, wytrwałość czy dzielność? Gotów jestem zaryzykować drugie rozwiązanie, nawet gdy wcześniej będą potrzebne korepetycje ze zdrowego rozsądku i logiki dwuwartościowej. Inaczej będzie naprawdę słabo. Wolałbym nie jeździć drogami budowanymi przez postmodernistycznych neoliberalnych inżynierów, być leczonym przez lekarza z alternatywnych kursów medycyny kosmicznej czy zajadać specjalnie wymyślonych postępowych tęczowych batoników mających w składzie pełną tablicę Mendelejewa. Temu panu pozostawmy lepiej proporcje mieszania naleweczek. Zawsze można kupić tańsze technologie za granicą i udawać, że jest świetnie.

Jednak nawet wtedy może się pojawić, niczym w bajce Andersena, ktoś, kto dzielnie zapyta: czy mamy w Polsce doktrynę uniwersytetu? Komu i czemu wprowadzane zmiany mają służyć? Jednym z powodów zmian jest poprawa pozycji polskich uniwersytetów w światowych rankingach. Śmiałe przedarcie się z czwartej do trzeciej setki. Odstawienie innych w sporej konkurencji. I doprawdy nie mam nic przeciwko zdrowej konkurencji, opartej nawet na najbardziej rynkowych zasadach. Tylko gdzie ten wolny rynek? Opętanie regulacjami, koncesjami, nakazami, zakazami. Nie my je tworzymy, nie my je kontrolujemy, zatem po cóż uczestniczyć w czyjejś grze? Znalezienie się na liście szanghajskiej czy jakiejkolwiek innej to wszak nie jedyna miara intelektualnej mocy narodu.

W samej nauce istnieją przynajmniej dwie drogi ekspansji i okazania własnego znaczenia: atrakcyjność intelektualna i podbój. Cóż, wydaje się, że zostaliśmy podbici z powodu własnej nieatrakcyjności. Pozycji polskiej nauki nie uważam za jakąś szczególną słabiznę, zwłaszcza jeśli porównamy stosunek wytworzonych dóbr z marnymi inwestycjami. Zalewają nas banalne, kompletnie odtwórcze badania. Nie widzę inicjatyw wspierających najlepiej cytowanych badaczy i ich zespoły. Lepiej, by pisali banalne prośby na banalnie bezpieczne projekty. Nie, dziękuję. Postoję, przeczekam. Czas wykorzystam na samokształcenie i wykonywanie metaanaliz.

Całościowe spojrzenie na Wszechświat

Danych jest całe mnóstwo, wystarczy tylko wiedzieć, jak ich poszukiwać w gęstwinie informacji. By tego dokonać, trzeba wiedzy ogólnej i rozróżniania informacji wartościowych od nic nieznaczącego tła. Tutaj wąska, wspierana aktualną sytuacją na rynku specjalizacja może wręcz przeszkadzać. Wtedy dostrzegamy wagę prawdziwego uniwersyteckiego wykształcenia, bo Uniwersytet, nawiązując wszak nazwą do universitas, powinien dawać ogólne, całościowe spojrzenie na Wszechświat. Tak, zdaję sobie sprawę, że to niebezpiecznie wysoko zawieszona poprzeczka. Dopełnię zatem wcześniejszą myśl uwagą, że nawet uwzględniając stary fakt, iż krawiec tak kraje, jak materii staje, to przynajmniej ambicje powinien mieć większe. Oznacza to tyle, że współczesny uniwersytet musi zmieniać nauczycieli i studentów, ale też musi zmienić się sam, jeśli chce nie tylko przetrwać, lecz być zwyczajnie potrzebny. Społeczeństwu przydadzą się specjaliści sprawni na rynku, nawet z finansowymi ambicjami. Tylko czy do zaspokojenia takich najprostszych ambicji nie wystarczą szkoły zawodowe? Wystarczą, jednak nie zastąpią one edukacji opartej na szerszej wizji. A dopowiem nawet przewrotnie, że w czasach nieprawdopodobnie szybkich zmian zamiast konkretnych umiejętności rysowania, cięcia, kłucia czy podliczania słupków w komputerze lepiej kształtować cnoty i otwierać głowę. Fachowiec sprawi, że tramwaj powstanie, pojedzie ciszej, kolejny nawet pasażerów nakarmi i ubierze, ale nie powie w jakim kierunku tramwaj ma jechać. No dobrze, trasę dom – praca – centrum handlowe ma wpisaną, ale reszta?

Z bagażem edukacyjnym i kulturowym wynoszonym z wcześniejszych etapów edukacji będzie ciężko. To już długoletnie zaniedbania systemowe. Zatem, by móc pracować na odpowiednim poziomie, gotów jestem zaakceptować kursy propedeutyki, nie tylko arytmetyki i geometrii, ale też estetyki i kultury klasycznej. Rozumiem ograniczenie i powtarzane tłumaczenia, że lepiej mieć pracę niż być bezrobotnym pięknoduchem. Oczywiście, bez dwóch zdań. Jednak czy praca musi oznaczać bycie trybikiem w rozpędzonej maszynie? Maszynie, która pomimo nachalnej retoryki z wolnym rynkiem ma niewiele wspólnego? Wyświechtane historyki i bon moty mające zasłonić rzeczywistość. Ten smutny obraz otaczającego świata, gdzie wolnego rynku zwyczajnie brak. Przeregulowanego systemu, w którym rządzi sztuczny pieniądz. Cóż to bowiem za rynek, gdy państwo decyduje o zamawianych kierunkach studiów, a agencje grantowe tworzą programy wsparcia konkretnych dyscyplin czy tematów badawczych i dokonują zamówień na potrzeby rzekomego rynku?

Zapis cyferek na koncie?

Zdaję sobie sprawę, że to wzniosłe słowa, umożliwiające spore pasożytnictwo tym, którzy będą za nimi skrzętnie ukrywać swoje nieróbstwo i defekty intelektualne. Wiem jednak, że istnieje część populacji ludzkiej, dla której pragnienie wiedzy, doskonalenie się, rozwój umysłu, krytyczny ogląd rzeczywistości stanowią ważne elementy podejmowania wyborów życiowych, w tym kierunku studiów. Czy mają przeszkadzać w osiągnięciu mitycznego rynkowego sukcesu? Sporo zależy od tego, jak ten sukces zdefiniujemy. Czy tylko stanem zapisu cyferek na koncie, czy poprzez jakość i świadomość życia? Nie jestem wrogiem retoryki zapewnienia jakości, niech jednak to będzie jakość, a nie kolorowe opakowanie. Tym są zawalone wszystkie półki supermarketów, nawet w biednej Afryce.

Uniwersytet był – i powinien wrócić do tego modelu – spotkaniem Mistrza i nawiązania z nim relacji. Nie wiem, czy szybko będzie możliwy powrót do tej starej i sprawdzonej idei. Ma ona sporo i to bynajmniej niewyłącznie finansowych mankamentów. Powstawanie koterii, fałszywych hierarchii, markowania wytężonej pracy intelektualnej, to przywary. Jednak idea ta charakteryzuje się również ogromną zaletą. Potrafi umiejscowić człowieczeństwo w szerszym wymiarze, dostosować się w praktyce do możliwości nadawcy i odbiorcy. Właśnie taka, szyta na miarę edukacja spersonalizowana powraca. I dobrze by było, by i Uniwersytet w tym powrocie miał swój udział. Czy to się uda? Zależy od politycznej woli i… przypadku. Idea niech sobie powolutku wzrasta. Może jeszcze przyjdzie czas realizacji. A przypadek, jak wiadomo – dowód na to twierdzenie przypisuje się wielkiemu Ludwikowi Pasteurowi – sprzyja umysłom przygotowanym. Zresztą nie wiem, czy przy dzisiejszej komplikacji świata pojedynczy rozum jest to w stanie ogarnąć i zaakceptować. Są tacy, troszkę się z nimi solidaryzuję, którzy twierdzą, że współczesny świat jest praktycznie nieakceptowalny na trzeźwo. Po co zatem się uczyć? Skoro do pracy już się to, przynajmniej natychmiast, nie przyda. Co zatem pozostaje? Edukacja po to, by lepiej żyć i lepiej umierać? A dlaczego by nie? Dla mnie to wystarczające argumenty!

Rozmarzyłem się chyba zupełnie niepotrzebnie. Zatem wracam do swoich lektur i kieliszka dobrego wina, a zaraz wyjdę na ornitologiczny spacer. Jest chłodno, więc rozgrzana głowa szybko wróci na ziemię. Tak, wiem, może boleć.

Prof. dr hab. Piotr Tryjanowski, dyrektor Instytutu Zoologii, Wydział Medycyny Weterynaryjnej i Nauk o Zwierzętach, Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu. Jeden z najczęściej cytowanych polskich biologów. Zainteresowany przede wszystkim ekologią i etologią zwierząt.