Czy ktoś to czyta?
„Kiedy społeczeństwo jest bogate, ludzie nie muszą pracować rękami i oddają się aktywności duchowej. Jest coraz więcej uniwersytetów i coraz więcej studentów. Żeby zdobyć dyplom, studenci muszą sobie wymyślać tematy prac naukowych. Tematów jest nieskończona ilość: o wszystkim na świecie można napisać dysertację. Zapisane kartki papieru piętrzą się w archiwach, smutniejszych od cmentarzy, ponieważ nikt do nich nie zagląda, nawet w święto zmarłych. Kultura tonie w masie produkcji, w lawinie pism, w szaleństwie ilości” – napisał Milan Kundera w Nieznośnej lekkości bytu . Pracuję obecnie w wydawnictwie naukowym wydającym zarówno książki, jak i czasopisma (jedno ma nawet impact factor ). Gdy ktoś chce zwrócić mi uwagę, żebym aż tak starannie nie szlifował redagowanych tekstów, ostatecznym argumentem jest często: „Przecież poza autorami, dwoma recenzentami i tobą (oraz redaktorem robiącym drugą korektę) nikt tego nie będzie czytał”. To prawda, z wieloma z tych tekstów nikt lub prawie nikt się nie zapozna, ale nie oznacza to, że publikowanie ich nie ma sensu. Będąc tym konkretnym trybikiem maszynerii nauki i szkolnictwa wyższego, jak nigdy rozumiem prawdziwość sentencji „publikuj lub giń”.
Przede wszystkim trzeba sobie zadać pytanie, jaki jest cel publikowania artykułów w recenzowanych czasopismach naukowych. Intuicyjnie zakładamy, że teksty – jakiekolwiek słowo drukowane – publikowane są po to, aby ktoś je potem czytał. W nauce tak mogło faktycznie być, ale tylko do lat 50.–60. ubiegłego wieku. Pracowników nauki nawet w krajach rozwiniętych było wówczas na tyle niewielu, że przynajmniej pewna ich część mogła śledzić w miarę dokładnie postępy w swojej dziedzinie poprzez lekturę nowych publikacji – książek i najważniejszych czasopism (w języku narodowym oraz po francusku lub niemiecku, rzadziej angielsku). Jednak, ponieważ liczba osób zawodowo zajmujących się uprawianiem nauki od z górą 60 lat lawinowo rośnie (w niektórych dziedzinach – jeśli wierzyć statystykom – podwaja się średnio co 15 lat), dokładne śledzenie postępów jest dziś nierealne. Zawęża się liczba czasopism tak prestiżowych, że będą prenumerowane jako całe numery, a ich zawartość będzie uważana za reprezentatywną dla najważniejszych kierunków badań w danej dziedzinie wiedzy (w niektórych dziedzinach takich periodyków już nie ma). Coraz trudniej jest zatem zakładać, że samo dostanie się na łamy tego czy innego tytułu daje gwarancję, że ktoś nas zacytuje.
Dowód kompetencji
Dla niektórych pracowników nauki ratunkiem jest wąska specjalizacja, na tyle wąska, że w jej obrębie faktycznie można być na bieżąco. W tym paradoksalnie tkwi szansa na bycie czytanym. Wiele czasopism naukowych publikuje się współcześnie wyłącznie w wersji elektronicznej. Pojedynczy zeszyt – np. listopad 2018 – jest bytem czysto wirtualnym, folderem na stronie internetowej czasopisma i oznaczeniem bibliograficznym w bazach danych. Czytelnik pobiera ze strony WWW konkretne teksty, zazwyczaj upewniając się tylko (zwłaszcza w naukach ścisłych i przyrodniczych), czy są w miarę świeże – informacja, z którego konkretnie zeszytu pochodzi dany artykuł, staje się istotna, gdy zechce go zacytować. Jeśli zatem w obrębie jakiejś wąskiej specjalizacji dany tekst okaże się istotny, może zostać przeczytany (a najlepiej – zacytowany) nie tylko wówczas, gdy ukaże się w „Science”, „Nature” lub „The Lancet” – byle opublikowano go w recenzowanym czasopiśmie.
Pytanie „Czy ktoś to w ogóle przeczyta?” wynika moim zdaniem z błędnego założenia – z niezrozumienia tego, jaką funkcję pełni współcześnie znacząca większość artykułów naukowych. Błędne jest założenie, że służą one komunikacji między uczonymi. Większość przechodzących przez moje ręce tekstów porównać można – pod względem funkcji rzecz jasna, nie poziomu – do prac magisterskich czy doktorskich. Minimalny odsetek „magisterek” i tylko pewna część doktoratów ukazuje się w formie książkowej – czytają je promotorzy, recenzenci, a czasem (i uważam, że to po ludzku piękne) osoby bliskie autora. Głównym celem powstania takiej pracy nie jest zakomunikowanie czegoś społeczności naukowej, ale udowodnienie, że autor ma wiedzę i kompetencje uprawniające do uzyskania stopnia naukowego. Taka sama jest funkcja wielu artykułów naukowych: ich przyjęcie do druku przez recenzowane czasopismo (potwierdzone poprzez nadanie numeru DOI) ma być jednym z argumentów potwierdzających wiedzę i kompetencje autorów, co z kolei przekłada się na nadanie stopnia lub tytułu naukowego, awans zawodowy, wyjazd na stypendium lub po prostu pozytywną ocenę okresową. Być może nawet po opublikowaniu nikt tego nie przeczyta, ale nie musi, gdyż tekst odegrał swoją rolę. Nie oznacza to zatem, że redaktor może potraktować go po macoszemu, takie jest umocowanie czasopisma naukowego w systemie nauki.
Nie jest to wcale rola poślednia, po prostu odmienna. Ocena ilościowa (oby także jakościowa) publikacji jest nieuniknionym elementem oceny pracownika naukowego. Przy tak dużej liczbie chętnych do uprawiania nauki nie wystarczy relacja mistrz – uczeń, potrzebne są twarde dane. Taki miernik też nie jest oczywiście w stu procentach obiektywny, ale dobry z punktu widzenia ekonomicznego wykorzystywania czasu i środków. Można rzecz jasna fantazjować o czasach, gdy członkowie londyńskiego Royal Medical Society spotykali się w klubie, by omówić kolejny numer „The Lancet”, ale te czasy nie wrócą.
Skąd wziąć recenzentów?
Wraz ze wzrostem liczby profesjonalnych naukowców rośnie także liczba czasopism naukowych, ponieważ jest coraz więcej chętnych do publikowania, ale też coraz więcej potencjalnych recenzentów. Ponieważ jednak liczba pracowników nauki wciąż rośnie, nieuchronny jest efekt wąskiego gardła: młodych naukowców jest więcej niż tych bardziej doświadczonych, zatem recenzenci – o ile starają się sumiennie wykonywać swoje zobowiązania – są coraz bardziej przeciążeni i odmawiają przyjmowania kolejnych prac. To jest głównym powodem długiego czasu oczekiwania na publikację, nawet wyłącznie elektroniczną. Obróbka redakcyjna, należycie staranna, może być przeprowadzona sprawnie i bez zbędnej zwłoki. Jeśli czasopismo zatrudnia redaktorów na etatach, instytucja sprawcza (np. uczelnia) może po prostu powiększyć zespół redakcyjny, kompetentnych i chętnych do pracy edytorów nie brakuje (takie przynajmniej mam wrażenie). Jednak kompetentnych recenzentów nie sposób znaleźć z dnia na dzień, nawet kusząc pieniędzmi.
Drugi powód opóźnień w publikowaniu jest taki, że wiele czasopism naukowych, zwłaszcza pomniejszych, w ogóle nie ma zespołu redakcyjnego zatrudnionego do zajmowania się przez osiem godzin dziennie pięć dni w tygodniu (oby tylko) wyłącznie wydawaniem czasopisma. Sam mam to szczęście, widzę, ile to pracy i nie wyobrażam sobie, że miałbym redagować profesjonalny periodyk poza licznymi obowiązkami wynikającymi z pracy naukowej i dydaktycznej, a bywa także, że bez dodatkowego wynagrodzenia z tego tytułu.
Wyjść poza myślenie newsami
Powróćmy jednak do postawionego na początku pytania: czy ktoś to czyta? „Tylko recenzenci i redaktorzy” – to brzmi dość lekceważąco, jakby opinia tych osób nie miała znaczenia. Nie wiem, jaki stosunek mają do sprawdzanych tekstów recenzenci, ale ja się cieszę, że mogę obcować z profesjonalnym piśmiennictwem naukowym z całego świata. Możliwe, że autorzy sami nie zdają sobie z tego sprawy, jednak ich teksty bywają naprawdę ciekawe w lekturze, i to mimo że niektóre kwestie merytoryczne pozostają dla mnie nie w pełni zrozumiałe (zajmuję się redakcją językową i techniczną). Po pierwsze, mogę się zetknąć z naukowym sposobem myślenia i dowodzenia, z dyscypliną zarówno prowadzenia badań, jak i ich referowania. Po drugie, na miarę moich zdolności rozumienia mogę się dowiedzieć czegoś, co w innej sytuacji życiowej nigdy by do mnie nie dotarło. Jedna z moich redakcyjnych koleżanek w chwilach zwątpienia deklaruje, że wolałaby być redaktorem w „Pudelku”. Otóż ja nie. Co ważne – to, na ile tekst jest pociągający (że użyję takiej dwuznacznej metafory) dla redaktora, bywa niepowiązane z jego odkrywczością. Raport z prostego badania opinii przeprowadzonego wśród pielęgniarek nie pomoże odkryć leku na raka, ale pozwala w innym świetle zobaczyć ten zawód, gdy samemu leży się w szpitalu. Badanie przeglądowe rodzajów urazów i przebiegu rehabilitacji u osób przyjętych na oddział urazowy jednego z wrocławskich szpitali po wypadkach rowerowych umożliwia zastanowienie się, czy ja sam jeżdżę bezpiecznie, czy używam odpowiedniego sprzętu ochronnego i czy faktycznie powinienem czuć się w nim tak pewnie.
Na nieco głębszym poziomie uważna lektura takich tekstów (wymusza to natura mojej pracy) pozwala się natomiast zastanowić nad pułapkami pozornej logiki. Współwystępowanie to przecież nie to samo, co związek przyczynowo-skutkowy czy korelacja statystyczna. Przez to zaś inaczej czyta się w mediach np. katastroficzne wizje przyszłości, gdy dane statystyczne służą często jako dowody na prawdziwość wątpliwych teorii. Dobrym przykładem jest właśnie wzmiankowana praca o urazach u rowerzystów. Faktycznie, badania statystyczne potwierdzają, że jazda w kasku zwiększa (to nie błąd w druku) prawdopodobieństwo wypadku. Nie oznacza to jednak w żadnym razie, że nie należy jeździć w kasku, tylko że rozwiązania problemu należy już szukać na gruncie psychologii, a nie statystyki (w największym skrócie: kask daje wielu rowerzystom złudne poczucie pewności siebie). Jednak i sama statystyka pozwala tu pogłębić rozumienie problemu: wprawdzie jazda w kasku zwiększa prawdopodobieństwo urazu, ale jeśli już do niego dojdzie, jest on na ogół mniej poważny. Moja praca uczy zatem wychodzenia poza myślenie newsami, memami, postami, jednym słowem – oderwanymi faktami zamiast systemowo.
Czy ktoś czyta publikowane w czasopismach naukowych artykuły? Tak, redaktorzy. I zapewniam, że nie robią tego za karę. Mogliby dostawać za to trochę wyższą gratyfikację finansową, ale większość z nich i tak nie zamieniłaby tej pracy na żadną inną.
Dodaj komentarz
Komentarze