Jak przygotować artykuł
Jednym z podstawowych błędów w relacjach międzyludzkich jest zakładanie złej woli u drugiego człowieka, gdy nie ma się na to niepodważalnych dowodów. To właściwie pewny sposób na to, żeby zniechęcić kogoś do siebie lub skłócić się z kimś. W pracy redaktora w wydawnictwie naukowym trzeba cały czas mieć to na uwadze. Autorzy nadsyłają fatalnie przygotowane do dalszej obróbki artykuły i książki, a nakłaniani do poprawienia tekstów, sprawiają wrażenie nierozumiejących, czego się od nich oczekuje. Wielu młodych redaktorów ogarnia wówczas frustracja, starszych – melancholijne zgorzknienie. Uważają oni, że autorzy chcą jedynie jak najszybciej „przepchnąć” coś do druku, nie szanując pracy redaktora i nie rozumiejąc jej znaczenia. Może po prostu nie mam tak osobistego stosunku do wykonywanego zawodu, ale nie mogę się zgodzić na rolę człowieka, którego nikt lub prawie nikt nie szanuje. Dlatego – po rozmowach z szeregiem osób, które współpracowały lub współpracują z wydawnictwem, w którym pracuję – przyjąłem założenie, że autorów nie cechuje zła wola, lecz, co najwyżej, częściowo tylko zawiniona niewiedza. To, co jest oczywiste dla redaktora, niekoniecznie jest oczywiste dla kogoś spoza branży.
Wiele czasopism i wydawnictw naukowych zamieszcza na swoich stronach internetowych instrukcje, jak przygotować artykuł lub nawet całą książkę przed nadesłaniem materiałów do wydawnictwa. Nigdy jednak instrukcje te nie poruszą wszystkich istotnych kwestii – musiałyby same przyjmować formę kilkunasto-kilkudziesięciostronicowych broszur, a mało prawdopodobne, by niespecjalista przebrnął przez taką ilość umiarkowanie porywającej lektury. Dlatego postanowiłem zebrać poniżej wnioski z moich dotychczasowych doświadczeń (różne czasopisma i wydawnictwa mają różne wymagania szczegółowe, ale pewne problemy są wspólne nie tylko dla różnych instytucji, lecz także różnych krajów).
Wiele zależy od autora
Truizmem jej stwierdzenie, że językiem uprawiania nauki, a szczególnie nauk ścisłych i przyrodniczych, jest współcześnie angielski. Nie bez powodu wiele instrukcji dla autorów zawiera zastrzeżenie, że dane czasopismo lub wydawnictwo nie oferuje usług tłumaczeniowych. Jeśli zamierzamy opublikować artykuł lub książkę po angielsku, musimy sami zadbać o to, by był to poprawny język angielski, a nie – cytując stwierdzenie jednej z moich koleżanek po fachu – language remotely similar to English . Pewne usterki językowe można rzecz jasna doszlifować w procesie redakcji, jednak są trzy „ale”. Po pierwsze – z pustego i Salomon nie naleje. Redaktor nie przerobi zawierającego błąd na błędzie tekstu w powieść Faulknera, bo musiałby go napisać/przetłumaczyć od nowa. Po drugie – głęboka ingerencja w warstwę czysto językową znacząco wydłuża i tak już długi proces publikacji, gdyż usiłując nadać tekstowi kwalifikującą się do publikacji formę, trzeba się konsultować z autorem, czy nie doszło do przeinaczenia merytorycznego. Po trzecie – to autor jest specjalistą w swojej dziedzinie i to do niego należy upewnienie się, że w tekście użył prawidłowej terminologii, w której ani redaktor (nawet bardzo doświadczony), ani native speaker mogą nie mieć tak dobrej orientacji.
Druga grupa problemów wiąże się z materiałami graficznymi. Można je roboczo podzielić na wykresy i materiały innego typu: zdjęcia, rysunki, rekonstrukcje cyfrowe itp. O ile tekst można przerabiać właściwie w dowolny sposób, o tyle możliwość przerabiania ilustracji jest w procesie redakcyjnym mocno ograniczona. Jeśli wykres lub zdjęcie nie mają formy grafiki wektorowej, nie sposób ich powiększyć bez widocznych strat w rozdzielczości. Tymczasem autorzy regularnie przysyłają do wydawnictw i czasopism ilustracje wielkości znaczków pocztowych, a potem są niepomiernie zdziwieni, że nie możemy ich opublikować w tej postaci. Czasem źródłem problemów są ilustracje nadsyłane jako niewielkie objętościowo pliki w formatach jpg lub TIF wklejone do pliku Word, aby opis do ryciny mógł znaleźć się w tym samym pliku. W rezultacie autorzy nie zwracają uwagi na to, że rozmiar takiej ilustracji jest na ogół niewielki. Obróbka redakcyjna tekstu trwa nierzadko znacznie krócej niż korespondencja z autorem na temat nadesłania materiałów graficznych lepszej jakości. Mam tu dwie proste rady. Po pierwsze, szczególnie uważnie czytać instrukcje dla autorów w partiach na temat wymogów stawianych ilustracjom. Po drugie, nie dyskutować z redaktorami, gdy proszą o ilustrację lepszej jakości lub zapisaną w innym formacie pliku. Autorowi w takich sytuacjach praktycznie nigdy nie udaje się postawić na swoim, gdyż problemem są ograniczenia techniczne, a nie zła wola redaktorów.
Niepomijalny etap
Tabele nastręczają problemów raczej z uwagi na swoje rozmiary. Niektórzy autorzy wydają się nie liczyć z formatem książki lub czasopisma i załączają do tekstu tabele, których nie sposób zmieścić nawet na rozkładówce (dwóch sąsiadujących stronach) w czasopiśmie formatu A4. Nie jest prawdą, że w publikacji elektronicznej można zamieścić wszystko, bez względu na rozmiary czy inne parametry techniczne. Wiele czasopism naukowych wychodzi współcześnie wyłącznie on-line , ale najczęściej poszczególne artykuły to pliki PDF, które narzucają ograniczenia podobne, jak drukowana książka lub czasopismo. Zdarzają się też próby „uatrakcyjniania” publikacji tabelami lub wykresami, które powtarzają informacje z tekstu lub podają dane niewiele wnoszące do zrozumienia omawianej kwestii.
Niektórzy autorzy prezentują podejście do swoich tekstów podobne do tego, które prezentowali w XVI wieku Mikołaj Rej czy w XVII wieku Daniel Naborowski – puszczają je w obieg i nie przejmują się już potem zbytnio ich losem. Taki autor nadsyła artykuł lub składa maszynopis książki i na początku (np. przy wprowadzaniu poprawek żądanych przez recenzentów) współpraca przebiega gładko i sprawnie, ale gdy praca przechodzi przez redakcję językową i techniczną oraz skład, a następnie zostaje wysłana do korekty autorskiej, następuje długa cisza. Podczas korekty autorskiej nie mogą być już wprowadzane poważniejsze modyfikacje w tekście – niektóre czasopisma i wydawnictwa stosują tzw. regułę 3%; taką umownie objętość z całego tekstu autor może zmienić na tym etapie. Jednak korekta autorska jest etapem niepomijalnym, gdyż podczas redakcji mogło dojść do nieumyślnych przeinaczeń, które tylko autor jako specjalista będzie w stanie wykryć. W przypadku czasopism na etapie korekty autorskiej tekst jest już na ogół zakwalifikowany do publikacji w konkretnym numerze. Gdy autorzy długo nie odsyłają tej korekty (zwanej proofem , a przez starsze pokolenie szczotką), może się okazać, że trzeba będzie przesunąć publikację o co najmniej kilka miesięcy. Nierzadko zarówno redakcja, jak i autor mają więcej wątpliwości i tekst parokrotnie krąży pomiędzy redaktorami i autorami, a to trwa i trzeba zostawić na ten proces nawet kilka tygodni. Zdarza się też, że redaktor przekazuje autorowi plik z szeregiem pytań i uwag, a w odpowiedzi otrzymuje tylko jedno zdanie w rodzaju „proszę wprowadzić wszystko według własnego uznania” lub wręcz tylko jedno słowo („akceptuję”). Tymczasem pytania redakcji mają nierzadko charakter merytoryczny i dotyczą niezrozumiałych fragmentów w książce lub artykule. Opublikowanie pozycji zawierającej fragmenty wątpliwe lub niezrozumiałe koliduje z podstawowymi zasadami etyki zawodu redaktora. Dlatego mam wielką prośbę do autorów o poważne traktowanie terminu odsyłania poprawionej korekty autorskiej. Od tego naprawdę mogą zależeć losy publikacji.
Dbać o konwencję zapisu
Piśmiennictwo i inne zagadnienia to całe osobne pole minowe – i, podobnie jak w przypadku materiałów graficznych, redaktorzy mają tu ograniczone pole manewru. Mogą sprawdzić, czy wszystkie pozycje cytowane w tekście znajdują się w bibliografii, czy – jeśli stosowane są tradycyjne przypisy – ich numeracja jest ciągła oraz (i to pochłania najwięcej czasu) czy zapis poszczególnych pozycji bibliograficznych jest zgodny z normami. Nie są natomiast w stanie skontrolować, czy w danej przywoływanej publikacji i w danym miejscu faktycznie znajdują się informacje lub poglądy, które przytacza autor sprawdzanej pracy. Jeśli w tekście pojawiają się jedynie nazwiska („jak podają Kowalska i Malinowski…”), a w danym miejscu brakuje powołania pozycji z piśmiennictwa (tymczasem na liście piśmiennictwa nie ma żadnej pracy Kowalskiej i Malinowskiego lub wręcz przeciwnie – jest kilka i nie wiadomo, o którą chodzi), redaktor jest skazany na pomoc autora. Podobnie jest w przypadku, gdy autor powołuje się na całą, często znacznej objętości książkę, a redaktor sugeruje, by wskazać konkretne strony (a przynajmniej pojedynczy artykuł, jeśli jest to praca zbiorowa). Nawet jednak jeśli tekst nie zawiera aż takich błędów, a jedynie usterki w sposobie zapisu poszczególnych pozycji, poprawianie każdej z osobna jest żmudne i wydłuża cały proces redakcyjny. Tymczasem w większości są to błędy łatwe do uniknięcia. Jeśli chcemy opublikować artykuł w czasopiśmie lub książkę w wydawnictwie, warto sprawdzić, jaka konwencja zapisu pozycji bibliograficznych jest tam stosowana. W czasopismach medycznych w instrukcjach dla autorów pojawia się czasem wymóg tworzenia bibliografii według wytycznych AMA (American Medical Association). Warto potraktować go poważnie, zwłaszcza że zawierający te zasady AMA Manual of Style jest dostępny on-line . Z punktu widzenia autora może to być kwestia o trzeciorzędnym znaczeniu, ale żaden szanujący się redaktor nie zgodzi się na to, by w piśmiennictwie panował chaos.
Jeśli ten tekst czyta ktoś, kto publikuje lub zamierza w przyszłości publikować książki albo artykuły naukowe, proszę potraktować moje narzekania poważnie. My (redaktorzy) nie pracujemy w tej branży za karę, ale chcemy nadsyłane materiały szlifować, a nie gruntownie przerabiać. Ceniony polski edytor Leon Marszałek w Edytorstwie publikacji naukowych zwracał uwagę, że redaktor powinien być sługą autora. Pozwólcie, by ta służba nie była orką na ugorze. ?
Dodaj komentarz
Komentarze