Wymazywanie z literatury polskiej
Niedawno ukazało się nowe tłumaczenie pierwszego tomu siedmioksięgu W poszukiwaniu utraconego czasu Marcela Prousta pt. W stronę Swanna (Wydawnictwo Officyna, 2018). Lepsze niż to znane Tadeusza Żeleńskiego-Boya, bo uważniejsze, precyzyjniejsze i brzmiące muzyką słowa po Proustowsku. Przygotowała je znana i ceniona poetka i tłumaczka Krystyna Rodowska. Zrobiła to znakomicie, co potwierdzają entuzjastyczne recenzje i pełne zachwytu wypowiedzi znawców, a zwłaszcza miłośników prozy Prousta i w ogóle literatury trudniejszej, ale fascynująco wchłaniającej czytelnika. Polecam.
Nad każdym takim faktem w kulturze, a w literaturze szczególnie, trzeba się choć przez chwilę zastanowić. Należy zadać sobie kilka pytań o sens literatury, sens czytania, sens opowiadania o świecie nie tylko zewnętrznym, jak w powieściach fabularnych i filmach przygodowych, lecz także wewnętrznym, jak w tekstach wyższej rangi.
To należy wręcz do obowiązków człowieka myślącego, a tego zajmującego się nauką o literaturze przede wszystkim. Jedynym problemem jest konieczny poziom grzeczności wobec pisarza, tu także tłumaczki, nie wszyscy potrafią to zrobić z wyczuciem. Zbyt grzeczne pytanie mija się z celem, bo ukrywa sens kwestii; za mało grzeczne staje się obraźliwe. W obu wypadkach odpowiedzi mogą być nieadekwatne ze względów emocjonalnych, dlatego umiejętność stawiania problemów jest tak ważna.
Szczególnie dotyczy to literatury wykraczającej poza banał opowiadania o zdarzeniach i zdarzonkach, czyli anegdotycznej, najbardziej lubianej przez ogół. Znam wiele sytuacji, które kończyły się porażką pytającego o literaturę intelektualną, ponieważ zamiast zadawać pytanie, stawiał gotowe tezy, i to w sposób nieznoszący sprzeciwu, choć bezargumentowy lub z dowodami fałszywymi, jak to w latach 70. i 80. XX w. wobec tzw. rewolucji artystycznej w prozie czynili Tomasz Burek, Michał Głowiński, Zbigniew Bieńkowski i kilkunastu innych. Szanuję ich czołobitnie w wielu ważnych sprawach, ale w tej jednej muszę wystąpić przeciwko. Jako zwolennicy literatury anegdotycznej atakowali (za życia i po śmierci) krytyka Henryka Berezę, który broniąc swych racji co do brakującego w ich oglądzie segmentu aktualnej literatury językowo-erudycyjnej, ułożył ze swych szkiców rozprawę w postaci książki o „językach pierwszych w nowej literaturze” pt. Bieg rzeczy .
To ich rozzłościło. Poczuli się pouczani i konflikt się zaognił. Książka ta jest wykładem koncepcji zwanej „rewolucją artystyczną w prozie”, a jednocześnie odpowiedzią na (nie tylko moim zdaniem) haniebne posądzanie nowej polskiej prozy tamtych lat o „socparnasizm”, czyli w największym skrócie: o zaniechanie przez młodych pisarzy odniesień do rzeczywistości politycznej i nakrywanie jej swoimi prywatnymi, rzekomo nikogo nieinteresującymi problemikami, a także pisanie dużych tekstów o małym niczym, bez fabuły i konstrukcji logicznej. Epitet, swego rodzaju odpowiednik quasi -pojęcia „mały realizm”.
Ujmuję słowo „socparnasizm” w cudzysłów, bo uważam je w dyskursie literaturoznawczym za niepotrzebne, obce, nieprawdziwe, a przede wszystkim właściwe poprawności politycznej wtedy (lata 70.) komunizmu, a dziś eurokomunizmu. Fałsz ocen o młodej prozie tamtych dni, mówiących, że cierpi ona na „socparnasizm”, wynikał między innymi z tego, że ich głosiciele, to jest niektórzy literaturoznawcy z Instytutu Badań Literackich PAN i kilku wpływowych pisarzy starszego pokolenia – wrogowie intelektualni Berezy – niczym ślepcy odcięli pewne obszary oglądu problemu zbyt ostrą brzytwą Ockhama. Odcięli to, co decydujące. Nie chcieli zauważyć, że młodzi pisarze na swój sposób wręcz walczą z komunizmem, wypracowują chwyty omijające potężną cenzurę, punktują podbrzusze sowieckiej hydry, ignorują ideologie totalitarne, przemyślnie atakują marksizm i leninizm. Złośliwi a boscy literaturoznawcy występowali jednak w licznej grupie, a Bereza był jeden. Za nim, nieoficjalnie, stali tylko młodzi pisarze.
Mnóstwo nowoczesnej literatury zachodniej po prostu do Polski jeszcze wówczas nie dotarło, jak twórczość Fernanda Pessoi, ta zaś, która już się w języku polskim z lekka zadomowiła, jak dzieło Prousta, Williama Faulknera, Roberta Musila, została otoczona parawanem wydzielającym to zjawisko z całej literackiej reszty. „No tak, Proust to dobry przykład, ale Proust jest jeden jedyny, niepowtarzalny, natomiast Pessoa to wariat, a alkoholik Faulkner ma kłopot z wyrażaniem się jasnym” – takie kłamstwa mówiono szeptem po kawiarniach, pleciono wierutne bzdury, uniemożliwiając użycie Prousta jako argumentu przeciw negatywnemu pojęciu „socparnasizm”, przekonując Polaków, że mają czytać teksty niewymagające.
Fałsz krytyki kierowanej przeciwko Berezie i sporej grupie młodych autorów polegał na tym, że ukrywała istotne fakty z najnowszej i trochę starszej historii literatury, i usuwała na bok nazwiska pisarzy zachodnich, których dzieło przeczyło tezie o istnieniu socparnasizmu. Zwracano uwagę odbiorców na fakty inne, mało istotne, sugerowano chociażby, że młoda proza momentami przypomina diarystykę, wspomnienia, jakieś sylwy. Odradzano ogółowi „czytanie tego”, a to nauczycielom akademickim na polonistyce kazało i bez czytania twierdzić, że młoda proza lat 70. XX w. jest nic niewarta, pan Henryk Bereza zaś to nawiedzony frustrat. I do dziś tak zostało. Kilkadziesiąt świetnych nazwisk wymazano z literatury polskiej.
Dodaj komentarz
Komentarze