Rynek nie wyklucza tradycji Humboldta

Jarosław Górniak

Czy orientacja rynkowa i konsumpcyjna zdominowała nasz sposób myślenia o uniwersytecie?

Na tak postawione pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Najpierw trzeba zdefiniować, co rozumiemy przez orientację rynkową i konsumpcyjną. Następnie trzeba doprecyzować, o czym mówimy, używając pojęcia „uniwersytet”. Czy chodzi o tzw. uniwersytety klasyczne, czy także uczelnie specjalistyczne, które używają nazwy „uniwersytet” z przymiotnikiem techniczny, przyrodniczy, medyczny itd. Czy też może chodzi o synonim wszystkich uczelni akademickich (a więc pozostawiamy uczelnie zawodowe poza zakresem rozważań). Wreszcie trzeba wskazać, o czyj sposób myślenia chodzi, gdy używa się terminu „nasz”. Słowo „nasz” sugeruje, że chodzi także o mój sposób myślenia, ale kogo poza tym mamy na myśli jako „nas”? Czy osoby, które myślą podobnie, czy osoby ze środowiska akademickiego w ogóle, czy też może nas, polskich obywateli, czy osoby pełniące funkcje kierownicze w uczelniach, czy też jeszcze inną kategorię osób, do której za każdym razem i ja powinienem móc się zakwalifikować, by prawomocnie użyć terminu „nasz”.

Kiedy już sobie poradzimy z interpretacją pytania, to i tak nie będę potrafił udzielić na nie odpowiedzi, gdyż w intencji sformułowane jest ono empirycznie, a nie znam badań, które dawałyby podstawy do odpowiedzi wykraczającej poza spekulacje. Myślę, że na towarzyszącą jego zadaniu intencję pobudzenia debaty odpowiadam przy okazji ostatnich dwóch pytań.

Ażeby choć trochę wyjść naprzeciw szanownej Redakcji, odpowiem w duchu obserwacji uczestniczącej: jeśli chodzi o to, czy polscy naukowcy w uczelniach publicznych generalnie uważają, że należy sprywatyzować uniwersytety i zarządzać nimi jako przedsiębiorstwami zorientowanymi na zysk, które w razie niepowodzenia powinny bankrutować („ideologia neoliberalna”), to takiej samobójczej tendencji nie dostrzegam. Jeśli chodzi o orientację konsumpcyjną, to biorąc pod uwagę poziom wynagrodzeń na uczelniach, zwłaszcza na początkowych etapach kariery, mamy do czynienia raczej z… postawą ascetyczną. Choć jesteśmy otwarci na zmianę.

Czy takie tendencje narzuca otoczenie uniwersytetu, czy też pojawiają się one między jego murami jako naturalna konsekwencja dialogu akademii ze współczesnością?

W tym pytaniu założono, że odpowiedź na poprzednie pytanie jest możliwa do udzielenia i do tego, że jest twierdząca. Ani jedno, ani drugie nie jest przesądzone.

Jak pogodzić dążenie do wiedzy i rozwoju umysłów ze szkoleniem przyszłego pracownika, który ma się nauczyć, jak osiągać rynkowy sukces?

Tu można udzielić odpowiedzi, nie wdając się w rozważania nad sensem pytania. Jest ono zadane, przyznajmy, z pewnym podtekstem. Jest zadawane w duchu krytyki działań, które miałyby na celu branie pod uwagę w kształtowaniu kształcenia akademickiego oczekiwań ze strony pracodawców. Takie otwarcie na potrzeby rynku jest przez krytyków kwitowane jako zmiana uniwersytetów w instytucje szkoleniowe, a owe szkolenia utożsamiane są niemal z przysposobieniem do zautomatyzowanego wykonywania czynności na poszczególnych, precyzyjnie określonych stanowiskach pracy. Uważam ten rodzaj krytyki za absolutnie nietrafny i nieodpowiedzialny. Traktuję jako element etosu nauczyciela akademickiego troskę o przyszłość moich studentów i odpowiedzialność za to, by ich wyposażyć w wiedzę i umiejętności, które będą dobrze służyć im oraz ich społecznościom, w którym przyjdzie im funkcjonować w różnych rolach społecznych, w tym przede wszystkim w rolach zawodowych.

Kształcenie na poziomie wyższym od zarania uniwersytetów wynikało z zapotrzebowania na wysoko kwalifikowanych prawników, lekarzy, a także teologów. U podstaw leżało kształcenie w zakresie sztuk wyzwolonych. A wszystko po to, by wszechnica „wydawała męże dojrzałością rady znakomite, ozdobą cnót świetne i w różnych umiejętnościach biegłe”. W przypadku uniwersytetów zawsze chodziło i chodzi o kształcenie WYŻSZE, które wyraźnie odróżniano od kształcenia rzemieślniczego. Czy jednak miało to być wykształcenie oderwane od danego historycznie rynku pracy? Ależ nie! I nie jest tak obecnie. W gospodarce i administracji zawsze była pula stanowisk, które wymagały przygotowania, samodzielności myślenia, zdolności rozwiązywania problemów, planowania i kierowania, a także opracowywania nowych rozwiązań technicznych, tworzenia dzieł kultury czy wreszcie kształcenia i wychowania młodzieży. Proporcja stanowisk wymagających kompetencji, które wykraczają poza powtarzalną biegłość rzemieślniczą, systematycznie wzrastała, a obecnie wzrost ten przyspieszył. Badania wskazują, że współcześni pracodawcy, zwłaszcza ci bardziej konkurencyjni, oczekują od absolwentów uniwersytetów, poza znajomością pewnego obszaru współczesnej wiedzy, właśnie wyższych, generalnych kompetencji, które może ukształtować dobrze prowadzone kształcenie uniwersyteckie sprzężone z wysokiej jakości badaniami naukowymi. Te współczesne kompetencje ogólne są, co do kategorii, bliskie tym, które ważne były od zarania uniwersytetów, tyle że konkretyzujących się w warunkach kolejnej rewolucji przemysłowej, której siłą wiodącą jest automatyzacja operacji intelektualnych, w tym sztuczna inteligencja. Jak podkreśla się w ostatnio opublikowanym przez World Bank Światowym Raporcie o Rozwoju zatytułowanym The Changing Nature of Work: „Na rynku pracy wzrasta znaczenie trzech rodzajów umiejętności: zaawansowanych umiejętności poznawczych, takich jak rozwiązywanie złożonych problemów, umiejętności społecznych, takich jak praca zespołowa oraz kombinacji umiejętności, które pozwalają oczekiwać zdolności adaptacyjnych, takich jak rozumowanie i poczucie własnej skuteczności. Budowanie tych umiejętności wymaga solidnych fundamentów kapitału ludzkiego i kształcenia się przez całe życie”.

Tego oczekuje rynek pracy, także polski, czego potwierdzenie, niekiedy w nieco innych terminach, ale sprowadzające się do podobnej konkluzji, znajdujemy w prowadzonych od 2010 roku badaniach Bilans Kapitału Ludzkiego. Nijak się do tego mają zarzuty o szkolenie wąsko rozumianego rzemieślnika. Przyznać jednak trzeba, że z takimi ogólnymi kompetencjami sukces rynkowy absolwentów jest zapewne bardziej prawdopodobny. Czy jest to podstawą do stawiania zarzutów próbom przeorientowania kształcenia akademickiego na takie, bardziej prorynkowe tory? Debata nad tą kwestią w Polsce jest jednak dość abstrakcyjna, gdyż kształcenie nastawione na wskazane wyżej efekty jest wyjątkiem, a nie regułą i to — dodajmy — wyjątkiem każdorazowo chlubnym. Idąc dalej, można dowodzić, że prawdziwe otwarcie na oczekiwania rynku pracy wobec absolwentów uniwersytetów odświeża atrakcyjność tradycji Humboldta: integracji kształcenia z prowadzeniem wysokiej jakości badań, do których studenci są włączani.

Zatem, wracając do pytania, dążenie do wiedzy i rozwoju umysłów nie stoi w sprzeczności z osiąganiem sukcesu rynkowego we współczesnej gospodarce, lecz idzie z nim w parze.

Czy ideologia neoliberalna sprawi, że uniwersytet zostanie połknięty przez rynek? A może siła tradycji uniwersyteckiej zdławi i odrzuci infekcję?

Znów mamy do czynienia z pytaniem obciążonym ideologicznie. Nie da się na nie odpowiedzieć w pełni satysfakcjonująco, nie porządkując debaty nad znaczeniem terminów. Poza tym, w pytaniu zawarte jest założenie, że tak czy inaczej rozumiana ideologia neoliberalna dominuje procesy decyzyjne dotyczące szkolnictwa wyższego, w szczególności w Polsce czy nawet Europie, co nie ma miejsca, jeśli rozumiemy terminy zgodnie z ich historycznie ustalonym znaczeniem.

Często jako neoliberalizm w polityce akademickiej określa się mniej czy bardziej udolne próby oparcia systemów finansowania uczelni na zobiektywizowanych kryteriach wyrażanych przez systemy wskaźników. Zakłada to publiczne finansowanie uczelni i dominację ich publicznego statusu. Jest to raczej forma współczesnego etatyzmu z systemem budżetów uchwalanych przez wybieralne parlamenty niż z wolnorynkowym, stawiającym na własność prywatną neoliberalizmem. Uniwersytety europejskie (ograniczmy się do nich) zawsze działały w kontekście gospodarki swoich czasów, w tym zdecydowanie bardziej liberalnej gospodarki dziewiętnastowiecznej, będąc raczej emanacją państwa niż rynku. To się nie zmienia i nie stoi w sprzeczności z koniecznością współpracy z gospodarką i otwarcia na nią, w tym na jej potrzeby kadrowe (patrz wyżej). Natomiast stawianie wymagań co do jakości i systematyczności świadczenia opłaconej pracy nie ma nic wspólnego z „neoliberalizmem”.

Posługując się odwołaniami do tradycji akademickiej, trzeba zachować sporą ostrożność i dobrze sprecyzować, co mamy na myśli. Wyżej pokazałem, że nowocześnie pojmowana tradycja Humboldta wcale nie stoi w sprzeczności z oczekiwaniami płynącymi ze współczesnej gospodarki, a jest wręcz przeciwnie. Tradycja uniwersytecka była czasami dobra, a czasami nie. Przypomina dobrze o tym choćby historia mojego macierzystego Uniwersytetu Jagiellońskiego, w którym Hugo Kołłątaj, przeprowadzając z upoważnienia Komisji Edukacji Narodowej w latach 1778-81 reformę, jak piszą profesorowie Brückner i Estreicher w Encyklopedii Staropolskiej, „Usunął przestarzały ustrój (awans podług starszeństwa, uprzywilejowanie teologów), niedołężnych profesorów, średniowieczne nauki i metody; zaprowadził język polski jako wykładowy, ustanowił katedry nauk nowoczesnych, zaopatrzył je w laboratoria, gabinety i kliniki, zdobył środki na wykształcenie za granicą młodych profesorów (…)”. Jednym słowem, radykalnie zerwał z ówczesną krajową tradycją akademicką! A o jakiej tradycji akademickiej jest mowa w pytaniu? I czym to miałaby być ona zainfekowana? Tą „ideologią neoliberalną”, która w swej istocie z (neo)liberalizmem niewiele ma wspólnego, czy też dążeniem do tego, by środki na badania trafiały z grubsza tam, gdzie przynoszą lepsze efekty — naukowe, nie rynkowe? Czy tradycja akademicka oznaczać ma odwrócenie się od wyzwań, które niesie ze sobą rozwój współczesnej gospodarki i technologii, czy przeciwnie, wzięcie udziału w tym rozwoju? Czy oznacza odmowę rozliczania z tego, jakie się ma efekty badań i kształcenia realizowanego dzięki środkom publicznym, czy też godzi się z fundamentalną dla demokratycznego good governance zasadą rozliczalności (accountability)? Czy oznacza skupienie się wyłącznie na badaniach podstawowych rozumianych jako zaspokajanie własnej ciekawości badacza i ograniczenie do takiej motywacji „prawdziwej nauki”, czy też dopuszcza otwarcie na rozwiązywanie problemów świata i cywilizacji, w której się żyje?

Nie ma powodów do przeprowadzania sztywnej granicy między badaniami podstawowymi i stosowanymi, a raczej należy powierzyć uniwersytetom pełną różnorodność NIEKOMERCYJNYCH badań, także zorientowanych na rozwiązania problemów, które niesie ze sobą praktyka. Nie jest domeną uniwersytetów generowanie innowacji rozumianych jako nowatorskie rozwiązania rynkowe obliczone na zysk. Innowacja jest pojęciem biznesowym i należy do sfery przedsiębiorstw. Badania naukowe powinny przynosić odkrycia, bez dyskwalifikowania ich za to, że są lub nie są „praktyczne”. To, czy zostaną wykorzystane rynkowo, nie należy do domeny i odpowiedzialności nauki. Uniwersytety nie zostaną „połknięte przez rynek”, bo rynek na tym straci. Uniwersytety muszą działać w innej logice niż rynek, choć nie w oderwaniu od sygnałów i potrzeb, które z niego płyną. Badania naukowe prowadzone w uniwersytetach są i będą finansowane w dominującej części przez państwo, które z kolei powinno stronić od finansowania działań prowadzonych przez prywatne przedsiębiorstwa. Uniwersytety powinny być jednak także otwarte na inne formy finansowania, także przez biznes, bo jako instytucje naukowe powinny generalnie być otwarte na rożne formy aktywności i ich krzyżowania się. To sprzyja odkryciom.

Prof. dr hab. Jarosław Górniak, Instytut Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, były przewodniczący Rady Narodowego Kongresu Nauki