Rozbój w biały dzień

Henryk Grabowski

O sprawie, którą chcę opisać, dowiedziałem się od znajomego. Rzecz jest na tyle bulwersująca, że pozostawienie jej bez echa nie dałoby mi spać spokojnie. Chodzi o lichwiarskie praktyki PWN w pobieraniu opłat za tzw. publikacje zlecone.

W Polsce, jak dotąd, jedynym (praktycznie) kryterium oceny aktywności naukowej jest liczba publikacji i dość arbitralnie ustalona ranga miejsca ich wydania. Dokonanie naukowe, nawet na miarę tzw. polskiego Nobla, nie zapewnia awansu naukowego, jeżeli za jego publikację nie uzyskało się odpowiedniej liczby punktów.

Pewnie należę do wymierającej generacji pracowników naukowych, którzy za opublikowanie pracy doktorskiej w PWN otrzymali wynagrodzenie autorskie w wysokości ok. sześciu miesięcznych pensji asystenta, a wcześniej bezzwrotną zaliczkę stanowiącą piętnastą część tej kwoty. Może dlatego realny socjalizm zbankrutował. Niemniej kariera naukowa nie zależała wówczas od grubości portfela.

Dzisiaj za wszystko trzeba płacić. Za wydanie wysoko ocenionej przez recenzenta pracy naukowej o objętości porównywalnej z moim doktoratem redakcja PWN zażądała od autora kwoty w wysokości sześciokrotnej pensji współcześnie zatrudnionego asystenta.

Nie oczekuję, żeby wydawnictwo, nawet mając w swej nazwie takie przymiotniki jak „państwowe” i „naukowe”, było instytucją non-profit . Są jednak granice pazerności, powyżej których przysłowiowy nóż w kieszeni się otwiera.

Żeby nie być gołosłownym, przeprowadziłem rozpoznanie wśród kilku prywatnych wydawców. Nie czuję się upoważniony do ujawniania ich nazw, ale w przypadku wytoczenia mi procesu o zniesławienie dysponuję odpowiednią dokumentacją. Jak się okazało, wydanie na koszt autora analogicznej ze złożoną w PWN publikacji pod względem objętości, nakładu, rodzaju oprawy itp. wynosiłby od 2 do 4 razy mniej. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że wydawcy, do których zwróciłem się o informację, nie kierowali się w swych kalkulacjach altruizmem.

Kiedyś pisałem o uczelni, w której punkty za publikację można było po prostu kupić. Wystarczyło wysłać referat na konferencję i wnieść odpowiednią opłatę. Bez konieczności w niej udziału. Nie przypuszczałem, że najpoważniejsza w Polsce naukowa oficyna w swojej wydawniczej polityce może się kierować aż tak nieprzyzwoicie zbójeckim merkantylizmem.