Kuniccy-Goldfingerowie

Cz. 2 Życie po przerwie

Magdalena Bajer

Przyszłego profesora Władysława Kunickiego-Goldfingera druga wojna światowa zastała na uniwersyteckiej asystenturze w Krakowie. Usynowiony niedawno przez wuja imiennika, właściciela i dyrektora średniej szkoły dla dziewcząt w Lublinie (wspominała ją w twórczości jedna z absolwentek, Ewa Szelburg-Zarembina), musiał uciekać z uwagi na pochodzenie przed Niemcami i rozstać się z wybranką serca poznaną w lubelskiej szkole.

Schronił się we Lwowie, pracując w instytucie Rudolfa Weigla, wytwarzającym szczepionkę przeciwko tyfusowi, gdzie zapewne spotkał także moich krewnych, pośród wielu, którzy znaleźli tam azyl. Przyszły ojciec mojego gościa, Marka Kunickiego-Goldfingera, który opowiedział mi historię rodziny, związał się wtedy z kobietą, która pojechała z nim na zesłanie w okolice Archangielska w 1940 roku. Tam urodziła się córka, Waleria, a po wojnie i dramatycznym powrocie do kraju (1947) przyszła na świat jej siostra, Anna Maria. Po rozwodzie pierwsza żona z młodszą córką wyjechały do Ameryki, starsza została w Polsce archeologiem i dzisiaj sędziwa już pani utrzymuje dobre relacje zarówno z siostrą, jak i dużo młodszymi przyrodnimi braćmi.

Wzory lubelskie

Władysława, matka Marka i młodszego syna, Jerzego Jakuba, urodziła się w roku 1920 w Lublinie. Jej ojciec był zamożnym gospodarzem i postacią znaczącą w podlubelskiej wiejskiej społeczności, w domu, gdzie szczególnie dbano o wykształcenie dzieci. Babcia macierzysta mego rozmówcy, który w dzieciństwie rozmawiał z nią o ważnych rzeczach, w wieku licealnym była być może jedną z niewielu osób jej stanu umiejącą dobrze czytać i pisać po polsku, czego nauczył ją ojciec. Bracia matki skończyli średnie szkoły rolnicze, ona, po lubelskiej szkole Władysława Kunickiego, studiowała po wojnie rolnictwo w SGGW, wychowywała synów, a następnie zrobiła doktorat z biologii i pracowała naukowo na UW do emerytury.

W latach szkolnych mieszkała w kamienicy należącej do dyrektora szkoły, w jednym pokoju z Anną Kunicką, siostrą przyszłego męża (dzięki niej się poznali), ukochaną „ciocią Hanką” mojego rozmówcy, a przyjaźniła się także z jej matką, Walerią, nauczycielką matematyki, której wnuk nie zdążył poznać. Anna była lekarzem, kontynuując na możliwych już dla niej po wojnie studiach medycznych tradycję wykształconych kobiet: swojej matki i swojej ciotki, Józefy, które zdobyły wykształcenie na kursach dla nauczycielek w UJ. Po szybkim zrobieniu doktoratu pracowała w Instytucie Matki i Dziecka i publikowała wyniki eksperymentów przeprowadzanych wspólnie z profesorem Ludwikiem Fleckiem, wybitnym bakteriologiem, prekursorem immunologii.

„Odegrała kolosalną rolę w moim życiu”, mówi pan Marek o chrzestnej matce, cioci Hance. Uważa, że swoją postawą, przywiązaniem do podstawowych wartości łatwo znalazła wspólny język z jego matką rodzoną. W dzieciństwie zabierała go na kajaki, w stanie wojennym ukryła w swoim mieszkaniu. Pokazała mu wtedy swój pamiętnik z czasu wojny, kiedy sama musiała się ukrywać przed Niemcami, dla których była Żydówką.

Z bratem Władysławem łączyły ją zainteresowania, przede wszystkim zaś wielka miłość. Syn profesora wspomina ich wspólne wędrówki po górach, a także te z bratem i ojcem, kiedy odwiedzali góralskie chaty, i z podziwem mówi o tym, jak uczony potrafił słuchać i rozmawiać z mieszkańcami, nierzadko przy kartach, zawsze z autentycznym zainteresowaniem i życzliwością.

Rodzice mojego rozmówcy spotkali się po dramatycznej wojennej przerwie, a pobrali tuż przed jego urodzeniem, w 1957 roku. Wychowywał się w domu, goszczącym ludzi ze środowiska akademickiego – współpracowników obojga rodziców, uczniów i studentów ojca. O tym, czy dzieci mają studiować, nie uchodziło nawet rozmawiać, co wiązało się po części z sytuacją, w której dla potomstwa inteligentów studiowanie było jedyną drogą prowadzącą do jakiej takiej niezależności. Kierunek zamierzony przez starszego syna profesor Kunicki-Goldfinger odradzał stanowczo, utrzymując, że prawnik w PRL ma znikome szanse na uczciwe uprawianie zawodu. Marek – bez wątpienia pod wpływem wielkiej kultury humanistycznej ojca – wybrał historię.

Wzory niełatwe

Przeczytawszy nekrolog Zygfryda Goldfingera, siedmioletni Marek zapytał matkę, kim był ten człowiek, nie skojarzył bowiem jego imienia i nazwiska ze swoim, choć co tydzień bywali u tego dziadka i mieszkających z nim ciotek na obiedzie.

Do szkoły został zapisany jako Marek Kunicki i takim pozostał dla zdecydowanej większości przyjaciół do dzisiaj. Z inicjatywy ojca świadectwa szkolne zostały podpisane na nowo i mój rozmówca stał się Markiem Kunickim-Goldfingerem w pamiętnym roku 1968. Ojciec powiedział wtedy: „To musi być jasne. Teraz”.

Zygfryd Goldfinger został w pamięci wnuka jako „doktor praw”, siedzący przy biurku w pokoju zapełnionym prawniczymi książkami. Po studiach w UJ, po uzupełniających studiach w Wiedniu zajął się m.in. wykupem ziemi pod cmentarze poległych podczas pierwszej wojny światowej, wśród których byli jego dwaj bracia. Przed wojną prowadził kancelarię adwokacką w Ciężkowicach, broniąc również socjalistów i komunistów, m.in. własną córkę, starszą siostrę profesora, Zofię Kwiecińską. Ta druga ciotka mojego gościa była członkiem KPP; wyszła z więzienia w Fordonie, kiedy je otwarto po wybuchu wojny w 1939 roku.

W pamięci o dziadku ważna była, przekazana Markowi przez ojca, wiedza o tym, że znał on dobrze okoliczności i osoby biorące udział w procesie Stanisława Brzozowskiego, i że do końca życia był przekonany o jego niewinności, uważając oskarżenie za robotę Ochrany. Ta sprawa, bardzo ważna w rodzinnej tradycji, łączyła syna socjalistę z ojcem, niegdyś członkiem SDKPiL, który jednak nie wstąpił do KPP, akceptując niepodległą Rzeczpospolitą, odrodzoną po pierwszej wojnie światowej.

Zygfryd Goldfinger został po wojnie sędzią Trybunału Ubezpieczeń Społecznych, który nikogo nie skazywał, co zdaniem jego syna pozwalało wówczas w miarę uczciwie wykonywać zawód prawnika. Zapisał się do PZPR, jak wielu w jego środowisku.

W środku dysputy

Marek pamięta „od zawsze” domowe spory ojca ze starszą siostrą, w których – na jej stwierdzenie, że oboje byli podczas wojny w Związku Sowieckim – ojciec przypominał: „Ty pojechałaś tam umacniać ustrój, a ja siedziałem w obozie pracy koło Archangielska w trzydziestostopniowym mrozie”. Wdzięczny jest cioci Zosi za zainteresowanie go teatrem, dokąd bratanka zabierała, za podsuwanie mądrych książek. Po wojnie pracowała w „Trybunie Ludu”, pisując o teatrze lalkowym, współpracowała z pismem „Płomyczek”, tłumaczyła literaturę rosyjską, a znała język rosyjski i francuski doskonale. Pozostawiła książki zawierające zbeletryzowane wspomnienia.

W pamięci młodocianego świadka rodzinnych dysput pozostał niezmienny „porządek zasiadania” ich uczestników oraz to, że ciągle spierano się o sprawy mniej i bardziej aktualne. Rzeczywistość, zakreślona bardzo szeroko, była przy obiadowym stole dojmująco obecna, choć nikt nie podnosił głosu. Pytany o domowe wychowanie, pan Marek stwierdza, że rodzice, zwłaszcza ojciec, przypisywali duże znaczenie owemu uczestnictwu (we wcześniejszym dzieciństwie biernemu) w życiu towarzyskim oraz intelektualnym, jakie nieustannie toczyło się w domu, w którym brały udział wyraziste i wzorotwórcze postaci – ze środowiska naukowego i spośród członków rodziny.

Przysłuchiwanie się sporom uczyło, jak wspomina pan Marek, że każda ze stron może mieć swoje racje, których trzeba wysłuchać z należytą atencją, ale też niektórym trzeba umieć się przeciwstawić. Umiejętność dyskusji z ludźmi o bardzo różnych poglądach to był kapitał, z którego długo nie zdawał sobie sprawy, ale od dawna już go docenia. W tym kontekście mówił, że ojciec uważający się za agnostyka zadbał o to, by jego ojcem chrzestnym został przyjaciel z czasu studiów, profesor biologii i prezes KIK we Wrocławiu, Stefan Gumiński; jego wpływ na formację religijną pan Marek określa jako decydujący. A ojciec przyjaźnił się do końca życia również z duchownymi. Dwaj z nich, profesorowie ATK Jacek Salij i Mieczysław Lubański, serdecznie go żegnali, gdy odszedł. Profesor przechowywał pamięć o swojej ciotce zakonnicy – jej zdjęcie wisiało w domu – i o dalekim krewnym biskupie.

Goldfingerowie byli rodziną całkowicie zasymilowaną już w końcu XIX wieku. W latach osiemdziesiątych, mówiąc po polsku, angażowali się w działania żydowskiej gminy Nowotarskiej. Jakub Goldfinger był przez rok… właścicielem Zakopanego. Stratę tej własności profesor Władysław kwitował zadowoleniem, że potomkowie mogą do woli chodzić po pięknych lasach, które przodek, będący właścicielem tartaku, zapewne by wyciął. Syn, Marek, interpretuje to jako pośrednią pejoratywną ocenę zajęcia niebędącego naukowym poznawaniem świata.

Większość nowotarskich Goldfingerów wymordowali Hitlerowcy w czasie wojny; chyba tylko jeden z nich, Adam, legionista, doktor praw, zachował życie jako oficer NSZ. Z węgierskiej linii tej rodziny wywodził się światowej sławy architekt angielski, Erno Goldfinger, przedstawiciel modernizmu.

* * *

Pytania dotyczące Goldfingerów mój rozmówca zadawał także później, gdy już poznał historię dziadka Zygfryda i wysłuchał opowieści o odmiennych przyczynach pobytu w Rosji sowieckiej członków najbliższej rodziny. Jeżdżąc z rodzicami do Domów Pracy Twórczej PAN w Zakopanem i Zawoi, spotykał tam wybitnych przedstawicieli różnych dziedzin nauki, przeżywając niejako przedłużenie tego, czego doświadczał w warszawskim domu, tj. wymianę poglądów na sprawy ważne, nie tylko dotyczące badań, ale wielu rzeczy dziejących się w Polsce i na świecie.

Przebywając raz w uczonym towarzystwie usłyszał od ojca: „Popatrz, tam siedzi profesor Kunicki, który niestety nie jest naszym kuzynem. A tam siedzi nasz kuzyn. I tu siedzi nasz kuzyn. A jeden nie przyjechał w tym roku”. Marek Kunicki-Goldfinger spytał: „Dlaczego nasi kuzyni nazywają się zupełnie inaczej?” I dowiedział się, że oni zmienili nazwisko na polsko brzmiące przed wojną albo zaraz po wojnie. „Są wybitnymi naukowcami, to jest ważne”. Mój rozmówca dodał, że owi trzej kuzyni byli akurat, jak ojciec, przedstawicielami szeroko rozumianych nauk przyrodniczych. Z rozproszonych Goldfingerów przyszły historyk poznał tylko tych kuzynów spotkanych na wakacjach. W rozmowie ze mną podkreślił, że ojciec, obdarzony niezmiernie silną pasją poznawania świata, stawiania wciąż nowych, dalej idących pytań, bardzo zdecydowanie uczył synów szacunku dla ludzi bez względu na pochodzenie, poglądy, wykształcenie, zawód, wyznanie, narodowość… Sam praktykował to podczas wspomnianych na początku rozmowy wędrówek po górach. Taka postawa wobec innych należy, jak sądzę trwale, do sedna rodzinnej tradycji. ?