Póki my żyjemy

Leszek Szaruga

Zadekretowana przez wicepremiera Gowina reforma szkolnictwa wyższego budzi, obok zachwytów, także szereg wątpliwości i obaw. Do tych ostatnich zaliczyć należy przede wszystkim sposób, w jaki potraktowano tu nauki humanistyczne, które, jak wiadomo, są trudniejsze w swych osiągnięciach do oceny od nauk ścisłych czy przyrodniczych: tu nie tak łatwo wszystko zważyć czy zmierzyć, a i system miar bywa niepochwytny, co, rzecz jasna, bardzo musi irytować zastępy urzędnicze. Bo właściwie jak można ocenić w kategoriach bezpośredniej użyteczności – a te kategorie, przed których nadużyciem przestrzegał przed niemal stuleciem Witkacy, określając je mianem potwora zagrażającego przyszłości cywilizacji – rozprawę poświęconą mistycznym rozmyślaniom Wincentego Lutosławskiego bądź traktat o funkcji nosówek w poezji Bolesława Leśmiana?

W dodatku reforma promuje publikacje w języku angielskim, co wielu humanistom wydaje się, moim zdaniem słusznie, zdumiewającą bezmyślnością. Wiem, rzecz jasna, iż w kulturze europejskiej mieliśmy taki okres, gdy się pisało w jednym tylko języku – temu poświęcił do dziś niezwykle cenioną i dość obficie przekładaną z niemieckiego na inne języki rozprawę Literatura europejska i łacińskie średniowiecze Ernst Curtius. Te czasy jednak mamy już za sobą, ale też z tego okresu wywodzi się pomysł, by dzieła literackie zacząć pisać w językach narodowych raczej niż po łacinie, co też uczynił Jan Kochanowski, sprawiając tym samym, iż jego łacińskojęzyczna twórczość zacieniona została przez dorobek polskojęzyczny. Otwarte pozostaje pytanie o to, czy nie lepiej było pisać Treny w języku Owidiusza i tym samym uczynić to arcydzieło literatury europejskiej dostępne całemu ówczesnemu światu niż spisywać je po polsku, co sprawiło, że jest ono po dzień dzisiejszy trudno dostępne dla tych wszystkich, którzy owego języka nie znają.

Uzasadniając sensowność pisania po angielsku, jeden z urzędników podkreślił, że w trakcie rozmów na szczeblu międzynarodowym zabrakło w pewnym momencie anglojęzycznej książki polskiego badacza poświęconej stosunkom polsko-żydowskim w czasie wojny, co mogłoby się okazać w owych rozmowach niezwykle pomocne. Sądzę jednak, iż wystarczyłoby przeczytanie przez onego urzędnika odpowiedniej książki po polsku i odwołanie się do jej ustaleń, co jest metodą dość powszechnie znaną. To nie jest argument, który by uzasadniał pisanie po angielsku, a już niemal za pewnik uznać należy, że rozprawa o nosówkach w poezji Leśmiana nie miałaby zbyt dużych szans na publikację w którymś z anglojęzycznych periodyków o światowej renomie, nie ze względu na niezbyt wysoki poziom naukowy, ale za sprawą superniszowego tematu pracy; każdy, kogo te kwestie interesują, sięgnie po polski oryginał.

Że kwestia języka, jakim się posługujemy, stanowi sprawę fundamentalną, wydaje się być poza sporem. Życie i pisanie w języku jest życiem w jego świecie. Osobliwość ta ilustrowana bywa na różne sposoby. W swym dzienniku filozof Henryk Elzenberg zapisał po niemiecku własny czterowiersz, którego, co podkreślił w komentarzu, po polsku nie był w stanie stworzyć czy nawet pomyśleć. Inny przykład: proza Stanisława Przybyszewskiego pisana po niemiecku jest artystycznie dużo bardziej nośna niż jej przekłady, także autorskie, na język polski – to są inne książki. Oczywiście nietrudno wskazać polskich uczonych, którzy, jak choćby Bronisław Malinowski, światową renomę osiągnęli dlatego, że pisali po angielsku czy w innym „powszechnie znanym” języku. Z drugiej strony jednak zasadne wydaje się pytanie o to, czy pisząc po angielsku, Leszek Kołakowski napisałby to, co napisał, czy też raczej co innego, zapewne równie ważnego, ale to właśnie owa „inność” zdaje się być decydująca.

Owszem, sądzę, że warto promować przekłady na obce języki. Ale i tu nie widzę powodu, dla którego to właśnie angielski miałby być wyróżniony. Bo niewątpliwie rozprawa poświęcona zawiłym, historycznym relacjom polsko-estońskim może być niezwykle odkrywcza również dla badaczy koreańskich bądź argentyńskich, lecz nie ulega chyba wątpliwości, że największe znaczenie ma ona dla uczonych w Polsce i Estonii, a zatem przekład na język estoński winien być promowany bardziej niż na angielski. Można co prawda założyć, że estońscy uczeni bez problemu czytają po angielsku, lecz nie ulega wątpliwości, iż łatwiej i przyjemniej poświęcają się lekturze w języku ojczystym niż w obcym.

Być może kwestia promowania przez reformatorów języka angielskiego jako ważniejszego od mowy rodzimej jest sprawą dla reformy marginalną, ale jednocześnie wydaje się ona dobrze ilustrować stosunek reformatorów do kultury ojczystej: pełen kompleksów i poczucia prowincjonalizmu. Powinien mieć tego świadomość Jarosław Gowin, często przypominający, że jest uczniem wybitnego filozofa dialogu Józefa Tischnera, autora Etyki Solidarności oraz, co tu wydaje się ważniejsze, Historii filozofii po góralsku. Pytanie zasadnicze: jak to ostatnie dzieło przełożyć na angielski?