Przyszłość dziekanów

Zbigniew Drozdowicz

Tytułowy problem ma swoje uzasadnienie w toczonych obecnie dyskusjach nad dostosowaniem ustroju uczelni do zapisów Ustawy 2.0. Jedną ze stanowionych przez nią zmian jest bowiem odejście od przypisania wydziałom statusu podstawowych jednostek organizacyjnych, a co za tym idzie – zmiana statusu ich kierowników, czyli dziekanów. Wywołuje to spore emocje w środowisku akademickim oraz obawy o przyszłość u niejednego z obecnych dziekanów.

Dziekańskie tradycje

Jeśli jest prawdą (a jest), że uczelnie żyją akademicką tradycją, a im ona bardziej ugruntowana, tym łatwiej sprostać różnorakim wyzwaniom i zadaniom (to już jednak tylko prawda częściowa), to w rozważaniach nad przyszłością dziekanów warto powiedzieć chociażby kilka zdań o tradycjach tej uczelnianej funkcji. Wywodzi się ona – podobnie jak zresztą szereg innych rozwiązań ustrojowych uczelni – z kościelnej struktury organizacyjnej. W tej ostatniej do dzisiaj funkcjonują dekanaty oraz kilka różnych stanowisk dziekańskich (od generalnego do honorowego). Te niejednokrotnie dosyć ścisłe związki uczelni z kościołami przetrwały praktycznie do połowy XIX stulecia. Dopiero bowiem wówczas ich znacząca część przestała mieć charakter wyznaniowy. Nie oznaczało to jednak, że wcześniej nie miały one akademickich wolności, uprawnień do kształtowania programów badawczych i edukacyjnych, prowadzenia polityki kadrowej czy też stanowienia zasad akademickiego życia. Rzecz jasna, na różnych europejskich uczelniach różnie to wyglądało. Jednak tam, gdzie udawało się te wolności obronić, a czasami nawet je poszerzyć, niejednokrotnie znaczące role odgrywali sprawujący realną władzę, a byli to nie tylko rektorzy, lecz także dziekani.

Przy emocjach, jakie towarzyszą dzisiejszym dyskusjom nad propozycjami zmian w ustroju uczelni, te historyczne wspominki mogą jednak być mało interesujące. Zatem kilka zdań na temat dziekańskiej przeszłości, którą dobrze pamięta wielu obecnych członków akademickiej społeczności. Mnie również pod tym względem pamięć nie zawodzi. Rzecz jasna, nie o wszystkich osobach, które pełniły funkcję dziekana, można powiedzieć wiele dobrego. Jednak nie każdą trzeba zawstydzać lub choćby skłaniać do samokrytycznej refleksji. Jeśli miałbym się pokusić o generalizującą ocenę dziekanów, którzy byli moim przełożonymi, to o sporej ich części powiedziałbym tyle, że byli, ale niczym specjalnie się nie wyróżnili w wypełnianiu swoich obowiązków. Inni z kolei starali się coś pożytecznego zrobić na moim wydziale i udało się im zapracować na miejsce w galerii zasłużonych (na moim wydziale taka galeria nie istnieje, ale widziałem je na ścianach kilku innych uczelni). Przytoczę jeden przykład, bo wprawił on niektórych członków akademickiej społeczności w zakłopotanie, a innych w zdumienie. Chodzi o byłą dziekan, która publicznie oświadczyła, że wykonywała jedynie polecenie rektora. Tak zapewne było i o tym wiedziała przynajmniej część społeczności mojego wydziału. Ale czy jest to powód do dumy i czy do tego powinna się sprowadzać rola dziekana? Moim zdaniem, nie powinna się ona również sprowadzać do wygłaszania okolicznościowych przemówień ani do celebrowania uroczystości, które są częścią życia akademickiego.

„Grillowanie” dziekanów?

Mam nadzieję, że puryści językowi wybaczą mi użycie modnego dzisiaj określenia „grillowanie”. Wydaje mi się ono jednak dobrze oddawać takie sytuacje, gdy się komuś dopieka. Wprawdzie w tym przypadku nie jest to dopiekanie, jakie ma miejsce w polityce, bowiem w środowisku akademickim obowiązują (póki co) inne obyczaje, a przynajmniej nie ma przyzwolenia na używanie tak drastycznych środków, po które sięgają politycy, niemniej te, które są w nim używane, osoby „grillowane” również mogą boleśnie odczuć i na długo zapamiętać. Czyż bowiem nie ma znamion „grillowania” twierdzenie, że uczelniane wydziały tworzą coś w rodzaju „państwa w państwie” (w łagodniejszej formie mówi się, że tworzą federacje) i – rzecz jasna – obwinianie o to m.in. tych, którzy nimi kierowali i kierują? Czyż nie ma również jego znamion niedwuznaczne sugerowanie, że w dyskusjach nad projektami nowych statutów uczelni dziekani zgłaszają do nich tak wiele zastrzeżeń, bowiem w gruncie rzeczy myślą o sobie i swoich wydziałowych „stołkach”? Być może jest w tym trochę racji. Nie sądzę jednak, aby można było do tego sprowadzić ich zastrzeżenia do najistotniejszych zapisów tych projektów. Tak czy inaczej stawka jest dosyć wysoka, bowiem batalia toczy się o to, czy uczelniana władza będzie skupiona w ręku rektora oraz jego najbliższych współpracowników, tj. prorektorów i rektorskich pełnomocników, czy też rektor podzieli się nią z dziekanami (nie tylko formalnie, lecz także realnie).

Przynajmniej jedna kwestia jest bezdyskusyjna (stanowi o niej bowiem Ustawa 2.0 oraz rozporządzenie wprowadzające). Z dniem 1 października br. dziekani (podobnie zresztą jak prorektorzy i kierownicy wydziałowych i międzywydziałowych jednostek uczelnianych) przestają pełnić dotychczasowe funkcje i w gestii rektora pozostaje powołanie osób do pełnienia funkcji kierowniczych w uczelni. Rzecz jasna, mogą to być (ale nie muszą) te same osoby. Dotyczy to również dziekanów uczelni, które w swoim ustroju (nazywanym również organizacją) będą posiadały takie jednostki organizacyjne jak wydziały. Zmiana jest istotna, bowiem uprzednio dziekani byli wybierani przez wydziałową społeczność, a rektorzy jedynie sprawowali pośredni nadzór (poprzez uczelnianą komisję wyborczą) nad prawidłowością przeprowadzonych wyborów. Dawało to dziekanom bez wątpienia mocniejszy mandat do podejmowania decyzji. Wprawdzie nie wszystko to, co było, skończyło się 1 października 2018 roku, tj. w dniu wejścia w życie nowych regulacji prawnych (pozostawia się w nich bowiem okresy przejściowe na wprowadzenie niektórych rozwiązań), jednak pole do dyskusji zostało wyraźnie określone zarówno w tych, jak i w późniejszych rozporządzeniach do Ustawy 2.0. Dla sytuacji dziekanów i ich wydziałów szczególnie istotne znaczenie ma rozporządzenie w sprawie nowego wykazu dziedzin i dyscyplin naukowych. Sprawia ono bowiem, że tylko niektóre wydziały zachowują swoją dotychczasową tożsamość naukową. Jednak raczej nie zachowają wewnętrznej struktury organizacyjnej, bowiem jedne jednostki od nich odejdą, natomiast inne do nich przyjdą. Dziś na mojej uczelni (początek marca) nie wiadomo jeszcze, jakie to będą jednostki, kto będzie nimi kierował oraz jakie będzie miał obowiązki i uprawnienia.

Takich znaków zapytania dziekani mają jednak więcej. Póki co nie wiedzą (i nie wiadomo, kiedy się dowiedzą), jakimi kryteriami będą się posługiwali rektorzy powołując dziekanów na stanowiska - ani w okresie przejściowym (od 1 października br. do końca września roku następnego), ani tym bardziej na następną (pełną) kadencję. Nie wiadomo również, jak wyglądają notowania osób, które dzisiaj pełnią funkcję dziekana – nie tylko u obecnych rektorów, lecz także w społecznościach wydziałowych; nie można przecież wykluczyć, że przy powołaniach i jedne, i drugie mogą mieć istotne znaczenie. Te i inne niewiadome sprawiają, że obecni dziekani wykazują sporą nerwowość i aktywność w dyskusjach nad projektem nowego statutu uczelni i – rzecz jasna – starają się osłabić w nim zapisy, które wywołają utratę przynajmniej niektórych uprawnień. Być może do poprawienia pozycji w rozgrywce o przyszłość mogłoby się przyczynić należyte wykonywanie obowiązków. Jednak tylko „być może”, nie wiadomo bowiem kto i jak to będzie oceniał, czy nie pojawi się konkurencja, która również będzie miała mocne strony.

Dwa projekty statutu

Odwołam się do dwóch dyskutowanych obecnie projektów statutów uczelni, w których przyszłość dziekanów wygląda różnie. W pierwszym (UJ) zachowują oni więcej dotychczasowych uprawnień, natomiast w drugim (UAM) mniej. W obu znajduje się zapis mówiący o tym, że do zadań rektora należy „powoływanie osób do pełnienia funkcji kierowniczych w Uniwersytecie i ich odwoływanie” (wynika to z zapisów Ustawy 2.0). W obu też przewiduje się funkcjonowanie wydziałów, przy czym w statucie „krakowskim” wylicza się konkretne wydziały (ma ich być 16), natomiast w „poznańskim” brakuje takiego wyliczenia (ma się ono znaleźć w regulaminie organizacyjnym, który będzie stanowiony rozporządzeniem rektora). Istotna różnica między projektami pojawia się już w początkowych zapisach, dotyczących organów uczelni. W „poznańskim” zalicza się do nich wydziały, natomiast w „krakowskim” nie. W przełożeniu na zapisy mówiące o tym, kto może pełnić funkcje dziekana w „krakowskim” nie wprowadza się ustanowionej Ustawą 2.0 bariery wieku (67 lat), natomiast w „poznańskim” taka bariera jest wskazana. To wykluczenie nie będzie wprawdzie dotyczyło bardzo licznej grupy obecnych i przyszłych dziekanów, niemniej nie bagatelizowałbym jego znaczenia. Warto przy okazji przypomnieć, że w parlamentarnych dyskusjach nad projektem Ustawy 2.0 opozycja na każdym etapie jej procedowania wnioskowała o wykreślenie takiego zapisu, jednak nie znalazło to uznania u rządzącej większości. W przypadku uczelnianych dyskusji nad projektami statutów raczej nie wchodzą w grę względy polityczne. Nie jest jednak dla mnie jasne, jakie względy przemawiają za tym, aby podtrzymywać wykluczenie „z uwagi na zestarzenie” (nie przypuszczam, aby projektodawcy statutu UAM wychodzili z założenia, że wraz z ukończeniem 67 roku życia traci się sprawność umysłową i organizacyjną).

Nie tylko te zapisy uzasadniają moje twierdzenie, że w projekcie „poznańskim” pozostawia się dziekanom mniej uprawnień niż w „krakowskim”. Kolejne pojawiają się w paragrafach dotyczących członków senatu. W pierwszym nie wyklucza się wprawdzie udziału dziekanów w posiedzeniach senatu, jednak tylko na zaproszenie rektora i gdy „przedmiot obrad senatu dotyczy ich wydziału” (obecnie dziekani wchodzą w skład senatu UAM). W projekcie „krakowskim” dziekani są wymieniani w gronie osób, które – podobnie jak prorektorzy, kanclerz i jego zastępcy, przedstawiciele związków zawodowych oraz osoby zaproszone przez rektora - uczestniczą w posiedzeniach senatu (bez możliwości głosowania, ale z prawem głosu „w przedmiocie obrad”). W wariancie „poznańskim” nie jest to może dla dziekanów znacząca dolegliwość, ale jednak pewna rysa na ich honorze; tym bardziej że przewiduje się stały udział w posiedzeniach senatu z głosem doradczym prorektorów, kanclerza, kwestora i przedstawicieli związków zawodowych działających w uniwersytecie.

Pewne różnice występują również w zapisach obu projektów statutu mówiących o wyborze dziekana. W „krakowskim” stwierdza się, że „dziekana powołuje Rektor”, a „kandydata na dziekana wybiera rada wydziału”. Natomiast w wariancie „poznańskim” wprawdzie również dziekana powołuje rektor, jednak kandydata „wskazuje rada dyscypliny naukowej”, której członkiem może być nauczyciel akademicki spełniający m.in. „wymogi ustawy w zakresie członkostwa w organie uczelni” (tzn. jeśli nie przekroczył 67. roku życia).

Nie twierdzę, że „krakowski” projekt statutu jest lepszy od „poznańskiego”. Twierdzę natomiast, że w większym stopniu stara się zachować status quo, jak również to, co przyczyniło się do wysokiej pozycji UJ w rankingach krajowych i niezłej (jak na polskie realia akademickie) w międzynarodowych. Jeden i drugi statut (podobnie zresztą jak Ustawę 2.0) zweryfikuje życie. Jeśli miałbym się podzielić w tej kwestii swoim akademickim doświadczeniem (składa się na nie m.in. pełnienie przez dwie kadencje funkcji dziekana oraz członka senatu już trzeciej kadencji), to powiedziałbym, że nie wróżę ani wielkich sukcesów, ani też długiego życia rozwiązaniom ustrojowym, w których przyjmuje się jakąś wersję centralnego sterowania.