Być profesorem

Zbigniew Drozdowicz

W wyobrażeniach społecznych funkcjonuje obraz profesora jako osoby, która dużo lepiej od innych wie, co i jak należy zrobić. Choć z takimi przekonaniami można się spotkać niekiedy również wśród profesorów, to jednak w praktyce różnie z tym bywa. W tych rozważaniach chciałbym się wypowiedzieć nie tyle na temat profesorskiej mądrości czy zaradności, ile występującego w różnych krajach zróżnicowania profesury oraz niektórych jej cech osobowościowych.

Zróżnicowanie formalne

W różnych krajach różnie ono wygląda, można jednak wyodrębnić co najmniej dwa jego modele. Pierwszy z nich nazwę brytyjskim. Występuje on nie tylko w Wielkiej Brytanii, lecz także w innych państwach europejskich oraz na niektórych uczelniach amerykańskich. Jego cechą charakterystyczną jest ograniczona liczba rodzajów owej profesury. Na starych uniwersytetach angielskich – takich jak Oxford czy Cambridge – występuje tylko jeden tytuł i jedno stanowisko profesora. Stanowi ono zwieńczenie kariery akademickiej. Otrzymują je osoby mogące się wykazać wyróżniającymi osiągnięciami badawczymi i wiąże się ono z wyższym uposażeniem niż w przypadku osób na niższych stanowiskach uniwersyteckich (takich jak reader czy różnego rodzaju wykładowcy). Na nowych uczelniach angielskich z reguły również występuje tylko jeden rodzaj profesury. Jednak na niejednej z nich jest to tytuł honorowy. Zarówno na starych, jak i nowych uniwersytetach formalne progi określają tam same uczelnie.

Na wielu uczelniach amerykańskich występuje wiele rodzajów profesury (np. takie, jak assistent professor , professor of practice czy research professor ), jednak najbardziej prestiżowe (takie np. jak Harvard) przyjęły rozwiązania zbliżone do modelu brytyjskiego. Niewiele odbiega od niego różnicowanie profesury na uczelniach niemieckich, bowiem występuje tam podział na trzy jej rodzaje, tj. C2, C3 i C4. Najwyższym jest ostatni, bowiem oznacza profesora mającego znaczące osiągnięcia naukowe i kierującego katedrą.

Francja, Włochy, Hiszpania

Drugi model nazwę romańskim. Występuje on głównie na uczelniach takich krajów, jak Francja, Włochy czy Hiszpania, przy czym im bardziej któryś z nich idzie własną ścieżką, tym większe zróżnicowanie profesury pojawia się na jego uczelniach. We Francji tytuł profesora przysługuje nie tylko pracownikom uczelni, lecz także nauczycielom szkół średnich. Natomiast profesorowie uniwersyteccy zróżnicowani są na trzy klasy, przy czym trzecia z nich (najwyższa) dzieli się na dwa szczeble (échelons ), druga na trzy, natomiast ostatnia na sześć szczebli. Występuje tam również stanowisko profesora stowarzyszonego (professeur associ é). W Hiszpanii profesorów dzieli się na trzy kategorie – od A do C, przy czym najniższy szczebel w tej hierarchii zajmuje profesor kategorii C. O to stanowisko mogą się ubiegać również osoby bez stopnia doktora. Na tamtejszych uczelniach występują także stanowiska profesora-asystenta, profesora-współpracownika oraz profesora tymczasowego. O najwyższe stanowisko profesorskie (kategorii A) mogą się ubiegać wyłącznie osoby o znaczącym dorobku naukowym oraz minimum trzyletniej praktyce akademickiej na stanowisku profesora kategorii B.

W Polsce przez wiele lat występował model profesury przypominający brytyjski, bowiem istniały jedynie dwa jej rodzaje, tj. profesora nadzwyczajnego i profesora zwyczajnego. Wprawdzie w latach 50. minionego stulecia utworzono także stanowisko zastępcy profesora, jednak później zostało ono zlikwidowane, gdyż powoływano na nie m.in. osoby bez znaczących osiągnięć naukowych, ale spełniające oczekiwania władz politycznych. Pozostały zatem dwa pierwsze, przy czym przez dłuższy czas łączyły się one z różnymi tytułami naukowymi. Zostało to zmienione w 1990 roku w ten sposób, że pozostawiono jeden tytuł profesora i dwa profesorskie stanowiska. Występowało również, i występuje nadal, stanowisko profesora gościnnego. Mogą się o nie ubiegać osoby mające co najmniej stopień doktora. Na uczelniach publicznych o stanowisko profesora nadzwyczajnego (nazywanego również profesorem uczelnianym) mogą się ubiegać osoby posiadające co najmniej stopień doktora habilitowanego, natomiast o stanowisko profesora zwyczajnego osoby z tytułem naukowym. Bardziej szczegółowe wymagania stawiane kandydatom do tych stanowisk określają same uczelnie, przy czym na jednych (takich np. jak Uniwersytet Jagielloński) są one dosyć rygorystyczne, natomiast na innych raczej liberalne. Przeważają jednak te drugie, co sprawia, że dzisiaj mamy do czynienia nie tylko ze swoistym urodzajem doktorów habilitowanych, lecz także profesorów uczelnianych. Jeśli łączyłoby się to z licznym pojawieniem się osób, których kwalifikacje mogą być porównywalne z kwalifikacjami profesorów na znaczących uczelniach zachodnich, to nie tylko doganialibyśmy, ale nawet przeganiali Zachód. Póki co, na to nie wygląda. Z „cudownym” rozmnożeniem się profesury mamy do czynienia również na uczelniach prywatnych. Związane to jest jednak nie ze skokowym przyrostem doktorów habilitowanych, lecz z powoływaniem na te stanowiska doktorów – w licznych przypadkach tych, którzy nie mieliby wielkich szans przebicia się przez konkursowe sito na uczelniach publicznych, oraz tych, którzy w związku z brakiem osiągnięć naukowych musieli się z nimi pożegnać.

Profesorskie osobowości

Wiele już o tym powiedziano i napisano. Przywołam jedynie trzy przykłady, które wydają się na tyle sugestywnie, aby mogły skłaniać do poważnych dyskusji na ten temat. Pierwszy pojawił się na kartach Inteligencji w wiekach średnich J. Le Goffa. Zdaniem tego znawcy kultury średniowiecza jednym z najbardziej znaczących profesorów tamtych czasów był Pierre Abelard, „chluba ośrodka paryskiego”: „bardzo czujny i ruchliwy, śpieszy wszędzie, gdzie zanosi się na walkę. Gdziekolwiek się zjawi ten budziciel idei, wybuchają namiętne spory”, „cierpi na tym, że nie ma już godnego siebie przeciwnika” (itd.). Nietrudno się domyślić, jak to było przyjmowane przez otoczenie akademickie i skąd się brały życiowe i zawodowe kłopoty Abelarda. Drugi przykład związany jest z osobą włoskiego matematyka i astronoma, profesora uniwersytetu padewskiego, Galileusza (wł. Galileo Galilei). Do historii przeszło jego legendarne powiedzenie: „A jednak się porusza”. Miał je wypowiedzieć, wychodząc z sali inkwizycyjnego sądu, nakazującego mu wyrzec się teorii Kopernika. Jest to niestety tylko legenda, wprawdzie budująca pozytywny wizerunek tego uczonego upierającego się przy trafnej teorii, jednak mająca raczej mało wspólnego z faktami. Sporo wspólnego z nimi ma natomiast nazywanie przez niego (ale już tylko w prywatnej korespondencji) oponentów nieukami, a także postulowanie wyraźnego rozgraniczenia między sferą naukowej wiedzy i sferą wiary religijnej. Trzeci i ostatni przykład związany jest z osobą niedawno zmarłego Stephena Hawkinga. Jeśli wierzyć przekazowi jego pierwszej żony Jane Hawking (a nie ma powodu, aby jej nie wierzyć), zawartemu w jej wspomnieniach zatytułowanych Moje życie ze Stephenem , ten błyskotliwy fizyk (autor m.in. Krótkiej historii czasu. Od Wielkiego Wybuchu do czarnych dziur) od wczesnego wieku zdradzał profesorską osobowość. Jak bowiem inaczej wyjaśnić to, iż jako student Uniwersytetu Cambridge nigdy nie chodził na wykłady i demonstracyjnie okazywał lekceważenie swoim nauczycielom akademickim, a jako mąż swojej żony przekonywał ją, że powinna porzucić pomysł podjęcia studiów z zakresu literatury średniowiecznej, bo… „tylko głupiec podejmuje takie studia”, a ze studiów tych „płynie tyle samo pożytku co z liczenia kamieni na plaży”?

Można oczywiście postawić pytanie, co z tych opisów postaw i poglądów wybitnych uczonych wynika dla sprawy profesorskiej osobowości. Raczej nie to, że możliwy jest jedynie jeden jej wzorzec, a nawet nie to, że któryś z nich zasługuje na szczególne uznanie i polecanie tym, którzy myślą o osiągnięciu czegoś ważnego w nauce. Kilka wskazań zdaje się być jednak przydatnych. Nie myślę o takich oczywistościach, jak talent (ponoć trzeba się z nim urodzić) czy ponadprzeciętna pracowitość (ponoć można ją samemu osiągnąć). Myślę natomiast o takich cechach osobowościowych uczonych, jak odwaga w podejmowaniu problemów oraz ich rozwiązywaniu, a także obronie przed tymi, którzy czasami nawet zajmują ważne społecznie stanowiska, ale ich głos może być poważnie brany pod uwagę tylko wówczas, gdy stoją za nim naukowe kompetencje. Jednak nawet w takiej sytuacji warto zadbać o rozwagę, aby niepotrzebnie nie mnożyć sobie wrogów, którzy mogą poważnie utrudnić nam życie naukowe oraz przyczynić się do utraty przyjaciół, którzy jeśli nawet w nauce nie mogą nam być specjalnie pomocni, to w niejednej życiowej sprawie posłużą dobrą radą. Myślę również o wyczuleniu na prawdę i fałsz. Dobrze byłoby przy tym pamięć, że między tego rodzaju wyczuleniem a przeczuleniem na punkcie własnej osoby jest niekiedy tak mała odległość, iż stosunkowo łatwo można popaść w samouwielbienie. Myślę w końcu o skłonności do współpracy i współdziałania w realizacji celów z kompetentnym gronem osób (bez tego dzisiaj raczej trudno liczyć na wielkie sukcesy w nauce), a także – co się zresztą z tym bezpośrednio łączy – zdolności do uznania, że inni nie tylko mogą mieć swoje racje, lecz także racje te mogą być trafniejsze od naszych.

Rzecz jasna, żadne z tych wskazań nie jest łatwe do realizacji w praktyce, a im bardziej wyraziste osobowości, tym trudniej. Trzeba jednak przynajmniej podjąć próbę ich stosowania w życiu naukowym. Przy tym nie ma co się obrażać na uczonych, którzy mimo że się ich nie trzymają, osiągają znaczące wyniki. W nauce tak już jest, że to, co dobre dla jednego uczonego, niekoniecznie musi być dobre dla innego.

Osobiste doświadczenia

Nie mam zamiaru ani stawać w jednym szeregu z przywołanymi wielkościami naukowymi, ani też zwierzać się z takich doświadczeń, które być może rozbawiłyby kogoś, ale wielu innych mogłyby urazić. Przez niemal dwadzieścia pięć lat bycia profesorem belwederskim (w tamtym czasie tytuł ten faktycznie nadawano w Belwederze) i życia w środowisku akademickim sporo tych doświadczeń jednak się uzbierało. Nie wszystkie zapisały się mocno w mojej pamięci. Było jednak kilka takich, które dobrze pamiętam. Należy do nich uczucie satysfakcji z otrzymania naukowego awansu, a także poczucie wyzwolenia od oglądania się na to, jak ocenią moje naukowe osiągnięcia inni i czy przypadkiem nie poczują się urażeni tym, że w wykazie cytowanej przeze mnie literatury nie pojawiło się ich nazwisko. Od tego momentu nie musiałem już tak bardzo dbać o to, aby wyrobić sobie markę specjalisty od czegoś ani wypowiadać się w taki sposób, żeby ktoś nie mógł mi zarzucić, iż w gruncie rzeczy nie znam się na niczym, a to, co uprawiam, to zwyczajna publicystyka. Wprawdzie tytuł profesora nadawany był i jest nie w naukowej dyscyplinie, lecz w dziedzinie (w moim przypadku są to nauki humanistyczne), jednak nawet humanistyka nie jest „workiem”, do którego można wrzucić wszystko. Przyznam również, że jako profesor belwederski w miarę upływu lat w coraz mniejszym stopniu przejmowałem się trudnościami z zakwalifikowaniem moich publikacji do którejś dyscypliny lub dziedziny nauki. Mam nadzieję, że jednak nie utraciłem przez to opinii specjalisty „od czegoś”. W nadziei tej podtrzymuje mnie m.in. fakt, że dosyć regularnie otrzymuję do oceny osiągnięcia kandydatów do uzyskania stopnia lub tytułu naukowego, których badania zbieżne są w jakiejś mierze z moimi. To ocenianie należy zresztą do obowiązków, od których nie powinienem się uchylać (i z reguły się od nich nie uchylam). Nie chciałbym jednak nikomu robić przykrości, mówiąc o tym, w jak kłopotliwej sytuacji stawiali mnie kandydaci do awansu, którym mimo najlepszych chęci nie mogłem w konkluzji napisać, że spełniają obowiązujące w tym zakresie wymagania.