Ważenie studenta
Wyniki ważenia zależą od tego, kogo lub co się waży, i jakiej używa się miary. W przypadku standardowego ważenia nie ma z tym większych problemów. Inaczej to wygląda w przypadku akademickiego ważenia studenta. Problemy te związane są ze stosowanymi tutaj specyficznymi miarami, a także, a nawet przede wszystkim, z tym, że mamy tutaj do czynienia z osobami, w które być może warto zainwestować czas, pieniądze i wysiłek intelektualny akademickich nauczycieli, jednak trzeba się uważniej przyjrzeć ich wiedzy i umiejętnościom. Nowe regulacje prawne wprowadzają również do tego ważenia istotne zmiany.
Ważenie w czasach PRL-u
Zanim wypowiem się o tym nowym sposobie ważenia studenta, kilka uwag na temat tego, który był realizowany w czasach PRL-u. Stwierdzenie, że miał on coś ze sceny filmu Stanisława Barei pt. Miś – w której waży się na lotnisku powracającego z zagranicy pasażera i dopisuje mu do rachunku brakujące kilogramy – być może wzbudzi niedowierzenie. Jednak takie skojarzenie nie jest całkiem od rzeczy. Czym bowiem było doliczanie kandydatom na studia punktów za pochodzenie robotnicze lub chłopskie, a studentom ubiegającym się o różnego rodzaju uczelniane świadczenia punktów za tzw. działalność społeczną (rzecz jasna we „właściwych” organizacjach młodzieżowych)? Nie sądzę, aby w tamtym okresie wielu było takich, których to śmieszyło, a już na pewno nie należeli do nich ci, którym w wyniku takiego ważenia zabrakło kilku punktów, aby dostać się na wymarzone studia lub otrzymać miejsce w akademiku. Inaczej to mogli odbierać beneficjenci tego ważenia. Jednak tylko do momentu, w którym trzeba było się wykazać na egzaminie nie tyle właściwym pochodzeniem społecznym, ile odpowiednim poziomem wiedzy. Z tym oczywiście różnie bywało. Byli studenci, którym pochodzenie niewiele pomogło w zaliczeniu egzaminu, ale też i tacy, którym nie przeszkadzało ono w uzyskiwaniu dobrych, a niekiedy nawet ponadprzeciętnych wyników.
Ważenie po przełomie 1989 r.
Ważenie przypominające scenę z filmu skończyło się razem z końcem PRL-u. Zastąpione zostało jednak sposobami, które czasami wywoływały rozbawienie, ale częściej zdziwienie lub nawet zgorszenie. Dotyczy to przede wszystkim rozwiązań stosowanych w wielu uczelniach prywatnych. Jedną z podstawowych miar stała się w nich bowiem zasobność kieszeni studenta (lub jego rodziców) i związana z nią możliwość regulowania czesnego. Różnie się to oczywiście przekładało na jakość kandydatów na studia oraz na egzekwowanie od studentów wiedzy i umiejętności. Coś na rzeczy było jednak w popularnym wówczas określeniu „fura i komóra”. Trzeba przy tym powiedzieć, że ten stosowany w uczelniach prywatnych sposób ważenia studenta okazał się na tyle skuteczny, że z ich oferty dydaktycznej skorzystało wiele tysięcy osób. Dzisiaj stracił on nieco na atrakcyjności i niejedna z uczelni walczy już nie tyle o atrakcyjną ofertę dydaktyczną czy o studenta, który jest w stanie uregulować stosunkowo wysokie czesne, ile o takiego, który umożliwi jej utrzymanie się przy życiu. Jest to skutkiem niżu demograficznego i przegrywania batalii o studenta przez uczelnie prywatne z uczelniami publicznymi, które znacznie szerzej niż w czasach PRL-u otworzyły swoje bramy przed chętnymi do podjęcia studiów. W przypadającym na koniec minionego i początek obecnego stulecia okresie wielkiego bumu edukacyjnego efekt tej batalii dla studiujących był taki, że w niejednym przypadku ich trudność nie polegała na otrzymaniu indeksu lub na utrzymaniu się na studiach, lecz na znalezieniu siedzącego miejsca w sali wykładowej. Przy tak szerokim otwarciu przez uczelnie publiczne swoich bram dla zainteresowanych ich ofertą dydaktyczną kryteria przyjmowania na studia nie mogły być oczywiście zbyt wygórowane; i nie były, bowiem w wielu przypadkach egzamin wstępny został zastąpiony tzw. konkursem świadectw (i nie musiały to być wyłącznie świadectwa na piątkę) oraz rozmową kwalifikacyjną (również niezbyt wymagającą). Przed nowym wyzwaniem i zadaniem stanęli natomiast wykładowcy, którzy prowadzili zajęcia na najbardziej obleganych kierunkach studiów (np. ekonomia, prawo czy marketing i zarządzanie). Okazało się bowiem, że muszą oni obsłużyć dydaktycznie prawdziwy tłum studentów; i obsługiwali, przemieszczając się pomiędzy często odległymi miejscowościami.
W ostatnim czasie pewien rozgłos w mediach zyskał problem ważenia studenta w uczelniach afiliowanych przy Kościele katolickim. Stało się to za sprawą kandydata, któremu do przyjęcia na studia zabrakło zaświadczenia od proboszcza. Odsłonił on znacznie szerszy i głębszy problem, bowiem dotyczący w większym lub mniejszym stopniu wszystkich uczelni znajdujących się pod kuratelą kościołów. Przypuszczam, że rozmaicie on wygląda w tego typu uczelniach. W każdym jednak przypadku jego rozwiązywanie znajduje się w ręku nie tylko władz rektorskich i dziekańskich, ale także ich kościelnych przełożonych. Nie chciałbym podgrzewać i tak już gorącej atmosfery związanej z problemem „świadectwa proboszcza”. Mam jednak wrażenie, że jest on szczególnie złożony w przypadku wydziałów teologicznych, które pojawiły się na naszych świeckich uczelniach po przełomie 1989 roku. Podlegają one bowiem dwojakiej zwierzchności, tj. biskupa oraz rektora, i o ile ten pierwszy ma prawo, a nawet obowiązek, stać na straży sumienia studenta, to ten drugi postawiłby w kłopotliwej sytuacji nie tylko studenta, lecz także samego siebie, gdyby zaczął egzekwować klauzulę sumienia. Sporo do myślenia jednej i drugiej zwierzchności może dawać to, że wiele osób rezygnuje ze studiów teologicznych już po pierwszym roku. Opieram się w tej kwestii wprawdzie jedynie na danych z mojej uczelni, jednak przypuszczam, że na innych wydziałach teologicznych nie jest pod tym względem dużo lepiej i zapewne znalazłyby się takie, na których jest znacznie gorzej.
Ważenie po nowemu
To ważenie pod nowemu zostało przedstawione jako zadanie do w miarę pilnej realizacji m.in. na niedawnym posiedzeniu senatu mojej uczelni. Ma ono jednak już swoją krótką historię, bowiem obowiązuje od stycznia 2017 roku. Występuje ono pod nazwą Student Staff Ratio (SSR) – mówiąc po „urzędniczemu”: projakościowego wskaźnika dostępności dydaktycznej pracownika naukowo-dydaktycznego i dydaktycznego uczelni; a po ludzku: wskaźnika liczby studentów przypadających na głowę takiego pracownika. Dla uczelni korzystających z dotacji publicznej (nazywanej obecnie subwencją) średnia ważona nie powinna przekraczać 13 studentów, a dla tych, które będą się ubiegały o status uczelni badawczej – 10 studentów. Określenie „średnia ważona” bierze się stąd, że dotyczy to nie poszczególnych studiów, lecz całej uczelni. Jeśli uczelnia nie osiągnie takiego wskaźnika, będzie to miało negatywne skutki finansowe w przyznanej jej przez MNiSW subwencji. O tych skutkach była zresztą mową na wspomnianym posiedzeniu senatu. Z podanego wówczas wyliczenia wynika, że w przypadku tak dużej uczelni jak moja nawet miejsce po przecinku, tj. jakieś ćwierć studenta, przelicza się na miliony. Wprawdzie mojej uczelni niewiele już brakuje do uzyskania 13 studentów na głowę jednego wykładowcy, to jednak do stanu, który daje przepustkę do elitarnego grona uczelni badawczych, brakuje nieco więcej. Nie jest to jednak kłopot niedomiaru, lecz nadmiaru studentów. Stąd przedstawiony przez władze rektorskie projekt takich działań, jak: „podwyższenie progu punktowego w rekrutacji na studia licencjackie, zaostrzenie reguł dotyczących wznawiania studiów oraz przenoszenia z innych uczelni, rozważenie możliwości rezygnacji z sesji ciągłej, ograniczenie limitu miejsc na wybranych kierunkach oraz rezygnacja z kierunków nieefektywnych”.
Rzecz jasna, wszystko to da się zrobić. Tyle tylko, że nie będzie to proste ani nie obędzie się bez oporu ze strony tych, którzy na realizacji projektu stracą najwięcej. W tym gronie znajdą się przecież zarówno kierunki studiów, które nadal cieszą się dużym zainteresowaniem (na moim wydziale należy do nich psychologia), jak i tradycyjnie rekrutujące niewielu studentów. Niejeden z nich należy do uniwersyteckich tradycji. Jednak nawet te, które do niej nie należą (np. niektóre filologie orientalne), również mogą stanowić jej wizytówkę. Niełatwo będzie zresztą zrezygnować z nieefektywnych kierunków studiów, które nie mogą się pochwalić długą obecnością na uniwersytecie ani też uchodzić za wizytówkę swojej uczelni. Na nich przecież także jest zatrudniona wysoko kwalifikowana kadra dydaktyczna i nie można jej tak po prostu powiedzieć: „Państwu już dziękujemy”. Rzecz jasna, są to problemy uczelni, które mają zbyt wysoki SSR.
Co na ten sposób ważenia i naliczenia subwencji mają natomiast powiedzieć uczelnie o wskaźniku zbyt niskim, w których nie widać na horyzoncie możliwości jego podniesienia? Jest ich przecież sporo. Być może kołem ratunkowym będzie dla nich wprowadzenie przez uczelnie o zbyt wysokim SSR większej selektywności w przyjmowaniu na studia oraz większej skrupulatności w egzekwowaniu od studentów ich obowiązków. Nie byłbym jednak w tej kwestii nadmiernym optymistą. Po pierwsze bowiem nie wygeneruje to tak dużej liczby osób, aby mogły one w znaczącym stopniu uzupełnić braki uczelni mających wyraźny deficyt dydaktyczny, a po drugie nie przypuszczam, aby ci, którzy z różnych względów nie znaleźli się w murach wybranej przez siebie uczelni albo musieli się z nią przedwcześnie pożegnać, chętnie skorzystali z oferty dydaktycznej deficytowych uczelni. Do tego pesymizmu skłania mnie m.in. podana na wspomnianym posiedzeniu senatu informacja, że wyraźna większość osób przyjętych przez UAM na studia pochodzi z województwa wielkopolskiego. W niektórych przypadkach jest to wynikiem tzw. lokalnego patriotyzmu. Natomiast w innych – konformizmu, który wyraża się w przekonaniu, że uczelnia powinna być tak blisko rodzinnego domu, aby można było do niego zajrzeć w każdej wolnej chwili i nieco podreperować studencką biedę.
Dodaj komentarz
Komentarze