O zupie na przykładzie Hemingwaya

Piotr Müldner-Nieckowski

Jest takie wspaniałe opowiadanie Ernesta Hemingwaya pod tytułem Indian camp , kapitalnie przełożone przez Bronisława Zielińskiego (Obóz indiański ), w którym jak w magicznym pudełku mieszczą się wszystkie możliwe warianty stosunku człowieka do urodzin, śmierci i tego, co pomiędzy tymi umownymi granicami życia, a więc teraźniejszości, przeszłości i przyszłości. Jak to u Hemingwaya, w minimalnej formie mieści się potęga. W swoich utworach ujmował sprawy jak w soczewce. Nick z ojcem lekarzem i stryjem płyną wraz z Indianami przez jezioro do wioski, w której umiera kobieta, niemogąca urodzić dziecka nieprawidłowo ułożonego w macicy. Doktor kozikiem wydobywa żywego chłopca, ratuje życie matce, ale znajduje jej martwego męża, który nie wytrzymując napięcia, podciął sobie gardło. Kiedy wracają łodzią do domu, Nick nabiera całkowitej pewności, że nigdy nie umrze.

To wszystko. Takie opowiadanie raz przeczytane powinno zostawić w pamięci ślad na całe życie. A jakże często nie zostawia…

Każdy układa sobie w wyobraźni przyszłość i ma stosunek do przeszłości taki, jaki mu wynika z niezliczonych okoliczności, które składają się na jego jeden jedyny świat, właściwy tylko danej osobie, nikomu innemu. A jeśli natrafia na przeszkody w ułożeniu wizji, to je momentalnie usuwa, najczęściej przez uproszczenie całości. Dlatego mówi się czasem (a niektórzy dostawali za to Nobla, jak na przykład Luigi Pirandello), że cosi e se vi pare , czyli jest tak, jak ci się wydaje. Jeśli jest inaczej, to wszczynasz bunt. Tylko kiedy, dlaczego i po co ten bunt? Pytam, bo niektórzy jak niemowlęta. Pewnemu znanemu mi dziecku nie spodobała się zupa pomidorowa, bo była zbyt kwaśna i przesolona. Od tej pory nie tknęło niczego, co ma związek z pomidorami. Nienawidzi nawet koloru. Zamiast znielubić restauracji, w której ten żywnościowy bubel podano, znielubiło potrawę. Teraz ma czterdzieści parę lat i nadal pomidorów nie toleruje. Nie umie tego objaśnić ani uzasadnić, a już jest profesorem zwyczajnym.

Ciekawe, że dzisiejszy czytelnik już przeważnie nie czuje dzieła sztuki. Odbiera je jednowymiarowo, pośpiesznie i pod kątem swoich dotychczasowych upodobań albo fascynacji. Jeżeli coś nie mieści się w jego mikroświatku, to natychmiast odpada, przestaje istnieć, jest negowane. Już i tak niejeden pisarz (tu: Ernest Hemingway) zrobił wobec niego wielkie ustępstwo i rozwinął technikę pisania maksymalnie zwięzłego (posuwając się nawet do eliminacji większości przymiotników i przysłówków), pisania tylko o tym i tylko tak, jak to jest potrzebne do wyrażenia pewnej koncepcji, pewnej puenty (najczęściej ukrytej, aby nie drażniła dosłownością i banalizmem). Dzisiejszy czytelnik tego jednak nie czuje. Czego oczekuje? Opowiadania płaskich historyjek, najlepiej fantastycznych, nierzeczywistych, a więc jedynie zabawowych. Stąd powodzenie dzieł postmodernistycznych, które odwołują się wyłącznie do czucia, eliminując odwołania do myślenia (na szczęście styl ten już się zestarzał i widać jego koniec). Kiedy jednak dostaje płaską historyjkę, to wie, że jest płaska, i się temu sprzeciwia. Tędy źle i tamtędy niedobrze.

Nie piszę tych ocen na wyrost. Wystarczy się przyjrzeć opiniom, komentarzom czy recenzjom (albo raczej recenzyjkom) umieszczanym przez „miłośników czytania” na przykład na portalu lubimyczytac.pl (a jest w Internecie podobnych miejsc mnóstwo). Czasem odnoszę wrażenie, że swoje tekściki zamieszczają tam wręcz przeciwnicy czytania, którzy pojawiają się, żeby ratować się przed frustracją i wylewać żółć.

Do najbardziej wymownych i jednocześnie charakterystycznych należy taki oto passus o słynnych 49 opowiadaniach , napisany przez znawcę używającego pseudonimu Romeo (wstawiłem brakujące przecinki): „Przeczytałem tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie lubię Hemingwaya. Niech sobie mówią, jaki był wielki, a ja musiałem go łykać wolno, 2-3 opowiadania miesięcznie, żeby nie przedawkować niesmacznego dania. Historie tego amerykańskiego pisarza są jednowymiarowe i płytkie, morały, do których dochodzi, banalne, a podobny język mógłbym zaakceptować w przypadku dziennikarza codziennej gazety. Od dzieła sztuki wymagam jednak więcej”.

Romeo na liście omówień książki Hemingwaya był pierwszy, a następni napisali podobnie i nikt nie usiłował przeczytanych utworów ułożyć sobie w głowie jako całości. Albo szukali historyjek, albo swoistego klimatu, albo wyłącznie morału (a tego, jak wspomniałem, u Hemingwaya na wierzchu nie ma). Odczytują dzieła jednowymiarowo. Jeśli już widzą ten jeden wymiar, drugiego zobaczyć nie są w stanie. Powtórzmy Romea: „Od dzieła sztuki wymagam jednak więcej”, i od razu zapytajmy: Wymagasz, ale czego w takim razie?

Jedynym argumentem w opiniowaniu i podobnych dyskusjach jest to, co się komuś wydaje. Bez względu na to, jak jest naprawdę. Stąd już tylko jeden krok do kłopotów z rzeczywistością, na przykład społeczną (kiedy oceniasz ludzi i swój stosunek do nich) albo polityczną (kiedy dajesz sobą manipulować jak małe dziecko).

Nie jesz zupy pomidorowej, bo nie.

e-mail: lpj@lpj.pl