O belce w oku

Piotr Müldner-Nieckowski

Drugiego marca poszliśmy całą gromadą na mszę świętą za duszę Kazimierza Boska, kapitalnego dziennikarza, który zmarł w 2012 roku. Zajmował się przede wszystkim schedą po Janie Kochanowskim, więc pośmiertnie wydaliśmy jego książkę Na tropach Jana z Czarnolasu. Drugi marca ma to do siebie, że w kościołach czyta się słynną przypowieść Chrystusa, która według świętego Mateusza brzmi następująco: „A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Albo jak powiesz bratu swemu: Pozwól, że wyjmę źdźbło z oka twego, a oto belka jest w oku twoim? Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego” (Mat. 7:3–5).

I wszystko wydawałoby się jest okej, gdyby nie to, że pewnej (na szczęście niewielkiej) grupie uczestników nie spodobały się wypowiedziane z ambony słowa Chrystusa. Tak, jakby ich nigdy wcześniej nie słyszeli. A znają je przecież nie tylko chrześcijanie, bo choćby muzułmanie, nie mówiąc już o tym, że słowa te w różnych wersjach brzmią niemal codziennie w powiedzeniach i porzekadłach we wszystkich kulturach. Tak, tylko że panowie, którzy się tak oburzyli, twierdzili, że „słowa te są opresyjne”. „Zioną zemstą i karą”.

Nie pierwszy raz się z taką interpretacją, żeby nie powiedzieć dotkliwą manipulacją, w ostatnim czasie zetknąłem. Wypowiadali ją ludzie z wysokim cenzusem. W tekście z Nowego Testamentu ani w homilii księdza nie było jednak ani słowa o zemście czy karze. Żadnej opresji, wręcz przeciwnie.

Koledzy dopuścili się więc manipulacji, dodam głupiej i zarazem haniebnej, ponieważ z jednej strony wpierali we mnie, że słyszałem i widziałem (bo tekst był wyświetlany na ekranie) to, co oni teraz mówią, a z drugiej strony tym samym kaleczyli swoje dobre profesorskie imię. Czy w imię jakichś bliżej mi nieznanych celów są gotowi zniekształcać i przerabiać każdą rzeczywistość? Na to wygląda. W jakim celu?

W słowach o źdźble i belce jest zawarte jedynie wezwanie do opamiętania się i wejrzenia w siebie, do oceny szerokiej, uwzględniającej swoje postępowanie i sposób swojego życia, nie tylko cudzego. Chodzi o uznawanie uprawnień równorzędnych, a nie opresyjnych, takich jakie się w ostatnich dekadach przyznaje przestępcom, którzy kradną i krzyczą „łapaj złodzieja”. To brak takiej refleksji daje im swobodę w oskarżaniu ofiar, w nierozliczaniu z win własnych i zarazem przyznawaniu prawa do rozliczania innych.

Refleksja nad samym sobą jest czymś wspaniałym, głęboko humanistycznym i humanitarnym. Katolicy właśnie mają okazję, bo jest Wielki Post, innym też by nie zawadziło. Powinni jej dokonać na przykład burmistrzowie i prezydenci miast, którzy siedząc w więzieniu, startowali w wyborach na następną kadencję. Dają zły przykład. Relatywizują przestępstwo, dopuszczając interpretację, że „dziś już wolno wszystko, nawet kwestionować wolność w imię wolności”. Mało tego, przybywa im zwolenników, zapewne takich samych jak oni – z belką w oku.

Skoro już w latach 80. zdecydowano się na „intelektualizację” kodeksu karnego, który ma zrywać, jak twierdzi prof. Andrzej Zoll, z populistyczną opresyjnością i drastycznym karaniem, niechże coś z tego ma ofiara. Tak można by pomyśleć. Tymczasem jest odwrotnie. Przyjrzyjmy się choćby osobom, które zostaną znowu napadnięte, kiedy tylko morderca zostanie przedwcześnie i bezkrytycznie wypuszczony na wolność. Tym, w których oku jest źdźbło i które bronią się przed napastnikiem, bandytą, mordercą. Ale nie. Rzekomo zintelektualizowane prawo dopuszcza, aby potem sąd stanął przeciwko ofierze i złoczyńcę potraktował jako osobę, której należy się „pełne zrozumienie oraz szansa na refleksję i poprawę”. Zrozumienie czego? Szansa na jaką poprawę? Jak można ją orzec? Co ma w głowie sędzia realizujący taką doktrynę, naprawdę trudno zgadnąć. Myślę, że chodzi o proste schemaciki, a nie żadne indywidualne logiczne ciągi myślowe w związku ze sprawą, o co wręcz się prosi. Zbyt wiele znamy przypadków „sądowych pomyłek”.

Obrona prawnego status quo, owego intelektualizowania systemu, nie wytrzymuje krytyki. Każdemu, kto chwilę się nad tym zastanowi, muszą przyjść na myśl sekwencje zdarzeń wspierających tezę, że po przewrocie czerwcowym 1989 nastąpiło uwolnienie demonów, które zamiast cicho siedzieć, postanowiły mościć sobie wygodę. Winni przestępstw przeciwko obywatelom, mordowania ludzi, tępienia prawdy, niszczenia gospodarki, dóbr kultury, kaleczenia życiorysów, represjonowania za poglądy, oni wszyscy poczuli się lepiej, kiedy zrozumieli, że wszystko staje się względne i że można „dowolnie zmieniać historię”, a nazwiska zdrajców czy wrogów pozostawić jako nazwy ulic, rugując prawdziwych bohaterów, takich jak Danuta „Inka” Siedzikówna, czy wybitnych twórców, takich jak Jacek Kaczmarski, że nie wspomnę już o znienawidzonym przez wielu z nich Lechu Kaczyńskim.

Przypomina się jeszcze jedna konsekwencja spychania własnych win na innych – działanie idące o krok dalej. Kiedy komuś (nie daj Boże z własnej inicjatywy) pomożesz, dasz z siebie wszystko dla jego dobra, to – jak mawiają – „przygotuj się na daleko idącą niewdzięczność”, która cię dopadnie w najmniej oczekiwanej chwili. To będzie efekt jakiejś głęboko ukrytej, nieraz nieuświadamianej winy, belki niewidocznej, ale realnej.

e-mail: lpj@lpj.pl