W kleszczach choroby
I bez spoglądania w kalendarz prof. Łukasz Adaszek doskonale się orientuje, że właśnie nadeszła wiosna. Podobnie parę miesięcy później nie musi wyglądać za okno, by wiedzieć, że dopiero co zaczęła się jesień. Jeszcze do niedawna rytm pór roku wyznaczał mu pewien owczarek, którego właściciel regularnie przyjeżdżał w Lubelskie na imieniny, a potem urodziny swojej teściowej. Harce wokół jej domu, położonym nieopodal lasu, zawsze jednak kończyły się dla czworonoga tak samo – pilną wizytą w klinice przy ul. Głębokiej. Za każdym razem pomoc przychodziła na czas i psa udawało się uratować. U innego, rasy Alaskan malamute, z racji późno rozpoznanej choroby nerki w zasadzie nie miały już prawa funkcjonować, więc poważnie rozważano eutanazję. Po czterech dniach intensywnej płynoterapii, wymuszania produkcji moczu, parametry zaczęły się poprawiać, a wkrótce potem zwierzę znów ciągnęło swojego pana na długie spacery. Mniej szczęścia miał amstaff, u którego podejrzewano wściekliznę, a okazało się, że był pierwszym w Polsce przypadkiem z objawami neurologicznymi. Kolejny, pitbull, leczony wpierw w kierunku niewydolności krążenia, także padł, bo choroba była już mocno zaawansowana.
Właśnie na przełomie marca i kwietnia oraz we wrześniu prof. Adaszek ma ręce pełne roboty. Trafiają do niego psy w tak złym stanie, wycieńczone, osłabione, apatyczne, a przy tym nierzadko błędnie wcześniej zdiagnozowane i źle leczone, że postawienie ich na nogi należy traktować wręcz w kategoriach cudu. W Klinice Chorób Zakaźnych Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie przygotowani są nawet na beznadziejne, wydawałoby się, przypadki. A o takie w chorobach transmisyjnych doprawdy nietrudno. Chociaż występują one u wielu gatunków – od bydła, przez konie, świnie, gryzonie, aż po koty – to właśnie psy są na nie najbardziej narażone. Szczególnie na wykrytą u wspomnianych wyżej czworonogów babeszjozę.
– Wynika to z ich poszukiwawczego stylu życia: zaglądają w chaszcze, wysokie trawy, krzaki, a to są naturalne siedliska kleszczy. Psy wiejskie, myśliwskie, luźno puszczane, żyjące w pobliżu lasów czy łąk są bardziej narażone, ale ryzyko podejmujemy też idąc z pupilem na spacer w mieście. Rasa nie ma tu znaczenia, choć mieszańce są mniej podatne niż czyste rasowo – tłumaczy prof. Adaszek.
Nowe wektory
Odkąd w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na ówczesnej Akademii Rolniczej opisano pierwszy w Polsce przypadek babeszjozy u psa (na świecie miało to miejsce w USA, gdzie do dziś notuje się najwięcej zachorowań), zmienił się nie tylko uczelniany szyld. Pojawiły się też nowe gatunki wektorów, a więc organizmów, które przenoszą, również nieznane dotąd, patogeny: wirusy, bakterie, pierwotniaki. To dlatego choroby transmisyjne nazywane są również wektorowymi.
– Pod tym terminem kryją się jednostki chorobowe przenoszone przez stawonogi. W naszych warunkach klimatycznych to głównie kleszcze, komary, ale też pchły. Wiele tych chorób jest patogennych również dla ludzi, stąd klasyfikuje się je jako zoonozy – wyjaśnia prof. Łukasz Adaszek, wymieniając m.in. anaplazmozę, erlichiozę, tyfus szczurzy, mykoplazmozę, bartonelozę, najbardziej chyba znaną ze wszystkich boreliozę, ale także głośny ostatnio afrykański pomór świń.
Choć nazwy tych chorób mogą niewiele mówić, część z nich od dawna znana jest lekarzom weterynarii. Na przykład babeszjoza psów stwierdzana jest w Europe już od przeszło stu lat. Nie brak w tej grupie jednak całkiem nowych jednostek, na pojawienie się których znaczący wpływ w ostatnich dekadach miały obserwowane zmiany klimatyczne oraz migracje i wzrost populacji dzikich zwierząt będących rezerwuarem wektorów. W ocenie mojego rozmówcy głosy o renesansie chorób transmisyjnych są jednak mocno przesadzone. Owszem, wysyp zachorowań jest zauważalny, ale – jego zdaniem – to w dużej mierze efekt udoskonalenia technik laboratoryjnych – obok tradycyjnego mikroskopowego badania krwi zaczęto coraz śmielej sięgać po o wiele dokładniejsze metody biologii molekularnej. W laboratorium Uniwersytetu Przyrodniczego, jednym z lepiej pod tym względem wyposażonych na kontynencie (m.in. w termocyklery gradientowe, chromatograf cieczowy z detektorem masowym do detekcji związków organicznych, analizatory biochemiczne i hematologiczne), wykonuje się m.in. badania PCR, Real-Time PCR czy testy ELISA. Pozwalają one z dużym prawdopodobieństwem wykryć materiał danego patogenu w krwi czy w moczu. To o tyle istotne, że o powodzeniu leczenia decyduje moment rozpoznania choroby, jeżeli zostanie wykryta we wstępnym stadium, wtedy zwierzę ma szansę przeżyć.
– Na terenie Lubelszczyzny więcej niż 90% psów wraca do zdrowia. Naukowcy próbują wyjść naprzeciw lekarzom weterynarii i opracowywać szybkie testy diagnostyczne. Najczęściej są one oparte na badaniach serologicznych, czyli wykrywaniu antygenów za pomocą swoistych przeciwciał. Dla babeszjozy takich testów jeszcze nie ma. Podobnie jak przy szczepionkach, problem stanowi pozyskiwanie antygenów. Wszystkie patogeny odpowiedzialne za choroby odkleszczowe hoduje się bowiem w warunkach sztucznych i największą trudność stanowi ich namnożenie – tłumaczy prof. Łukasz Adaszek z Katedry Epizootiologii i Kliniki Chorób Zakaźnych UP w Lublinie.
A może pomnik… kleszcza?
Najczęściej rozpoznawaną w Polsce jest babeszjoza, często mylona z boreliozą. Wczesną wiosną i jesienią zbiera ona największe żniwo, choć jeszcze pół wieku temu była uznawana za egzotyczną. Przenosi ją tylko jeden spośród dziewiętnastu żyjących u nas gatunków kleszczy: Dermacentor reticulatus . Co ciekawe, do niedawna w zachodnich województwach nie było go wcale albo występował w minimalnej ilości, nie stanowiąc poważnego zagrożenia. Przypuszcza się, że linię Wisły mógł przekroczyć wraz z łosiami, na których również pasożytuje. W ten sposób zwiększył zasięg swojego oddziaływania, choć nadal dominuje na Wschodzie. Szacuje się, że w sezonie blisko trzy czwarte psów trafiających do tutejszych gabinetów i klinik weterynaryjnych choruje na babeszjozę. Nic dziwnego, że niektórzy weterynarze żartują o postawieniu kleszczom pomnika w dowód wdzięczności za… nawał pracy.
Babeszjoza wywoływana jest przez pierwotniaka z gatunku Babesia canis lub – w przypadku ras prymitywnych, walczących, np. akita inu, bulterier – Babesia gibsoni (w Polsce niespotykany), który dociera do organizmu zwierzęcia wraz ze śliną kleszcza. Nie każdy kontakt z kleszczem, nawet zarażonym, oznacza jednak transmisję choroby. Do tego potrzeba czasu, od 48 do 72 godzin, kiedy pierwotniak ma szansę przedostać się z kleszcza do organizmu psa. Tam jeszcze przez około tydzień intensywnie się namnaża: dochodzi do rozpadu krwinek czerwonych, a poszczególne tkanki i narządy przestają dostawać tlen i jakiekolwiek substancje odżywcze. Istotą choroby nie jest samo wniknięcie pasożyta do organizmu, lecz to, że zaczyna on produkować metabolity, czyli swoje własne antygeny. Powodują one rozszerzenie naczyń krwionośnych, zaburzenia w przepływie krwi, spadek ciśnienia itp. Gdyby nie to, żyłby w doskonałej symbiozie ze zwierzęciem, a tak stanowi dla niego czynnik ze wszech miar patogenny. Następstwem tych nieprawidłowości jest niewydolność wielonarządowa: pojawiają się uszkodzenia neurologiczne, zakłócenia w funkcjonowaniu przewodu pokarmowego, trudności z oddychaniem, a nawet zapalenie trzustki.
– Skala tych objawów zależy od ilości wyprodukowanych przez pierwotniaki metabolitów i tego, jak układ immunologiczny gospodarza będzie na nie reagował. W przypadku zakażeń tzw. subklinicznych organizm potrafi samoistnie wytworzyć przeciwciała, które neutralizują niewielką ilość metabolitów. Wówczas mamy do czynienia ze stanem równowagi – zwierzęta z inwazją pasożytniczą w środku mogą żyć bardzo długo, a choroba może się ujawnić dopiero w momencie spadku odporności – przekonuje prof. Łukasz Adaszek, który babeszjozę uczynił tematem wiodącym swoich badań naukowych.
O krok od sztucznej proteiny
Mimo że poznano i opisano już niemal jej każdy aspekt, immunoprofilaktyka tej choroby stanowi wciąż piętę achillesową współczesnej medycyny weterynaryjnej. Problem tkwi w nieustannie ewoluującym patogenie, który podejmuje z badaczami prawdziwą próbę sił: zmienia się jego genetyka, pojawiają się co rusz nowe szczepy o różnej zjadliwości… Do tej niełatwej walki stanęli też lubelscy przyrodnicy, szukający potencjalnych wczesnych markerów babeszjozy. Wykorzystują do tego badania proteomiczne, polegające na analizie białek, które występują w surowicy zwierząt zarażonych pasożytem. Mogą to być białka samego patogenu albo takie, które pojawiły się pod jego wpływem. Dzięki temu już na wczesnym etapie będzie można przewidzieć przebieg choroby, co umożliwi z kolei wdrożenie odpowiedniego leczenia i zapobiegnie późniejszym komplikacjom. Analiza białek pozwoli bowiem określić, jaki szczep pierwotniaka – zjadliwy czy nie – zaatakował organizm zwierzęcia. Otrzymana odpowiedź wskaże rodzaj terapii, którą należy podjąć: agresywną czy lżejszą. O badaniach tych pisały już renomowane czasopisma parazytologiczne.
– Mamy już opracowane białko, które nie jest wprawdzie nazwane, ale określone masą 54 kilodaltonów. To jest nasz marker zarażenia Babesia canis . Jego wykrycie w krwi zwierzęcia, jeszcze zanim wystąpią objawy kliniczne i gdy rutynowe metody diagnostyczne zawiodą, umożliwi identyfikację groźnych pierwotniaków. Pracujemy nad tym, by określić sekwencje aminokwasowe tego białka, czyli każdą „cegiełkę”, z której jest ono zbudowane. Jeżeli to się uda, będziemy wówczas o krok od stworzenia sztucznej proteiny, która już bez konieczności namnażania pierwotniaków mogłaby zostać wykorzystana przy opracowywaniu skutecznej szczepionki – z nadzieją w głosie prognozuje prof. Adaszek, dodając bez fałszywej skromności, że ten nowatorski pomysł badawczy śmiało może konkurować z realizowanymi w zagranicznych ośrodkach naukowych. Tym bardziej że strukturami białkowymi patogenów zajmują się dziś nieliczne zespoły. Podobnie jak składem filmu łzowego. W tych badaniach chodzi z kolei o wyszukiwanie markerów różnych stanów chorobowych w… łzach. Naukowcy dociekają, jak wygląda fizjologiczny skład białek filmu łzowego i odnoszą to do konkretnych dolegliwości, np. cukrzycy czy niewydolności nerek. To również pionierskie prace, nigdzie wcześniej niepodejmowane.
Dla naukowców z Uniwersytetu Przyrodniczego takie nieszablonowe wyzwania to pokusa nie do odparcia. Zwłaszcza że stanowi ona dopełnienie ich codziennej praktyki klinicznej, w której niejednokrotnie przychodzi im mierzyć się z równie nieoczywistymi przypadkami. Jest więc nadzieja, że niezależnie czy to w obszarze diagnostyki, leczenia, czy immunoprofilaktyki znajdzie się wkrótce rozwiązanie problemu także właściciela wspomnianego na początku owczarka. Na razie, mając już dość ciągłych wizyt u dyżurnego weterynarza, chcąc nie chcąc, dokonał wyboru i postawił na zdrowie swojego pupila. A teściową odwiedza teraz kiedy indziej, już poza sezonem aktywności kleszczy.
Dodaj komentarz
Komentarze