Demokracja patologiczna

Henryk Grabowski

Wiele, a może nawet większość wypowiedzi na temat demokracji zaczyna się lub nawiązuje do słynnego powiedzenia Winstona Churchilla, że jest to najgorszy z systemów, ale nikt lepszego nie wymyślił. Krytyka demokracji sięga czasów starożytnych, a jej najsłynniejszym wyrazicielem był Platon.

Demokracja (gr. demos = lud + kratos = władza) oznacza ludowładztwo i jest przeciwieństwem jednowładztwa. Najpowszechniejszą formą ludowładztwa jest demokracja przedstawicielska. Jej największą zaletą jest powszechny dostęp do udziału w wyborach. Słabością to, że głos geniusza i idioty mają jednakowy ciężar gatunkowy. Ponieważ rozkład cech w populacji jest względnie stały i zgodny z tzw. krzywą normalną, sprzeczności tej nie da się wyeliminować na drodze doskonalenia demokracji. Trzeba się zatem pogodzić z tym, że demokracja parlamentarna – mimo ewidentnych mankamentów – jest w swej istocie potencjalnie wolną od patologii formą sprawowania władzy.

Z tego co zostało już powiedziane, nie wynika, że ustrój demokratyczny jest odporny na patologie. Wręcz przeciwnie. Jest wyjątkowo podatny na różnego rodzaju schorzenia, jak korupcja, niedotrzymywanie obietnic wyborczych, dyskryminacja mniejszości, jeżeli tylko jest to tolerowane przez wyborców.

Jedną z najbardziej paskudnych, a zarazem łatwych do wyleczenia chorób demokracji jest możliwość zmiany orientacji politycznej w trakcie kadencji bez jakichkolwiek konsekwencji. To przecież nic innego jak pożyczyć komuś pieniądze, a on je wprawdzie odda, ale nie swemu wierzycielowi.

Trudno uwierzyć, że oszustwo w wymiarze jednostkowym podlega karze, a dokonywane wobec określonej zbiorowości i na oczach całego społeczeństwa pozostaje bezkarne. Dlaczego doraźne fałszerstwo wyborcze jest ścigane przez prawo, a to odroczone w czasie, bo już w trakcie kadencji, nie? Dlaczego zdrada współmałżonka, przyjaciela, ojczyzny jest społecznie napiętnowana, a sprzeniewierzenie się dobrowolnie przyjętej decyzji wyborców – tolerowane? Są to pytania, które pilnie domagają się odpowiedzi od etyków, psychologów, prawników i politologów. Póki co, utrata mandatu posła lub senatora za porzucenie swojego elektoratu w trakcie kadencji powinna być tak oczywista jak odebranie brzytwy małpie.