Porozmawiajmy o drobnostkach

Marek Misiak

Redaktor, poprawiając tekst artykułu lub książki naukowej, zawsze pozostaje w pozycji służebnej wobec autora – sam jest wymieniany w metryczce książki lub stopce czasopisma, a nie na okładce książki lub pierwszej stronie artykułu. Jego praca ma na celu przydanie cudzemu dziełu dodatkowych walorów, a nie uzewnętrznianie w jakikolwiek sposób siebie, swoich talentów, swojej indywidualności. W dobrze zredagowanym i poddanym dokładnej korekcie dziele nie widać interwencji utalentowanego redaktora, wydaje się, że książka czy artykuł w takiej właśnie postaci wyszły spod ręki autora. Nigdzie nie ma adnotacji, ile godzin (liczonych w dziesiątkach lub nawet setkach) redaktor spędził na szlifowaniu tego diamentu i ile poprawek (liczonych w setkach lub nawet tysiącach) wprowadził. Natomiast większość przeoczeń i pomyłek zostanie szybko wyłapana, a przynajmniej literówki, błędy interpunkcyjne i ewidentne błędy w składzie. Przypomina to pracę w zawodach zaufania publicznego: wzorowe wykonywanie obowiązków jest uważane za oczywiste, a zatem nikt nie chwali, natomiast każde niedopatrzenie jest natychmiast wytykane (to mechanizm naturalny, ale i tak frustrujący dla osób tych profesji).

W pracy nad tekstem jednym z najtrudniejszych momentów jest powrót artykułu/książki od autora po naniesieniu przez niego korekty autorskiej. Redaktor spotyka się bowiem wówczas często z pewnego rodzaju niezrozumieniem ze strony autora. Nie jest to w żadnym razie arogancja („Czego się pan właściwie czepia?”), tylko brak świadomości, że pewne kwestie mogą być istotne. Niejeden autor myśli wtedy zapewne, że redaktorzy to jednak niepoprawni szczególarze. Są bowiem takie elementy przygotowania tekstu do druku, które jednocześnie: 1) stanowią część fachowej wiedzy edytorskiej, a nie ogólnie znanych zasad posługiwania się danym językiem; 2) są kwestiami, które trzeba omówić z autorem, zamiast zmieniać je na własną rękę. To tylko z pozoru drobnostki. Poniżej omówię kilka przykładów.

Przeklęta kursywa

Częstym problemem jest niekonsekwentne stosowanie przez autorów wyróżnień w tekście, a wśród nich w pierwszej kolejności kursywy. W zależności od języka, w którym napisano lub na który przetłumaczono tekst, jego tematyki oraz obowiązującej w danej instytucji konwencji wydawniczej dla publikacji danego rodzaju, kursywa jest używana do wyróżniania m.in. zwrotów obcojęzycznych (angielskich, łacińskich, francuskich), cytatów, terminów i nazw obcojęzycznych, tytułów książek i/lub czasopism, nazw taksonomicznych organizmów, nazw genów oraz zmiennych w zapisie matematycznym/statystycznym/fizycznym/chemicznym. Zastosowanie lub nie pisma pochyłego ma tu jak najbardziej praktyczne znaczenie – pozwala odróżnić np. nazwę genu od nazwy białka czy zmienną od stałej. Wydaje się jednak, że wielu autorów tego nie rozumie. Poproszeni o oznaczenie w tekście wszystkich nazw genów kursywą, oznaczają również w ten sposób inne nazwy; poproszeni o wskazanie zmiennych, wskazują tylko niektóre z nich. Niektórych zdaje się cechować zwykła inercja – w tekstach anglojęzycznych wielu polskich autorów potrafi trzy-czterokrotnie zaznaczać konieczność zapisania kursywą terminów takich jak in vitro, tymczasem o ile w publikacjach po polsku taki zwyczaj istnieje, w materiałach po angielsku taki zapis spotykany jest bardzo rzadko. Jednocześnie w tym samym tekście występują inne zwroty obcojęzyczne, których dany autor nie zaznacza jako tych, które należy zapisać kursywą. Tymczasem konwencje wydawnicze mają na celu nie tylko zdyscyplinowanie redaktorów, aby teksty, które wychodzą spod ich rąk, były spójne pod względem edytorskim – taka spójność służy też czytelnikom. Czasem pomogłoby zajrzenie do kilku wcześniej opublikowanych w danym czasopiśmie artykułów albo do innych książek wypuszczonych na rynek przez dane wydawnictwo, aby zdać sobie sprawę, że akurat w tej instytucji dane elementy tekstu „kursywi się” (żargon edytorów) lub nie.

Mylące skróty

Drugim powodem długiego krążenia tekstu między autorem i wydawcą jest sposób zapisu piśmiennictwa. Zasady są w tym obszarze bardzo jasne i raczej nienegocjowalne. Szczególnie problematyczny jest zapis źródeł internetowych. Zasady przyjęte zarówno w wydawnictwach polskich, jak i anglosaskich mówią, że przy odwoływaniu się do treści dostępnych poprzez WWW należy podać przynajmniej dzienną datę dostępu (z uwagi na zmienność i ulotność takich źródeł, zwłaszcza stron internetowych, w mniejszym stopniu dokumentów w formacie PDF). Tymczasem wielu autorów podaje w takich sytuacjach sam ogólny URL całej strony (a nie URL bezpośrednio przenoszący do cytowanego tekstu), a datę dostępu jedynie z dokładnością do miesiąca (np. „styczeń 2017”), o ile w ogóle. Niektóre strony internetowe – i to także poważnych instytucji, jak WHO czy NHI – są aktualizowane codzienne i to, czy dane zostały z nich pobrane 17 stycznia, czy 20 stycznia, może mieć istotne znaczenie. Jest to informacja, której redaktor nie jest w stanie zweryfikować w żaden sposób sam – tylko autor wie, kiedy dostęp do danej informacji faktycznie miał miejsce i redaktor ufa temu, co autor poda. Problemem są też publikacje, w których cytowane są prace bardzo trudno dostępne, np. wydane w bardziej egzotycznych krajach lub w nietypowych dla międzynarodowej nauki językach, a przez to nieujęte w wielu dostępnych online bazach danych. Na autorze spoczywa wówczas obowiązek podania adresu bibliograficznego w wymaganej formie, tzn. zarówno zgodnej ze standardami, jak i umożliwiającej czytelnikowi ewentualne odnalezienie cytowanej publikacji.

W tekstach medycznych sen z powiek spędza redaktorom kwestia skrótów i skrótowców (w mniejszym stopniu także oznaczeń jednostek). Przez moje ręce nieraz przechodziły już teksty, w których autorzy: 1) wprowadzali własne skróty i skrótowce zamiast już przyjętych do oznaczania danych terminów; 2) stosowali dwa, a nawet trzy różne skróty/skrótowce na oznaczenie tego samego desygnatu; 3) upierali się przy stosowaniu anglojęzycznych skrótów lub oznaczeń jednostek w tekstach polskojęzycznych lub na odwrót. To ostatnie ma wbrew pozorom duże znaczenie, gdyż nie wszystkie oznaczenia jednostek (np. tych spoza układu SI) mają charakter międzynarodowy i tu również pewne znaczenie ma konwencja przyjęta w danym czasopiśmie/wydawnictwie. Konwencje te mają na celu nie wyłącznie ujednolicenie zapisu w obrębie jednej instytucji wydawniczej, lecz także uniknięcie dwuznaczności, jeśli ten sam skrót w dwóch językach oznacza dwa różne terminy lub jednostki. Jednak najpoważniejszym problemem jest stosowanie niewłaściwych skrótów lub skrótowców, co prowadzi do mylenia przez czytelnika dwóch pojęć. Już kilkakrotnie sprawdzałem anglojęzyczne prace, w których autorzy wymiennie posługiwali się statystycznymi akronimami SE (standard error – błąd standardowy) i SEM (standard error of the mean – standardowy błąd średniej), podczas gdy ten pierwszy oznacza ogólniejsze pojęcie. Próby wyjaśnienia z autorem, czy za każdym razem miał na myśli SEM, początkowo spełzały na niczym, gdyż zdawał się on nie rozumieć istoty problemu. Nie mogę się tu powstrzymać przed sformułowaniem dość poważnie brzmiącej uwagi: jeśli takie niekonsekwencje widzę ja (polonista), a nie dostrzega ich osoba z przygotowaniem z dziedziny nauk ścisłych (w tym statystyki), to problem ma szerszy niż tylko edytorski charakter. Zbywanie uwag redaktora sugestią, że dla fachowców będzie to oczywiste, jest niebezpieczne. A jeśli jednak nie będzie?

Co i jak

W pracach zawierających wiele danych liczbowych problematyczne bywa odpowiednie umieszczanie odsyłaczy do przypisów. Wbrew pozorom system harwardzki nie jest jedynym możliwym i w wielu publikacjach (w tym również anglojęzycznych) stosowane są odsyłacze w formie cyfr w indeksie górnym. Umieszczenie ich bezpośrednio przy wartości liczbowej lub w obrębie równania sprawia, że mogą zostać pomylone z wykładnikami potęg. Jest to kwestia łatwa do wyjaśnienia z autorem, ale im takich kwestii jest więcej, tym proces redakcji staje się dłuższy i bardziej kłopotliwy. Niektórzy autorzy, przyzwyczajeni do lektur i publikowania w Internecie, wykazują pewną niedbałość, jeśli chodzi o zapis w indeksie górnym lub dolnym. Tymczasem w profesjonalnie wydanej książce lub czasopiśmie (także elektronicznym) zapisywanie normalnym stopniem pisma tego, co powinno być złożone we frakcji, jest poważnym błędem.

W równaniach problematyczny bywa zapis mnożenia – może być ono oznaczane znakiem ×, kropką na środku wysokości wiersza albo złożeniem dwóch elementów bez spacji. Ten ostatni sposób prowadzi jednak do nieporozumień, jeśli autorzy w innych miejscach równań zapominają czasem wstawić spacji. Jeśli problemu nie wychwyci recenzent, redaktor musi się konsultować z autorem.

Jednym z najciekawiej oddanych w języku polskim anglojęzycznych tytułów filmowych jest według mnie Porozmawiajmy o kobietach (ang. Carnal Education, tytuł amerykańskiego filmu Mike’a Nicholsa z 1971 r.). Gdybym miał wydać jakąś odezwę do autorów piszących prace naukowe i popularyzatorskie, zatytułowałbym ją bez wahania Porozmawiajmy o drobnostkach. Nie dlatego, że dla mnie – jako człowieka żyjącego w krainie kursywy, przecinków i indeksów górnych – są one ważne, choć dla reszty świata nie mają żadnego znaczenia. Dlatego, że w tych szczegółach tkwi autentyczny diabeł, którego zlekceważenie w łagodniejszej postaci problemu poskutkuje odbiorem publikacji jako nieprofesjonalnie napisanej, a w postaci ostrzejszej błędnym zrozumieniem niektórych fragmentów, zwłaszcza przy pobieżnej lekturze. Redaktor zajmuje się szczegółami po to, by tekst był dopracowany właśnie w najmniejszym szczególe.

Drodzy autorzy! Wasze teksty są warte cyzelowania, są warte starannego opracowania językowego i pięknej szaty edytorskiej. Znacie w najmniejszym detalu problem, o którym piszecie, my staramy się osiągnąć podobny stopień znajomości naszego redaktorskiego fachu. Jest tylko jeden warunek: wam też musi zależeć na tym, aby w rezultatach waszej pracy wysokiej jakości było nie tylko „co”, ale także „jak”.