„Po starą księgę sięgam ze wzruszeniem”…

Agnieszka Franczyk-Cegła

Gdy Jan Parandowski w 1909 r. jako 14-letni uczeń gimnazjum wchodził po raz pierwszy do lwowskiego Ossolineum, nie mógł powściągnąć emocji. Ten polski pisarz i eseista, autor Mitologii , wspominał po latach: „Serce mi biło, gdy wchodziłem w długi, ciemny korytarz. […] Przyniesiono mi mojego Prudencjusza. Było to wydanie z roku 1749. Książka miała kartki nierozcięte. Wyjąłem scyzoryk i ostrożnie przeciąłem pierwszy półarkusz. Ręce mi drżały. Przecież ten mały tomik czekał na mnie sto kilkadziesiąt lat” (J. Parandowski, Trzy znaki zodiaku , Poznań 1945).

Bibliolog ze specjalizacją stare druki, czyli wymierający już współcześnie badacz książki dawnej drukowanej od Gutenberga po XVIII w., powinien być wolny od tego typu uczuć obejrzawszy setki lub tysiące podobnych woluminów. Powinien, ale nie jest, bowiem każda księga, po którą sięga, odkrywa nowe tajemnice. Przed każdorazowym otwarciem woluminu, nad którym pracuje, przebiega przez niego mniejszy lub większy dreszczyk emocji jak przez poszukiwacza skarbu. Najstarszy zachowany tekst drukowany Bogurodzicy w języku polskim na pergaminie, pierwsze wydanie Kopernika z entuzjastyczną zapiską anonimowego XIX-wiecznego właściciela: „Nasz to Rodak!, Polskie plemię! / Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię”…, Biblia Gutenberga z odbiciem czcionki, która wypadła zecerowi z ręki podczas pracy ponad 550 lat temu, egzemplarz Dialogu Galileusza, który nie powinien istnieć, ponieważ Inkwizycja nakazała spalić cały nakład – to tylko kilka przykładów materiału, z którym na co dzień obcujemy. Przykładów spektakularnych, które elektryzują niespecjalistów, zwabiają tłumy na pokazy i wystawy oraz stanowią marzenie każdego bibliofila. Bibliolog zafascynowany jest jednak także mniej sensacyjnymi drukami – tymi niewielkimi, kilkukartkowymi, czasami zachowanymi fragmentarycznie, zaplamionymi i naddartymi, na pierwszy (a także drugi i trzeci) rzut oka brzydkimi i niewymyślnymi. Tylko jego wprawne oko i warsztat badacza pozwalają odkryć w nich bezcenny i unikatowy zabytek np. XVII-wiecznej literatury mieszczańskiej, który sprawia, że czuje się on jak Indiana Jones na widok zaginionej Arki.

Niespodziewane odkrycie

Ten dreszcz i triumf z odkrycia tajemnicy przebiegł mnie niedawno, gdy siedziałam przy biurku otoczona książkami wpatrując się przez lupę w kilka kart zadrukowanych drobną XVI-wieczną antykwą. Nie stanowiły one głównego materiału moich ówczesnych badań. Zajmowałam się dziełem In Psalterium expositio Ludolphusa z Saksonii drukowanym w Paryżu w 1506 r. (Fot. 1). Gdy otworzyłam gruby wolumin, zobaczyłam, że wewnątrz przechowywane są luzem dwie obustronnie zadrukowane karty obecnego formatu A4, dość podniszczone, z wyraźnym śladem starego, XVI-wiecznego kleju roślinnego, z tekstem w języku łacińskim w poziomie z prawej i lewej na wszystkich stronach, który przedzielał ślad po złożeniu (Fot. 2).

Zachowana notatka sprzed kilkudziesięciu lat informowała, że karty te wydobyto podczas restauracji oprawy w 1976 r. Była to zatem tzw. makulatura wyklejkowa, jak określamy to w żargonie bibliologów, czyli karty, które dawni introligatorzy naklejali na wewnętrzną stronę desek używanych przy oprawianiu druków, by wzmocnić oprawę, związując z nią blok książki, i zabezpieczyć karty z tekstem. W dawnych warsztatach introligatorskich używano jako wyklejek nie czystych kart, tak jak czyni się to obecnie, lecz już używanych – zapisanych lub zadrukowanych – by nie marnować papieru (Fot. 3). Ową makulaturą wyklejkową były pocięte pergaminy z tekstem rękopiśmiennym, pozyskane z drukarni niesprzedane arkusze, karty z innych, niepotrzebnych już druków, takich jak np. kalendarze, których w większości pozbywano się po dezaktualizacji – tylko nieliczne dostawały drugie życie jako np. wyklejki.

Tak było i z kartami, które leżały wówczas przede mną. Od czego rozpocząć badania bibliologiczne? W przypadku nowo odkrytej edycji od podstaw, czyli od identyfikacji autora, tytułu, miejsca druku, oficyny drukarskiej i roku wydania. Zachowany kolofon, czyli dawna metryczka wydawnicza umieszczana zawsze na końcu książki, ułatwił sprawę. Wyjaśniał, że był to skrót prognostyku astrologicznego (łac. iudicium ) na rok 1505 napisany przez Jana z Głogowa na podstawie obserwacji nieba, przeznaczony dla mieszkańców spod szerokości geograficznej 50°, czyli dla Krakowian. Iudicia , inaczej prognostyki na rok przyszły, wydawane każdego roku na przełomie grudnia i stycznia, zawierały astrologiczną charakterystykę miesięcy oraz prognozy dotyczące spraw politycznych, religijnych, meteorologicznych itp. Prognostyków, tak jak kalendarzy, nie gromadzono – po upływie roku, którego dotyczyły, były bezużyteczne i pozbywano się ich. W rezultacie te niezwykle popularne druki, wydawane nawet w 20 tysiącach egzemplarzy, są obecnie niezwykle rzadkie. W Krakowie pisanie corocznych prognostyków naukowych było obowiązkowe dla profesorów tzw. młodszej katedry astrologii fundacji Marcina Króla z Żórawicy od 1476 r. na mocy dekretu rektorskiego Jakuba z Szadka. Płodny na tym polu był zwłaszcza astrolog krakowski Jan z Głogowa (ok. 1445-1507), pisarz niezwykle wówczas popularny, przez badaczy niemieckich nazywany nawet „pradziadkiem literatury prognostykowej”.

Dwieście typów litery „M”

Zatem… Autor? Odfajkowany. Następna pozycja na liście: tytuł. Nasz druk nie miał zachowanej karty tytułowej. Zyskał więc tytuł sztuczny, analogiczny do innych prognostyków: Iudicium Cracoviense anni 1505 , Lat . Trudniej było zidentyfikować drukarza. Ustalenie tożsamości drukarza odbywa się w bibliologii tzw. metodą typograficzną Konrada Haeblera, polegającą na porównaniu i analizie litery „M” (dla druków gotyckich) i litery „Qu” (dla antykwy) z wzornikami pism drukarskich używanych przez różne drukarnie w XV w. Jest to praca żmudna i wymagająca dobrego oka; sam Haebler zebrał aż dwieście typów litery „M”, a gdyby jakiś typ ominął, można go z pewność odnaleźć w monumentalnym wydawnictwie Isaaca Collijna Veröffentlichungen der Gesellschaft für Typenkunde des XV. Jahrhunderts (Lipsk 1907-1943), który na 2460 tablicach zreprodukował wszystkie (sic!) typy pisma, jakie spotykamy w XV w. Różnorodność czcionki typograficznej w inkunabułach była ogromna, bowiem rytownicy wzorowali się na dukcie pisma ręcznego, a – jak powszechnie wiadomo – ile głów, tyle pism… Do druku greckiego potrzebnych było aż tysiąc odlanych czcionek! Gigantyczną pracę musiałby wykonać bibliolog, gdyby wśród tych setek tysięcy liter miał wyszukiwać zasoby interesującej go drukarni. Co gorsza, niektóre drukarnie posługiwały się identycznymi lub bardzo podobnymi krojami litery „M”, różniącymi się drobiazgami, trudno zauważalnymi na pierwszy rzut oka. Trzeba wówczas porównać charakterystyczne dla danego pisma cechy wtórne jak dywizy, ligatury, rubryki, literę „h” itp. Nie ułatwiają tej pracy nowe technologie (choć rezultaty pracy Haeblera są dostępne online ), nie wymyślono bowiem jeszcze tak dokładnej wyszukiwarki graficznej, która potrafiłaby rozróżnić drobne elementy na podstawie milimetrowych odmienności. Aby zatem nie ocknąć się za pięćdziesiąt lat z lupą w ręku, dalej poszukując wyśnionej litery „M”, bibliolog musi się wykazać przytomnością umysłu i zawęzić obszar poszukiwań.

Można próbować szukać drukarni poprzez identyfikację młyna papierniczego, który dostarczył drukarzowi papieru. Identyfikacja taka opiera się na analizie filigranu, czyli przymocowanego do sita żeberkowego wizerunku wykonanego z cienkich drucików, który odbija się na papierze i jest widoczny pod światło. Niektóre papiernie stosowały charakterystyczne tylko dla siebie wzory, a stopień zużycia filigranu w czasie produkcji był na tyle duży, że można dzięki temu określić np. rok wydania dzieła. Tak niestety nie było w naszym przypadku. Filigran na jednej karcie (głowa byka) był często spotykany w różnych częściach Europy w różnych okresach – opatrzony był nim m.in. papier, na którym wydrukowano Biblię Gutenberga. Spróbowałam zatem innej metody. Znaliśmy autora, krąg odbiorców i inne prognostyki Głogowczyka, więc poszukiwania skoncentrowałam na drukarniach krakowskich, czeskich i tych niemieckich, które wcześniej miały kontakt z Janem z Głogowa. Et voila! Już kilka tygodni później (z przerwą na inne prace) odkryłam drukarza. Okazał się nim Mathias Preunlein z Ołomuńca, który drukował ów prognostyk czcionką typu 3:84G, kształt litery „M” – M 38.

Wersja mocno skrócona

Przeżyłam krótką chwilę triumfu i dumy z rozwiązania zagadki drukarni. Wkrótce jednak przypomniała mi się historia, która rządziła się tym samym mechanizmem co moje odkrycie. Po dwóch latach udręki z aparatem na zęby po ściągnięciu go przyjaciółka wróciła do domu od dentysty i z olśniewającym uśmiechem, wskazując na siebie ręką, rzuciła do męża: „Popatrz, kochanie!”. Mąż podniósł głowę znad gry komputerowej i nie tracąc rezonu błyskawicznie odpowiedział z godnym podziwu refleksem: „Noooo, piękna fryzura, skarbie!”. Czyli coś się stało, ale w zasadzie nikt nie wie za bardzo co i nikogo to nie obchodzi oprócz osoby zainteresowanej.

By odkrycia nieznanego dotychczas w literaturze prognostyku nie spotkał los aparatu na zęby, przystąpiłam do drugiego etapu badań, czyli przeanalizowałam zabytek w szerszym kontekście jako nośnik treści oraz narzędzie kultury i historii społecznej. W tym celu ponownie sięgnęłam do różnych bibliografii, XIX-wiecznych artykułów pisanych niemieckim gotykiem i sieci kontaktów w bibliotekach polskich i zagranicznych. W rezultacie, dzięki uprzejmości bibliotekarzy m.in. z Passau, Zwickau, Getyngi, Gniezna, Budapesztu, Helsinek, Lubeki, Pragi, zgromadziłam dane o wszystkich istniejących egzemplarzach prognostyków Jana z Głogowa, a tam, gdzie było to możliwe (czyli prawie wszędzie), uzyskałam ich skany.

Z takim materiałem porównawczym przystąpiłam do badań: porównywałam rozdziały (tzw. differentia ) pod względem zawartości, użytych sformułowań, struktury, zapisu typograficznego (suspensje, kontrakty, signa abbreviationis ). Pozwoliło to częściowo zrekonstruować obraz najwcześniejszego etapu rozwoju literatury prognostykowej w Polsce, którego daty graniczne wyznaczyłam na rok 1476 (wspomniany dekret rektorski Jakuba z Szadka, po którym ukazał się pierwszy prognostyk Głogowczyka) oraz lata 1508–1524 (reformy Macieja z Miechowa zwiększające liczbę do trzech iudiciów rocznie: iudicium większego, iudicium o zaćmieniach i kometach oraz iudicium skróconego na użytek zwykłych ludzi, który miał być dawany ratuszowi, by ten wypłacił za nie honorarium). Otóż dekret z 1476 r. zobowiązywał uczonych do pisania iudiciów większych. Analiza prognostyków pokazała, że nie te jednak drukowano, lecz ich wersję skróconą, być może sporządzaną przez autorów na zamówienie samych drukarzy. W pewnym momencie postanowiono drukować w tym samym roku skróconą wersję wersji skróconej (zapewne dla zysku). Odnaleziony prognostyk Jana z Głogowa jest jedynym znanym nam przykładem tego rodzaju iudicium . Na nim musiał się wzorować Miechowita, wprowadzając nakaz pisania prognostyków dla ludu, za które płacił ratusz.

Reformy Michała z Miechowa nie wprowadzały nowych ustaleń, lecz jedynie porządkowały istniejący stan. Dlaczego je wprowadził? Ponieważ Uniwersytet nie był już w stanie kontrolować wydawania prognostyków, których autorzy sprzedawali je różnym drukarniom? Czy dlatego wprowadził honorarium od Ratusza? Czy Jan z Głogowa miał wpływ na reformę Miechowity? A może był jej inicjatorem po swoich doświadczeniach z wydawaniem prognostyków w drukarniach niemieckich, polskich i czeskich? Odpowiedzi na te pytania już mi te dwie niepozorne karty nie udzieliły. Ale stare druki nie powiedziały z pewnością ostatniego słowa. Gdzieś w bibliotekach wśród luźnych kart, czekając cierpliwie na swojego odkrywcę, leżą z pewnością inne prognostyki, które uzupełnią obraz pełnej białych plam staropolskiej kultury popularnej.

Dr Agnieszka Franczyk-Cegła , filolog klasyczny, romanistka, bibliolog, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław
Tytuł artykułu jest cytatem z książki poetyckiej Wiktora Gomulickiego pt. Ex-libris .