Szkoły czy szkółki doktorskie?
Michał Gajda z Politechniki Warszawskiej, były przewodniczący Krajowej Reprezentacji Doktorantów pisze o wadach studiów doktoranckich oraz szansach i zagrożeniach szkół doktorskich
Nowy model kształcenia doktorantów wprowadzany przez ustawę Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce to jeden ze sztandarowych punktów reformy przeprowadzonej przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W opinii wielu osób ze środowiska akademickiego doktoranci to najwięksi wygrani tej reformy, bo ich pozycja zmienia się znacząco. Przemawiać za tym mają w dużej mierze powszechne stypendia doktoranckie ogłoszone szumnie jako sukces reformy i skupiające na sobie uwagę komentatorów. Czy jednak rozwiążą one wszystkie bolączki studiów III stopnia?
Głównym problemem wygaszanego modelu kształcenia doktorantów w postaci studiów doktoranckich jest dramatycznie niska efektywność. Trudno nawet mówić o efektywności, jeśli uzyskujemy poniżej 10% skuteczności nadanych stopni doktora, a dodając dopuszczane dwa lata przedłużeń, dochodzimy maksymalnie do wskaźnika 30%. Stworzono fikcję systemu, który jest w stanie zapewnić rzeszy ponad 40 tys. doktorantów warunki do uzyskania stopnia doktora w ramach studiów doktoranckich. Model finansowania sprawił, że w wielu rekrutacjach jedynym realnym wymogiem, poza posiadaniem tytułu zawodowego magistra, było znalezienie opiekuna naukowego, który podpisze deklarację podjęcia się roli promotora. Natomiast program kształcenia niejednokrotnie w dużej mierze wypełniały zajęcia z prowadzącymi, którym trzeba było zagwarantować pensum, nawet jeśli studenci nie chcieli wybierać ich zajęć bądź negatywnie oceniali je w ankietach. Bywa, że są to zajęcia, na których profesorowie opowiadają o swoich rodzinach (dzieciach, wnukach, żonach i ich wspaniałych osiągnięciach) zamiast realizować merytoryczny program. Bywaliśmy wysyłani na zajęcia ze studentami. Pisaliśmy rozprawki na zaliczenie. By dostać stypendium, trzeba było dołączyć do wyścigu szczurów po punkty, po uznanie osób decyzyjnych czy też być na każde zawołanie promotora. Taki system nie pomagał, a wręcz przeszkadzał w osiągnięciu stopnia doktora i jeśli w takich warunkach ktoś był w stanie przygotować dobrą dysertację i ją obronić w ciągu czterech lat, to powinien otrzymywać po kolei nagrody dziekana, rektora i ministra za to osiągnięcie.
Rzucili się na dwa tysiące
Obecnie jesteśmy w gorącym okresie tworzenia nowego modelu kształcenia doktoranckiego. Uczelnie podejmują kluczowe decyzje, jak mają wyglądać szkoły doktorskie. Czy to znaczy, że wreszcie nadejdzie doktoranckie eldorado? Jeśli trafimy na środowisko, które uważa, że powszechny system stypendialny załatwi wszystkie dotychczasowe problemy, bo przecież brak stypendiów sprawiał, że doktoranci nie skupiali się na robieniu doktoratów, a poza tym zaserwuje stare zwyczaje i praktyki pod odnowionymi szyldami, to odpowiedź brzmi – zdecydowanie nie! Te same osoby za dwa lata przy ocenie śródokresowej, czy też za cztery-sześć, kiedy okaże się, że ludzie odpadają z systemu, a efektywność wcale nie wzrasta, podniosą krzyk, że powszechne stypendia rozleniwiły doktorantów i skusiły osoby niezainteresowane robieniem doktoratu do udziału w szkołach doktorskich i pobierania stypendium. Wniosek będzie jeden: absolwenci po studiach rzucili się na dwa tysiące złotych. Teoria ciekawa, jednak na kasie w pierwszym lepszym markecie obok uczelni można już zarabiać co najmniej trzy tysiące. Tak że same powszechne stypendia nie zbawią systemu kształcenia doktorantów.
Jakie zatem zagrożenia można wymienić w procesie budowania nowego systemu? Ogromnym problemem jest przywiązanie środowiska do dotychczasowych zasad, wręcz strach przed reformą. I to może się okazać największym problemem, choć przy obecnym funkcjonowaniu obszaru kształcenia doktorantów, przy odrobinie dobrej woli, naprawdę trudno coś bardziej zepsuć.
Z mojego doświadczenia oraz rozmów z wieloma koleżankami i kolegami czy też toczonych w środowisku doktoranckim dyskusji wynika, że trudno jest znaleźć dobry program studiów doktoranckich. Powszechna jest opinia, że jest to coś, co trzeba zrobić, ale zajmuje tylko czas, który można poświęcić na realizację doktoratu. W tej kwestii pozornie całkowita deregulacja może wypaczyć programy w obu kierunkach. Z jednej strony mogą powstać programy złożone z samego seminarium doktoranckiego, bo skoro nie ma wymogów dotychczasowych co do liczby punktów ECTS, to po co wydawać pieniądze na zajęcia? Zagrożeniem jest też przeciwne podejście, czyli przyjęcie za dobrą szkołę doktorską tej, która zapewni bardzo wiele zajęć, doktoranci zostaną zasypani rozmaitymi przedmiotami, które będą musieli zaliczać, by nie zostać skreślonymi z listy doktorantów, przez co zabraknie czasu na poważne badania i pisanie rozprawy. Mało kto rozumie istotę wymogu, aby kształcenie w szkole doktorskiej przygotowywało do ósmego poziomu Polskiej Ramy Kwalifikacji, i że to oznacza nacisk na kompetencje, a nie „wałkowanie” przedmiotów ze studiów po raz kolejny.
Splot zagrożeń
Załóżmy optymistyczny scenariusz, że program kształcenia w szkole doktorskiej zostanie przemyślany i przyzwoicie skomponowany. Jednak przy jego realizacji uczelnia może się ograniczyć do własnej kadry. Zamiast do kształtowania młodych badaczy, przyszłych kadr nauki i innowacyjnej gospodarki zaangażować najlepszych specjalistów z różnych uczelni i instytutów, rozpocznie się poszukiwanie we własnych szeregach kogoś, kto cokolwiek powie na dany temat lub zlecanie tego zadania osobie, która będzie musiała się od podstaw przygotować do danego zagadnienia. Brak otwarcia na praktyków w nauczaniu kompetencji, trenerów zewnętrznych, a w zakresie kształcenia specjalistycznego brak poszukiwania specjalistów poza swoją jednostką, na arenie krajowej i międzynarodowej obniży jakość nawet najlepiej opracowanego programu kształcenia. Niektóre programy studiów doktoranckich w teorii wyglądają przyzwoicie, ale o ich rzeczywistym poziomie przekonują się doktoranci dopiero w praktyce.
Widzę także zagrożenie w postaci przywłaszczenia sobie szkół doktorskich przez środowisko profesorskie, dziekanów czy też pracowników uczelni. Przy okazji opracowywania zasad funkcjonowania nowego systemu w swojej uczelni spotykam się z opiniami, że najważniejsze, aby dziekani się dogadali, do której szkoły doktorskiej chcą należeć, spotykam się też z głosami profesorów, że nie chcą być w tej czy innej szkole doktorskiej. Nie zawsze trafiają do moich dyskutantów próby tłumaczenia, że szkoła doktorska jest dla doktoranta i to on powinien decydować, który program najbardziej odpowiada jego potrzebom, gdzie znajdzie środowisko, które będzie adekwatne do prowadzonych przez niego badań. Co więcej, niektórym profesorom trudno zrozumieć, że szkoła doktorska nie zabiera im doktoranta, nie narzuca, jakie badania ma on realizować, a jedynie ma wyposażyć w kompetencje pozwalające skuteczniej realizować badania i pisać pracę pod opieką tychże profesorów. Niejednokrotnie spotykam się z brakiem zrozumienia tego, że ten sam profesor może mieć jednego doktoranta w szkole doktorskiej A, drugiego w szkole doktorskiej B, a trzeciego w szkole doktorskiej C, bo mimo że wszystkie rozprawy będą przygotowywane w tej samej dyscyplinie, pod jego opieką, może się okazać, że każdy temat pasuje do innej interdyscyplinarnej szkoły doktorskiej.
Tworząc szkoły doktorskie, należy też zadbać o zbudowanie masy krytycznej doktorantów, bo inaczej pieniądze na kształcenie doktorantów będą ponownie rozdrobnione, jak w systemie wydziałowych studiów doktoranckich, a środowiska tak małe, że trudno będzie budować przestrzeń do szerokiej dyskusji nad prowadzonymi badaniami.
Utrudnione wyjazdy
Kończąc temat zagrożeń, których mógłbym wymienić jeszcze wiele, chciałbym podkreślić istotną obawę powiązaną z powszechnym systemem stypendialnym. Jest to zagrożenie rozwoju mobilności. W obecnym systemie doktoranci, chcąc walczyć o stypendia na swoje utrzymanie, niejednokrotnie boją się wyjeżdżać na kilkumiesięczne wymiany bądź staże do innych jednostek, ponieważ jednostki z racji przyznanego stypendium wymagają od nich zrealizowania zajęć dydaktycznych w określonym wymiarze, nakładają zadania administracyjne czy też inne obowiązki, których zaprzestanie na kilka miesięcy powoduje wyeliminowanie bezpośrednie lub pośrednie z możliwości uzyskania stypendium doktoranckiego w kolejnym roku. Zdarzają się także niedozwolone praktyki zawieszania wypłacania stypendium na czas wymiany, kiedy doktorant nie prowadzi zajęć dydaktycznych, jakby stypendium było zapłatą za owe zajęcia.
Chciałbym podkreślić, że stypendium doktoranckie nie jest wynagrodzeniem za prowadzenie dydaktyki. To jest zwyczajne stypendium. Godziny dydaktyczne w systemie kształcenia doktoranta wprowadzono nie dlatego, żeby w zamian za stypendium można było coś kazać robić. Są po to, by wykształcić u przyszłego doktora kompetencje przekazywania wiedzy, które powinien rozwijać na początku pod okiem mistrza, a potem także samodzielnie, mierząc się z prowadzeniem zajęć dydaktycznych i przekazywaniem posiadanej wiedzy. Jednak w związku z dość powszechnym przeświadczeniem, że jak się ma stypendium, to obowiązkiem jest zrealizować określony (maksymalny) wymiar zajęć dydaktycznych, widzę zagrożenie, że doktorantom ponownie będzie się utrudniało wyjazdy na dłuższe wymiany, bo przecież wtedy nie będą oni w stanie zrealizować tych sześćdziesięciu godzin dydaktycznych, a stypendium trzeba będzie im wypłacać. Takie myślenie to gwóźdź do trumny mobilności i wynikającego z niej rozwoju.
Szanse
Konieczność zbudowania systemu kształcenia doktorów na nowo otwiera też wiele szans. Sama szeroka dyskusja podjęta przy okazji reformy o tym etapie rozwoju kariery akademickiej przyczyniła się do powszechnego dostrzeżenia problemu i próby jego rozwiązania. Pełniąc funkcję przewodniczącego Krajowej Reprezentacji Doktorantów w początkach tej debaty, uczestniczyłem w rozmowach, w których kwestie doktoranckie były odkładane do kolejnych nowelizacji ustawy, a postulaty doktorantów, mimo zgody co do ich słuszności, nie były priorytetem. Obecnie kształcenie doktorantów jest jednym z epicentrów reformy nauki i szkół wyższych.
Powszechny system stypendialny stwarza szansę ograniczenia wyścigu szczurów po punkciki zdobywane za pośrednictwem firm, które wyspecjalizowały się w tworzeniu patologii, oferując konferencje, z których za jednym razem można „zgarnąć” kilka wystąpień, gdzie publikację można uzyskać bez żadnej recenzji, czy też oferując wystąpienia on-line (bez wychodzenia z domu można „zaliczyć” konferencję międzynarodową). Rekordziści potrafią w ciągu roku przedstawiać po trzydzieści wystąpień konferencyjnych i publikacji tego rodzaju. Tylko pozazdrościć lekkiego pióra i ogromu badań pozwalających na napisanie tylu prac! Konieczność wypłacania każdemu doktorantowi stypendium, gdy wiadomo, że pieniądze przychodzące na doktoranta w algorytmie nie będą w pełni tego kosztu finansowały, zmusi podmioty doktoryzujące do przemyślanej polityki rekrutacyjnej. Powinno to ukrócić przyjmowanie na studia doktoranckie wszystkich „jak leci”, czy też kandydatów, którym potem nie jest się w stanie zagwarantować środków na badania. Bezpośredni udział w badaniach z pewnością jest o wiele skuteczniejszym sposobem budowania kompetencji naukowych niż setki godzin wykładów oraz czytania książek i artykułów bez samodzielnej realizacji praktycznej części procesu badawczego.
Zmniejszenie rozdrobnienia wydziałowego/instytutowego studiów doktoranckich to też szansa na zbudowanie pewnej masy krytycznej (odpowiednio większej liczby) doktorantów, którym dzięki kumulacji dotychczas rozdrobnionych środków, będzie można zaoferować więcej zajęć do wyboru, a to zwiększa szansę na wysoką ich jakość. Wierzę, że uczelnie z wysokimi aspiracjami poważnie podejdą do tematu szkół doktorskich i powstrzymają zapędy wewnętrznych środowisk do takiej jej realizacji, by wszystko pozostało tak, jak dotychczas. Ważnym wyzwaniem jest wymóg interdyscyplinarności. Jeśli zostanie on uwzględniony w programach kształcenia szkoły doktorskiej, może się stać ogromnym impulsem do podejmowania interdyscyplinarnych badań, a w rezultacie do poznawania koleżanek i kolegów z innych dyscyplin. Znając się osobiście, łatwiej będzie nawiązywać współpracę oraz tworzyć projekty badawcze angażujące zespoły nie tylko z najbliższego otoczenia swojej jednostki podstawowej.
Duże nadzieje wiążę też z inicjatywą uczelni badawczych, które w celu prowadzenia badań na wysokim poziomie będą musiały tworzyć efektywne systemy kształcenia doktorantów oraz angażować ich w realizowane projekty naukowe. Może to znacząco ograniczyć czas spędzany przez doktoranta na próbie pozyskania środków na badania, czy też poszukiwania własnej niszy w realizowanych przez ich jednostkę naukową pracach. To z kolei, w mojej ocenie, zmusi doktorantów do rozwijania swoich kompetencji, by pracować efektywnie i wnosić jakość do realizowanych badań. Dlatego liczę na to, że młodzi naukowcy będą o wiele świadomiej budowali swoje kariery i dobierali zajęcia, a także uczestniczyli w pozaprogramowych aktywnościach pozwalających na rozwój niezbędnych im kompetencji.
Brak akredytacji, brak oceny
Na koniec chciałbym wspomnieć o ewaluacji szkół doktorskich. Zarówno brak jakiejkolwiek akredytacji studiów doktoranckich, jak i wcześniejsza pozorna ich akredytacja przez PKA w ramach oceny instytucjonalnej sprawiały, że studia doktoranckie stały się czarną dziurą, w której wszystko można. Można wypełnić pensum pracownikowi, którego nie chcieli studenci, można wysyłać w ramach programu doktorantów na zajęcia ze studentami, nawet pierwszego stopnia, można sprawować iluzoryczną opiekę, widząc doktoranta raz do roku przy podpisaniu jakiegoś kwitka sprawozdawczego do rejestracji na kolejny rok itd. Trudno w tej chwili ocenić, czy ewaluacja szkół doktorskich ma szansę spełnić pokładane w niej nadzieje, bo dyskusja jak ma ona wyglądać dopiero przed nami, ale sam fakt jej uwzględnienia w ustawie wyeliminował z myślenia o szkołach doktorskich zapędy do pójścia w kierunku bylejakości z założenia. Bo przecież pojawiła się perspektywa „przyjdzie ewaluacja i nas zamkną”. To z jednej strony pocieszające, że ewaluacja szkół doktorskich, mimo że jeszcze nie została zdefiniowana, już obrosła takim mitem, by motywować do przemyślanych rozwiązań. Z drugiej strony przykra jest konstatacja, że bez organu nadzoru mniej się zastanawiano nad tym, czy to, co robimy na studiach doktoranckich, ma sens i odpowiednią jakość. W końcu system studiów doktoranckich nie zabraniał robić tego dobrze i naprawdę dało się w ramach poprzednich ustaw robić to przyzwoicie.
Najbliższe tygodnie oraz miesiące pokażą, czy i w ilu przypadkach doczekamy się systemu szkół doktorskich z prawdziwego zdarzenia, a w ilu będą to właśnie szkółki doktorskie i od studiów doktoranckich zrobiony zostanie krok w tył pod płaszczem deregulacji oraz autonomii uczelni w tym zakresie. Liczę na to, że pomimo wojen strukturalnych prowadzonych w niejednej uczelni, czas na realne i projakościowe zmiany modelu kształcenia doktorantów nie zostanie zaprzepaszczony przez skupienie się na innych aspektach reformy.