W sportowej niszy

Mariusz Karwowski

Ojcami chrzestnymi kobiecej drużyny lacrosse w AZS Uniwersytetu Śląskiego całkiem nieświadomie zostali… twórcy serialu Pitbull . Na zajęcia przychodziło wcześniej ledwie kilka dziewczyn i o skompletowaniu składu nie było mowy. Dopiero po emisji tej hitowej produkcji, zaciekawione pojawiającą się w niej nietypową dyscypliną, zaczęły się zgłaszać kolejne chętne. Na fali popularności udało się stworzyć żeński zespół Walkirie, którego zawodniczki zdołały już nawet przebić się do polskiej kadry.

– W tej chwili trenuje u nas kilkanaście dziewcząt i ponad dwudziestu chłopaków – informuje Krzysztof Burzyński, kierownik sekcji, która na katowickiej uczelni pojawiła się za sprawą jej ówczesnego doktoranta, Macieja Bożka, wielkiego fana hokeja na lodzie.

Z krzywym kijem

Bo lacrosse, uprawiany na trawie, to nic innego jak pierwowzór hokeja. Uznawany jest za „najszybszą grę na dwóch nogach”, a niektórzy uważają, że to wręcz pierwszy amerykański sport narodowy. Wywodzi się z tradycji… indiańskiej, tam zakrzywiony kij (fr. la crosse ) służył do rozwiązywania konfliktów między plemionami. Współcześnie gra polega na umieszczeniu piłki w bramce przeciwnika za pomocą specjalnej, trójkątnej rakiety. Na Uniwersytecie Śląskim trzy razy w tygodniu po półtorej godziny trenują i prawnicy, i historycy, i filozofowie…

– Wbrew pozorom studenci szukają jakiejś formy ruchu, z tym że chcieliby próbować czegoś nowego. Magnesem jest nie tylko oryginalna dyscyplina, lecz także możliwość zaliczenia na treningach wuefu – mówi Burzyński, który sam studiując zaocznie, trafił na nabór niejako z przypadku.

Przyznaje, że największym wyzwaniem, z jakim przychodzi mu się mierzyć, odkąd prowadzi sekcję, jest duża rotacja. Nowi przychodzą na ogół bez wiedzy, jak się rzuca, podaje, zdobywa bramki. Początkową ciekawość z czasem zastępuje frustracja, a stąd już krok do rezygnacji.

– Widać to przy naborach, które prowadzimy dwa razy w roku. Przychodzi sporo studentów, ale jak pięciu zostanie na dłużej, to już jest dobry wynik.

Klub utrzymuje się ze składek członkowskich, z których finansowane są m.in. wyjazdy na mecze. Uczelnia pokrywa część kosztów wynajmu boisk oraz wpisowe do ligi, w której najlepszy wynik katowickiego Legionu to jak na razie czwarte miejsce.

Choć współzawodnictwo jest od wieków solą sportu, to nie zawsze rywalizacja stoi za powołaniem nowej sekcji. W acroyodze istotne jest przełamywanie własnych barier, nie tylko związanych z ciałem, lecz przede wszystkim z głową.

– Mieliśmy dziewczynę, która zmagała się z podofobią, czyli wstrętem do stóp. A tu trzeba ćwiczyć bez butów, bez skarpet i do tego wciskać dłonie w stopy. Przemogła się. Inna z kolei bała się odwrócić do góry nogami, ale asekurowana przez trzy inne uczestniczki, zdołała pokonać lęk – wspomina Alicja Sobczak, która tą formą aktywności zaraża studentów Politechniki Łódzkiej.

Ninja w pralce

Acroyoga jest połączeniem jogi, która pozwala na budowanie siły, akrobatyki, umożliwiającej rozciągnięcie ciała, oraz… masażu tajskiego, zapewniającego spokój i rozluźnienie mięśni. Wyróżnia ją to, że wszystkie pozycje – czy to zaplatany tron, wirujący grzmot, syrenka, szczęśliwy budda, brzydkie kaczątko, ninja, czy ich sekwencja zwana pralką – wykonuje się w grupach: dwu-, trzy-, a nawet czteroosobowych. Nie da się trenować samemu.

– To nie tylko wspólne ćwiczenia, ale i emocje. Tak bliski kontakt, czy to ze stopami, czy z pachwiną, musi budować nieco głębsze więzi. Niektórzy chodzą już czwarty semestr. Przeważają wprawdzie dziewczyny, głównie z informatyki, biotechnologii, kierunków mechanicznych, ale nie brakuje i chłopaków – podkreśla Alicja Sobczak, którą akademiccy działacze wypatrzyli cztery lata temu, gdy prowadziła zajęcia w jednym z łódzkich parków. To oni wyszli z inicjatywą, uznając, że acroyoga może być atrakcyjną propozycją dla studentów. Nie pomylili się – od tamtej pory skorzystało z niej już ponad sto osób, a miejsca kończą się zazwyczaj pierwszego dnia zapisów.

Uczelniane „azetesy”, jeszcze do niedawna ograniczone jedynie do sportów uprawianych na masową skalę, starają się wyjść naprzeciw oryginalnym zainteresowaniom studentów. I choć zabrzmi to może jak paradoks, nie zawsze te nowe aktywności muszą się wiązać z… ruchem. Idąc z duchem czasu, po sąsiedzku, na Uniwersytecie Łódzkim, pomyślano o miłośnikach Rainbow Six, Overwatch czy Starcraft 2. W ubiegłym roku zarejestrowano tam pierwszą w Polsce organizację studencką zajmującą się esportem. Ma ona zrzeszać nie tylko reprezentantów bezpośrednio biorących udział w rozgrywkach, ale wszystkich studentów będących fanami gier komputerowych.

– Władze rektorskie postawiły jednak warunek: najpierw nauka, a dopiero potem działalność dodatkowa. Studenci zapewnili, że będą tych zasad przestrzegać. Do tej pory wywiązywali się z obowiązków bez zarzutu – zaznacza Paweł Śpiechowicz, rzecznik uniwersytetu, mając na myśli ostatnie kilka lat, gdy UŁani, zespół tworzony przez żaków z kilku kierunków, reprezentowali uczelnię, tyle że nieoficjalnie.

Teraz mają zapewnione dobrej jakości łącze internetowe, salę do treningów przed zawodami i do turniejów rozgrywanych online , a w przyszłości – jak zapewnia rzecznik – w przypadku sukcesów mogą liczyć na więcej. Dodaje, że przy akceptacji pomysłu nie zapomniano o zagrożeniach wynikających np. z uzależnienia od gier, ale trudno było też nie zauważyć rosnącego potencjału esportu. Tę dynamicznie rozwijającą się dyscyplinę, która według spekulacji ma za pięć lat zadebiutować na letnich igrzyskach w Paryżu, uprawia już kilkaset milionów ludzi, a wartość światowego rynku w 2020 roku przekroczy 2 miliardy dolarów. Być może to właśnie w Łodzi narodzą się przyszłe gwiazdy.

W co pani gra?

Niektóre nowe sekcje, zapewne ku zdumieniu „azetesiaków” z o wiele dłuższym stażem, już notują na swoim koncie pierwsze sukcesy. Tak jak studentki Akademii Górniczo-Hutniczej, które wystąpiły na odbywających się w Polsce Akademickich Mistrzostwach Świata. Nie, nie zajęły wysokiego miejsca, nie pokonały bardziej utytułowanych zespołów, ale na scenie zrobiły prawdziwą furorę, a ich występ na długo pozostanie w pamięci widzów.

– Otworzyłyśmy tym samym nowy rozdział w naszej krótkiej historii. Jeszcze dwa lata temu, kiedy zaczynałyśmy, mało kto o nas słyszał, a teraz stałyśmy się rozpoznawalne, choć zdarzają się jeszcze wykładowcy, którzy – gdy z powodu meczu trzeba przełożyć egzamin – pytają: „A w co pani gra?” – śmieje się Klaudia Dziadek, inicjatorka powołania grupy „przewodzącej dopingowaniu” (z ang. cheerleading ).

To, wbrew temu, co mogłoby się wydawać niejednemu kibicowi, osobna dyscyplina sportu. Z uwagi na dużą liczbę wypadków uznawana wręcz za ekstremalną. Pod Wawelem stawiają jednak przede wszystkim na bezpieczeństwo, dlatego opracowane układy – w tym ich autorski o nazwie „I loved it”, który wykonywały już i na Piotrkowskiej w Łodzi, i na Rynku Głównym w Krakowie – dostosowane są zarówno do dziewcząt mających wcześniej kontakt z akrobatyką czy gimnastyką, jak i do nowicjuszek. Przychodzą z różnych kierunków, najwięcej z wydziałów: Metali Nieżelaznych; Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska; Geodezji Górniczej i Inżynierii Środowiska. Mimo że na zajęciach można zaliczyć wf, nie wszystkie dają radę, część odchodzi, chyba nie przypuszczając, że telewizyjny obraz cheerleaderki – umalowanej, zarażającej uśmiechem, z efektownymi pomponami w rękach i zapierającymi dech w piersiach wyskokami – ma też swoją drugą stronę.

– Siłownia, do tego dwugodzinne zajęcia, na których ćwiczymy choreografię, i raz, dwa razy w tygodniu oprawa wydarzeń sportowych. Jest gdzie wylać litry potu – przyznaje Klaudia Dziadek, dodając, że owszem, taniec to podstawa, ale – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – w tym sporcie trzeba też dobrze wyglądać. Stroje w kilku kompletach, pompony zapewnia uczelnia, o makijaż dbają już same. A największa satysfakcja jest wtedy, gdy koszykarze czy siatkarze AZS AGH, na co dzień koledzy z uczelnianych korytarzy, po meczu dziękują za wsparcie.

Lecz nie za każdym razem bywa tak różowo. Na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym zajęcia z korfballu, czyli w uproszczeniu koedukacyjnej koszykówki, musiano zawiesić z powodu niskiej frekwencji, mimo że drużyna dwukrotnie sięgała wcześniej po mistrzostwo Polski. Popularność dyscypliny przekładająca się na zainteresowanie studentów to jedno, ale – jak przyznaje Katarzyna Adamska, wiceprezes AZS WUM – liczy się też pomysł na zajęcia, odpowiednie podejście instruktora, wreszcie jego zaangażowanie. Te determinanty mają szczególne znaczenie przy naborze do niszowych grup. Prowadzona przez nią sekcja cieszy się akurat ogromnym powodzeniem, choć jej powołanie wymagało sporej odwagi. Chodzi bowiem o burleskę, czyli rewię, kabaret, taniec i kostium w jednym.

– Często kojarzy się ona z wyuzdaniem i erotyzmem, jednak każdą choreografię można zatańczyć ze smakiem, pokazując kobiecość, zmysłowość, wdzięk i pewność siebie – przekonuje Adamska, która w 2013 roku postanowiła przyciągnąć taką formą zajęć. Otrzymała od uczelni „zielone światło”. Spodziewała się, że pomysł chwyci, bo burleska to nie tylko taniec.

– Kiedyś jedna z podopiecznych opowiadała mi, że dzięki naszym zajęciom stała się bardziej pewna, uwierzyła w siebie i pozytywnie zaczęła patrzeć na świat. Już nie wstydzi się tańczyć na imprezach, jest śmielsza w relacjach międzyludzkich – dodaje Adamska.

Pod jej okiem w każdym semestrze ćwiczy po około 20 osób, ale ponieważ to sekcja bardziej rekreacyjna niż sportowa – nie ma treningów przygotowujących do konkretnych zawodów – na półtoragodzinne zajęcia przychodzą też ci, którzy mają akurat czas i ochotę potańczyć dla przyjemności. Jeszcze inni wpadają z czystej ciekawości. Za każdym razem wykonuje się układ do innej piosenki. Choć taniec w burleskowym wydaniu kojarzy się ze zmysłowością, nie jest zarezerwowany wyłącznie dla kobiet.

– Z tego, co słyszałam, panowie chętnie by uczestniczyli, ale raczej w roli… widzów – puszcza oko instruktorka, przypominając sobie jednak pewnego studenta, któremu nie przeszkadzał ani wysoce sfeminizowany skład grupy, ani używane niekiedy w choreografii krzesła, krawaty, wachlarze, szale…

Partyjka przed egzaminem

Skromniejszy zestaw rekwizytów mają brydżyści. O nich z pewnością nie można powiedzieć, że mają nietypowe hobby, tym niemniej – obok np. bobsleistów (AZS UMCS Lublin) czy bokserów (AZS AWF Katowice) – stanowią w akademickim środowisku niszę. Bywało jednak inaczej.

– Kiedy studiowałem, granie w brydża było czymś niesamowicie modnym. W gdańskim klubie Kwadratowa rżnęliśmy w karty od rana i to z błogosławieństwem władz rektorskich – wspomina Marek Małysa, wiceprezes Polskiego Związku Brydża Sportowego.

Za jego sprawą dwa lata temu, po trzech dekadach, brydż wrócił na Politechnikę Gdańską. Zapewne pomogło to, że rektor, prof. Jacek Namieśnik, też kiedyś był zapalonym graczem. Zainteresowanie przeszło oczekiwania. Kiedy inne sekcje dopiero się organizowały, brydżyści już 2 października grali na całego. Od tamtej pory grupa rośnie, co rusz zagląda ktoś nowy.

– Brydż rozwija umiejętności i kompetencje, które studentom pomagają w nauce. Uczy zarządzania, logicznego myślenia, stąd gros karciarzy mamy z elektroniki i informatyki, bo to najbardziej zmatematyzowany kierunek techniczny. Udowodniono, że brydżyści w nauce osiągają lepsze wyniki od tych, co nie grają – przyznaje, a jako szef sekcji Brydż i Nauka w Światowej Federacji Brydża nie może też nie wspomnieć o prozdrowotnych jego walorach: wzmacnia układ immunologiczny, zapobiega też demencji.

Utarło się, że brydż to gra w oparach dymu i alkoholu, ale mój rozmówca zapewnia, że ten negatywny obraz dyscypliny to odległa przeszłość. On na przykład uczy grać na wesoło. Zajęcia odbywają się raz w tygodniu i trwają cztery godziny. Dają możliwość aktywnego uczestnictwa osobom niepełnosprawnym. Wpadają też pracownicy PG, co jakiś czas studenci grają partyjki z profesorami. Uczelnia zapewnia salę do gier, opłaca udział w AMP-ach, gdzie dwukrotnie inżynierowie z Gdańska zajmowali trzecie miejsce.

– Chcemy powołać na politechnice ośrodek szkolenia dla studentów wszystkich pomorskich uczelni. Brydż jak żaden inny sport przygotuje ich do życia – deklaruje Małysa, sięgając po autentyczną historię dwojga brydżystów po informatyce, którzy starali się o pracę w Google’u. Zapytano ich, czym się zajmują, a gdy zgodnie z prawdą odpowiedzieli, że między innymi brydżem, od razu przeszli do dalszego etapu rekrutacji.

No dobrze, a jeśli nie karty, lacrosse ani nawet burleska? Cóż, zawsze można pograć w piłkę… ?