Odmarsz
Wygląda na to, że bibliotekarstwo oraz biblioteki w Polsce dopadła destrukcyjna zaraza i epidemia, co najmniej bibliączka lub nawet nieuleczalna biblioza, na którą nie ma lekarstw ani szczepionek. Zresztą nikt takich środków ochronnych nie szuka i nie ordynuje. Trudno wyczuć, czy infekcja ma charakter samorzutny, spontaniczny, czy jednak – przynajmniej po części – intencjonalny, zamierzony. Skala destrukcji jest bowiem na tyle rozległa oraz wielowarstwowo tak dalece spójna, że niełatwo uwierzyć, aby wszystko odbywało się bez jakiejkolwiek, choćby podświadomej, ale powiązanej, inspiracji. Raczej można odnieść wrażenie, że do bibliotek przyplątało się u nas hasło: odmarsz! Więc zaczęły obumierać. Co nadal trwa i nie widać, żeby ktokolwiek protestował.
Rzeczywistość równoległa
Zaczęło się to w rzeczywistości równoległej do świata naukowego i uczelnianego, czyli w realu, od likwidacji w ostatnich latach około półtora tysiąca bibliotek publicznych na ewidentne życzenie rozmaitych samorządów, niekoniecznie zorientowanych o co chodzi, ale decydenckich, którym przeciwstawiał się mało kto, a przeważnie nikt. Jest nawet historyczna ciekawostka: tak samo było u nas dziewięćdziesiąt lat temu. W rezultacie aktualna liczba skasowanych bibliotek publicznych jest niebagatelna, a nikt nie powiedział, że na tym koniec. Pod tym względem należymy do europejskich wyjątków. Nigdzie indziej czegoś podobnego, w takiej skali, nie było i nie ma. W konsekwencji obecna liczba bibliotek publicznych jest w Polsce dwukrotnie mniejsza, niż np. na Ukrainie. A na razie Ukraina nie pretenduje do bycia awangardą w czymkolwiek.
Do corocznego znikania wielu publicznych bibliotek dołączył się nie tak dawno jednorazowy, ale za to całościowy, akt otwarcia zawodu bibliotekarskiego. Już bez żadnych wątpliwości intencjonalny. To eufemistyczne określenie oznacza w istocie anulowanie jakichkolwiek fachowych wymagań kwalifikacyjnych w odniesieniu do zawodu bibliotekarskiego, poza standardową maturą. Nie wykształcenie, ale chęć szczera zrobi z ciebie katalogera. Czegoś podobnego również nigdzie indziej nie ma, jednak wątpliwe, żeby taka oryginalność była powodem do dumy.
Nie pozostało to bez skutków. W stan niebytu odeszły wszelkie formy zawodowego przysposobienia w tym fachu, tworzone latami z olbrzymim trudem – wyjąwszy (chwilowo?) niszowe studia wyższe, lecz o tym za moment. W rezultacie nie mogła być zaskoczeniem, negatywna odtąd, selekcja nowych kandydatów do tego zawodu. Zresztą nawet określenia zawód oraz fach przestały być prawomocne. No bo profesja bez kwalifikacji jest przecież opresją.
Kiedy zaś już taki obraz naszej bibliotecznej rzeczywistości ukształtował się mniej więcej, nastąpił – dokładniej: nastąpi oraz następuje – bibliotecznej destrukcji akt kolejny. Oto mianowicie, z powodów ogólnie znanych więc oczywistych, dokona się karczowanie ok. 6300 bibliotek gimnazjalnych. No bo nie mogą egzystować biblioteki gimnazjalne, kiedy nie ma gimnazjów.
Sens komentowania jest żaden. Jeżeli dla społecznego pożytku niezbędny jest możliwie powszechny rozwój intelektu, najrozmaitszych umiejętności i kreatywności, to te wydarzenia na pewno temu nie służą. A to jeszcze nie koniec.
Rzeczywistość akademicka
Początkowo destrukcja omijała bibliotekarstwo akademickie. Jak wszędzie funkcjonowały i na razie funkcjonują jeszcze obligatoryjnie biblioteki uczelniane, a w większych uczelniach – biblioteczne sieci. Czasem zespolone, a niekiedy powiązane tylko częściowo i wtedy biblioteki niegłówne bywają przypisane do wydziałów bądź nawet do instytutów. Co ma swój sens. Natomiast inaczej niż w wielu krajach, nie powstały u nas biblioteki kampusowe.
Egzystencja bibliotek akademickich miała stosunkowo uszczegółowione przesłanki ustawowe. Ale najświeższa ustawa 2.0, razem z ustawą wprowadzającą, wywróciła wszystko do góry nogami. Wytworzyła się ustawowa próżnia. Owszem, istnieje lakoniczny zapis, że w uczelni ma funkcjonować system biblioteczno-informacyjny. Jednak w jakim układzie, z jaką strukturą i personelem oraz według jakich zasad – o tym nie ma mowy. Żadnych szczegółów i żadnej konkretyzacji. Pewne jest to tylko, że dotychczasowe uregulowania prawne – z niewielkimi wyjątkami – odfrunęły w siną dal. Istnieje pośredni sygnał, że ewentualnie potrzebne regulacje szczegółowe mogą ustanowić samodzielnie dla siebie poszczególne uczelnie. Ale jak ktoś się przyjrzy ponad dwustu stronom obu ustaw, gdzie wnika się w rozmaite detaliczne szczegóły i w szczegółowe detale, to tylko fantasta uwierzy, że uchował się ponadto jakiś margines na dodanie jeszcze innych postanowień regulacyjnych.
Skojarzenie jest zresztą takie, że ustawodawca, decydent główny oraz płatnik, to przecież jeden i ten sam kompleksowy organ sprawczy. Jeżeli więc czegoś wśród postanowień nie wypunktował, to nie zamierza przeznaczyć na to żadnych środków. Ewentualne pieniądze trzeba będzie zatem organizować we własnym zakresie. W jakim, jak i skąd? Rektorzy nie są cudotwórcami. Trzeba się tedy spodziewać, że oto nastąpi niebawem wymuszona wycinka bibliotek akademickich – na niejakie podobieństwo do odstrzału dzików. Zachowajmy niepewną nadzieję, że może jednak przetrwają uczelniane biblioteki główne, no bo jakaś sugestia ustawowa w tym kierunku istnieje. Natomiast los pozostałych bibliotek – wydziałowych oraz instytutowych – wygląda mniej pewnie niż niepewnie. Zwłaszcza że co do losów samych wydziałów, instytutów i katedr tym bardziej żadnej pewności nie ma. A podobno nie pora żałować róż, kiedy płoną lasy…
Tak czy inaczej, nie ma w nowych ustawach wyraźnego określenia, że biblioteki akademickie są integralnymi jednostkami organizacyjnymi w strukturach swoich uczelni. Wobec tego nie ma również ani słowa o ewentualnym przyporządkowaniu uczelnianych bibliotek (innych niż główne) wydziałom bądź bibliotekom głównym właśnie – jako oddziałów lub filii, zresztą jako czegokolwiek. No i nie ma żadnego uregulowania sytuacji pracowników bibliotek akademickich: ich statusu, stanowisk, płac, wymagań kwalifikacyjnych, a nawet wymiaru czasu pracy oraz urlopu. Ustalenia dotychczasowe rozpłynęły się w niebycie.
W ponurej konsekwencji omsknęły się również regulacje odnoszone do elity zawodu w bibliotekarstwie uniwersyteckim, mianowicie do bibliotekarzy dyplomowanych. Dotychczasowe ustalenia wobec nich urwą się w połowie 2020 roku. A potem co? Skończy się świat?
Nie ma dla nich nowej siatki stanowisk ani wymagań kwalifikacyjnych, nie ma nawet sugestii co do trybu kwalifikowania i nie będą już oni zaliczani do kategorii nauczycieli akademickich. A czy w ogóle będą? To ewentualnie rozstrzygną statuty… Opadają ręce. W wiodących uczelniach na świecie to właśnie bibliotekarze dyplomowani (dziedzinowi) wyznaczają jakość funkcjonowania akademickich bibliotek. U nas zanosi się na to, że żadnych wyznaczeń nie będzie.
Ostatnimi laty dokumentacja dokonań naukowych wzbogaciła się o wariant digitalny, gromadzony w bibliotecznych repozytoriach. Nie zamiast relacji piśmienniczych, lecz obok i oprócz. W ustawie 2.0 nazwa repozytoriów występuje wprawdzie, ale nie wiadomo, kto takie zaplecze powinien tworzyć oraz prowadzić. Przyjmując, że nie krasnoludki, bo to jest gigantyczne i trudne zadanie. Skoro nie ma wzmianki, czyli nie wiadomo, kto i jak miałby pokrywać koszty, to występuje dowolność. Aż trudno uwierzyć.
Brak dookreślenia bibliotek akademickich jako uczelnianych jednostek strukturalnych – samodzielnymi wszak nie są – pozbawia je prawa startu w konkursach na projekty badawcze. A to przecież jedno z ich zadań podstawowych. Na czym wobec tego miałby polegać naukowy charakter tych bibliotek?
Z jakiegoś (tego samego?) powodu nie jest rozstrzygnięty status dyrektora uczelnianej biblioteki głównej, dotychczas z urzędu członka senatu. A teraz? No i z jakiejś (także podobnej?) przyczyny wśród instytucji przedstawicielskich środowiska szkolnictwa wyższego oraz nauki w ustawie nie przewidziano Konferencji Dyrektorów Bibliotek Akademickich Szkół Polskich, która dotychczas była. Ale się zbyła.
Oczywiście nie może być wobec tego żadnym zaskoczeniem pominięcie bibliotek polskich (np. Biblioteki Narodowej, Biblioteki Jagiellońskiej, Biblioteki UAM) i obcych (np. British Library, albo moskiewskiego edytora Paszkow Dom) w spisie wydawców naukowych publikacji punktowanych. To konsekwencja nieomal (?) logiczna.
W sumie więc polskie bibliotekarstwo akademickie, jak nigdy przedtem (wykluczając okresy wojen) i jak nigdzie indziej, znalazło się na dramatycznym zakręcie. Czyżby miało się zachować w szczątkach?
Bibliotekonieznawstwo
Ale jest coś jeszcze. Na całym świecie, na poziomie kształcenia akademickiego – ze stopniami licencjata, magistra oraz doktora – występuje autonomiczna dyscyplina nauki Librarianship and Information Science (LIS) i tak nadal jest. U nas też są (były?) dwie takie dyscypliny, z kierunkowymi studiami, mianowicie bibliotekoznawstwo oraz informacja naukowa. Z tym że nazwę bibliotekoznawstwo ktoś niezorientowany (ale uprawniony do decydowania) przemianował na bibliologię, nie mając zielonego pojęcia, że od dziesięcioleci tak nazywała się inna, odrębna dyscyplina naukowa, po polsku określana jako księgoznawstwo. Jak widać, w sprawach bibliotekarskich nie od dzisiaj rozstrzyga, kto i jak chce.
Ale teraz to już jest po herbacie. Ponieważ u nas obu tych dyscyplin nie ma. Ewentualnie może uchowają się jako kierunki studiów – w ramach sztucznej dyscypliny nauka o komunikacji społecznej i mediach (Rozp. MNiSW z 20.09.2018) – ale niekoniecznie.
No bo kto będzie chciał wiązać swoje naukowe losy z subdyscypliną, która wypadła z rejestru specjalności dostrzeganych przez resort (a więc dostawcę środków)? A dramat polega też na tym, że w dotychczasowych instytutach lub katedrach informacji naukowej i bibliologii są przecież jacyś pracownicy. Jaką ostatnie regulacje zgotowały im perspektywę? Oraz kto zechce podejmować lub kontynuować studia na kierunkach, których resort nie widzi, a więc do wiodących nie należą? W dodatku mają powiązania z zawodem, który żadnych kwalifikacji – podobno – nie wymaga.
Trudno uwierzyć, że to wszystko ma miejsce w następstwie fatalnego splotu przypadków. Spójność wydarzeń decydenckich jest na to zbyt duża. Gdzieś na styku świadomości i podświadomości, ale w rozległym wymiarze, musiało naprawdę pojawić się hasło: odmarsz.
W kręgu mitów
Rozstrzygnięcia i regulacje, zarówno świadome jak i nieświadome, nie biorą się znikąd. Praźródeł tego, co u nas obecnie dotknęło bibliotekarstwo, można się doszukać pośród obiegowych mitów. Rozmaitych. Otóż rozpanoszyło się nam przeświadczenie o wszechmocy mediów w komunikacji, zauważalnej niby to na każdym kroku. Z komórką albo ze smartfonem niektórzy nie rozstają się nawet w wychodku. Z takich zaś pozorowanych zachowań wygenerowało się nieprawdziwe przekonanie o (również) wszechwładzy oraz wyłączności komunikacji digitalnej także w nauce. To jednak nieprawda. Odbiór treści z druku okazuje się inny i znacznie głębszy, aniżeli z monitora, zatem nie może być mowy o żadnym zastępstwie. Dzisiejsza komunikacja naukowa musi być wielosemiotyczna, więc pisemno-drukowana, elektroniczna oraz jeszcze dodatkowo: werbalna. W tym ostatnim wariancie chodzi nie tylko o wykłady. Ostatnio ma bowiem miejsce swoiste odnowienie wartości werbalnych, interdyscyplinarnych procesów naukowych w trybie rozmów bezpośrednich. I w niektórych czołowych uniwersytetach za granicą odbywa się to w bibliotekach uniwersyteckich właśnie – z wykorzystaniem ich oferty drukowanej i elektronicznej oraz z organizacyjnym udziałem bibliotekarzy dziedzinowych (dyplomowanych).
Bezmyślne kojarzenie nauki wyłącznie z siecią elektroniczną implikuje następny mit: powszechnej dostępności tą drogą całego dorobku naukowego. To także fikcja. W sieci dostępne za darmo jest tylko digitalne badziewie. Poważne e-publikacje naukowe kosztują tyleż co drukowane. W wydawnictwach uniwersytetów w Oxfordzie lub w Cambridge po trzy-cztery stówy od sztuki, a nierzadko więcej. Czy rzeczywiście każdego stać na kupno? Pogadajmy o studentach.
Osoby perorujące o wyłączności naukowego e-zaplecza nie mają bladego pojęcia, o czym mówią. Gdyby przyszło poważnie uprawiać naukę i równie poważnie studiować z wykorzystaniem materiałów nabywanych wyłącznie na własny koszt, to byłaby to strefa dostępna jedynie dla milionerów. Tymczasem istotą funkcjonowania bibliotek – obok kompetentnej informacji orientującej w niewyobrażalnej lawinie doniesień, które nauka produkuje (nikt tego nie ogarnie sam) – jest bezpłatne dostarczanie tego, co komu potrzebne. W wersji zarówno drukowanej, jak i digitalnej. Nie tylko pracownikom nauki, lecz w równym stopniu studentom. Czy ktoś ma pojęcie, jaka to jest skala potrzeb oraz kosztów i czy wobec tego można je w aktach prawnych zbyć całkowitym milczeniem?
Innej, szczególnej mitologizacji uległa jakiś czas temu ewaluacja naukowych dokonań, sprowadzona do manipulacji algorytmami – za granicą tylko dodatkowo, tymczasem u nas jednak głównie. Hirschomania i punktoza masowo już zastępują przedmiotowe oceny merytoryczne, co jest zapewne wygodne dla naukowej biurokracji, ale z rzeczywistym wartościowaniem niekoniecznie współgra. Utarła się w rezultacie taka praktyka – skoro czasopismo lub edytor monografii ma przypisaną z góry wartość punktową – że cała sztuka w doniesieniu naukowym (?) polega na tym, żeby się załapać. Wartość, użyteczność, doniosłość to nie są kategorie, które dają się realnie odzwierciedlić w algorytmach. No i to generuje pisaninę punktorodną. Nowe regulacje tego nie zmieniły.
Zredukowała się w konsekwencji troska o oryginalność wystąpień, jak też coraz mniej jest odniesień do źródeł poważnych, po które należałoby się fatygować do bibliotek. Rośnie za to masa okołonaukowych referencji, które otwierają otwarte drzwi oraz cytują internetowe barachło, ponieważ tylko takie jest łatwo dostępne.
Poza tym istnieje jeszcze jeden niekorzystny, zasuszony mit, na który zresztą biblioteki akademickie częściowo zapracowały same. To jest mianowicie legenda biblioteki jako miejsca szczególnie dostojnego, niemal sakralnego, rzekomo zanurzonego w spokoju oraz w bezgłosie – CISZA! – z dopisaną dodatkowo kategorią misji. Biblioteczne misjonarstwo to jednak nie brzmi dumnie, lecz odstręczająco. Dlatego odchodzi (powinno) w niebyt.
W dobie wypierania na każdym kroku kontaktów bezpośrednich przez relacje komórkowo-smartfonowe biblioteki, zwłaszcza akademickie, odkryły dla siebie całkowicie odnowioną szansę aranżowania międzyludzkich spotkań na żywo. Schowaj słuchawki do nogawki! Co aktywniejsze uczelniane biblioteki główne (oraz kampusowe) za granicą – a i u nas także niektóre – próbują się przekształcić w centralne miejsca bezpośrednich spotkań oraz uczelnianych schadzek. Obok zatem obszarów i warsztatów do pracy naukowej i do studiowania organizuje się przestrzenie rekreacyjne oraz usługowe (fryzjer w bibliotece? czemu nie!), jak też proponuje różnorodne programy aktywne dla grup i większych zbiorowości. Nie ma być dostojnie, ale przyjaźnie. Trzeba jednak, żeby te biblioteki istniały, no i żeby miały możliwie godziwe podstawy egzystencji. Zarówno materialne, jak też prawne.
Tymczasem zrządzeniem losu (?) różne opinie, decyzje oraz regulacje – zastanawiające, że wewnętrznie zgodne – jakoś ku temu nie zmierzają ani do tego nie nakłaniają. Zamiast jako tako funkcjonującego dotychczas układu bibliotek akademickich powykluwały się same niepewności oraz niejasności. Nawet w miejsce klarownego określenia biblioteka – to nie jest wszak słowo nieprzyzwoite – w gąszczu dyrektyw regulacyjnych pojawiła się (zresztą śladowo) mgławicowa nazwa „system biblioteczno-informacyjny”, która na dobrą sprawę nie znaczy nic. Niczego nie gwarantuje i do niczego konkretnego nie obliguje. Czyżby więc rzeczywiście miał nastąpić biblioteczny odmarsz?
Dodaj komentarz
Komentarze