Jeszcze o Henryku Berezie

Piotr Müldner-Nieckowski

Pisałem w poprzednim felietonie o Henryku Berezie jako tym, który rozpoznał i rozpropagował wartości niesione przez tak zwaną „rewolucję artystyczną w prozie” lat 70. XX w.

Przypomnę, że chodziło o debiutantów oraz grupę pisarzy działających wcześniej, ale podejściem do funkcji literatury odbijających w górę. Nie spodziewałem się, że tekst wywoła aż taki oddźwięk: przyszło mnóstwo mejli, SMS-ów; nieprzyjaznych, ale i miłych oraz inteligentnych zaczepek w prasie i innych mediach. Poruszyłem, zdaje się, mrowisko. Tak miało być.

Proszono mnie przy tym, abym podał nazwiska pisarzy, którzy należeli do „szkółki” Berezy. Od razu więc wyjaśniam – nazwiska dam, ale nie było żadnej szkółki. Bereza nikomu nie mówił, jak ma pisać i co robić, żeby pisać lepiej. Jeśli czynił uwagi tej natury, to tylko negatywne, to znaczy wskazywał, gdzie omawiany utwór jest pęknięty, gdzie ma słabe miejsca, jak autor sprzeniewierzył się sobie samemu, jak się pozbyć z danej prozy głupstw i banałów.

Mocno dawał owym „swoim” w kość, wprawiał w zdumienie pozornie sprzecznymi opiniami typu „w tak znakomitej prozie nie mogą występować tak chybione miejsca jak…”. Co więcej, Bereza przeczył zdaniu wielu swoich przeciwników, przeważnie profesorów osiadłych w Instytucie Badań Literackich. Jakież im zagadki umysłowe dawał do rozstrzygnięcia, gdy w tym samym tekście krytycznym lub felietonie bałwochwalczo wypowiadał się o Izaaku Bablu lub Borysie Pilniaku i Hermannie Brochu lub Peterze Handkem. A jeszcze jak tu się pojawił jakiś Louis-Ferdinand Céline lub nie daj Boże – Muriel Spark! Wszyscy tak od siebie się różnią, a tak ich Bereza cenił! Czytelnik Berezowych opinii musiał wobec tego bezradnie opuszczać ręce. Chyba że przyszło mu do głowy, że korzysta z kryteriów już przebrzmiałych, dobrych w piątej klasie szkoły podstawowej, a nie na poziomie ponaduniwersyteckim – i że czas je zmienić. No bo istotnie porządnie ułożone, niebywale zwięzłe i wewnętrznie konsekwentne opowiadania Babla nijak się miały do gęstych od prozy poetyckiej, zawiłych i skomplikowanych fraz Śmierci Wergilego Brocha, a jednak oba zakresy literackie w rozumieniu Berezy mieściły się w wysokiej kategorii „fascynująco samodzielnych dokonań na poziomie odkrycia”.

Zanim jeszcze to trochę rozwinę, wspomniane nazwiska. W Biegu rzeczy (1982) i w późniejszych pracach Bereza wymienia według alfabetu uczestników „rewolucji artystycznej w prozie”. To debiutanci z lat 70.:

Janusz Anderman, Adam Augustyn, Krzysztof Bielecki, Dariusz Bittner, Zbigniew Brzozowski, Wojciech Czerniawski, Halina Danilczyk, Zdzisław Domolewski, Jan Drzeżdżon, Adam Fiala, Donat Kirsch, Zdzisław Krupa, Józef Łoziński, Andrzej Łuczeńczyk, Piotr Müldner-Nieckowski, Grzegorz Musiał, Maria Nurowska, Włodzimierz Paźniewski, Krystyna Sakowicz, Ryszard Schubert, Tadeusz Siejak, Marek Słyk, Marek Sołtysik, Sergiusz Sterna-Wachowiak, Andrzej Turczyński, Roman Wysogląd.

Do nich dołączani byli starsi, wcześniej uznani, którzy mieli silny wpływ na nowatorstwo powyższej grupy. Nowatorstwo – dodajmy – całkowicie niejednorodne, „osobiste”. Byli to: Leopold Buczkowski, Miron Białoszewski, po nich mniej więcej wedle ważności: Leon Gomolicki, Wiesław Myśliwski, Marian Pilot, Edward Stachura, Piotr Wojciechowski, Stanisław Czycz, Edward Redliński, Janusz Głowacki, Tadeusz Nowak, Bernard Sztajnert, Marek Nowakowski, Władysław Terlecki, Bohdan Zadura, Zygmunt Trziszka, Kazimierz Truchanowski. Być może kogoś pominąłem.

Nowatorstwo nie polegało według Berezy na używaniu specjalnego słownictwa, gramatyki, sposobów narracji, dialogowania, budowania fabuł czy poetyckiego rozpisywania prozy. Cudem tej literatury było to, że poszczególne utwory były formalnie spójne, a mimo to różniły się od wszystkich innych, zaskakiwały świeżością. Autorzy „nie zrzynali, nie powielali, nie odpisywali, nie starali się nikomu dorównywać ani być podobnymi”. Nie trzeba było zresztą Berezy. Wystarczyła odrobina przyjaznej odwagi. Pomagało odejście od zastanego „stereotypu modernistycznego”, ogólnie jednak było to stanowisko wciąż modernistyczne, które nie neguje literatury „tradycyjnej”.

Bereza dawał sporo wyraźnych wskazówek, jak czytać i przyswajać literaturę, która nie była podobna do Quo vadis , Lalki czy Przedwiośnia , a mimo to znakomita. Są to tezy klucze, które znacznie ułatwiają zrozumienie, jak ten wielki pisarz-krytyk rozróżniał literaturę i grafomanię.

Pisał: „Istotne znaczenie dla literatury ma ten świat zewnętrzny, który stał się światem wewnętrznym pisarza”. Tylko wtedy mamy do czynienia z dziełem literackim – Wergilego, Swifta, Babla czy Drzeżdżona. Jeśli tego nie ma, to chodzi o pisaninę, czyli grafomanię. Dalej: „W literaturze dzisiejszej nastał czas języków pierwszych” („urodzeniowych, domowych, osobistych”), bo w języku „drugim” (pierwszym obcym, np. nabytym w szkole lub z literatury) pisanie „musi być wtórne”, a więc nieporadne, naśladownicze. Nie można też babrać się w „cmentarzyskach słów”, czyli słownikach zastanych, skoro istnieje słowotwórstwo i zapotrzebowanie na nowe środki wyrazu. Musi nastąpić „stan przywróconej językowej wolności”, która wprost wynika z właściwości zasobów pisarza, jego talentu, a nie z zasobów literatury zastanej. Tylko wtedy przestaniemy się męczyć wciąż tym samym, tą na dnie grzybem kwitnącą „paraliteraturą nad rozlewiskiem”, czyli banałami o „przegryzaniu dżdżownicy nieudanego małżeństwa”.

e-mail: lpj@lpj.pl