Felieton noworoczny

Leszek Szaruga

Co i rusz nas straszą, czy to politolodzy, czy klimatolodzy, czy demografowie i teolodzy, a wreszcie i entomolodzy, jak choćby prof. Piotr Tryjanowski z Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. W wypowiedzi do zamieszczonego w „Newsweeku” artykułu o zagrożeniach związanych z malejącą populacją owadów, których liczba zmniejszyła się na globie o 75% w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, powiada: „Badania z całego świata pokazują, że najlepiej radzą sobie obecnie te owady, których my, ludzie, najbardziej nie lubimy, np. pluskwiaki, szkodniki roślin rolniczych i komary przenoszące groźne choroby. Bo im więcej ludzi na świecie, tym większe eldorado dla gatunków żyjących na nas i na naszych uprawach. Zmieniliśmy świat tak, że stał się dla nich istnym rajem”. Tymczasem masowo giną pszczoły, o których Albert Einstein miał powiedzieć, że po zniknięciu ostatniej z nich ludzkości pozostaną jedynie cztery lata egzystencji.

Jak widać, człowiek przyczynia się do zniszczeń, ale też – świadomie bądź nie – potrafi tworzyć w naturze przestrzenie kreacji, co zdaje się potwierdzać znane powiedzonko o tym, że nic w przyrodzie nie ginie. Oczywiście można być niemal stuprocentowo pewnym, że w odpowiedzi na takie dictum odezwie się rzesza rzeczoznawców, którzy będą nas przekonywać o tym, że to z pewnością przesada, że nie jest tak źle, a nawet, że jest lepiej niż kiedykolwiek było. Typ argumentacji w takich sprawach przerabialiśmy już wszak podczas dyskusji o zgubnych skutkach globalnego ocieplenia i przy innych podobnych okazjach. Wszystko na wzór okrzyków naszych kibiców sportowych powtarzających po kolejnych klęskach do znudzenia: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”.

Jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości: w ostatnim okresie narasta fala ostrzeżeń, z których wynika, że sami sobie szykujemy zagładę i to w dodatku niekoniecznie za sprawą broni atomowej, lecz po prostu przez zniszczenie przyrody. Cóż, podobnie apokaliptycznych ostrzeżeń, choćby założonego w roku 1968 Klubu Rzymskiego, w przeszłości nie brakowało, a przecież wciąż żyjemy, choć, jak się wydaje, coraz bardziej na kredyt. Warto jednak zwrócić uwagę na coś, co można by nazwać odwrotną stroną tego medalu, mianowicie na coraz bardziej intensywne poszukiwania w kosmosie tego, co publicystyka określa mianem „drugiej Ziemi”, a co za jakieś parę tysięcy lat stać by się mogło dla ludzkości stacją docelową po konieczności opuszczenia rodzimej planety. A to, wedle wszelkich wyliczeń i przewidywań, okazać się musi koniecznością ze względu na postępujący proces olbrzymienia naszej słonecznej gwiazdy. Jakby nie kombinować, trzeba będzie się z tej prowincji wszechświata wynosić, a czy jest to możliwe, o tym trudno dziś coś choćby w przybliżeniu pewnego powiedzieć, co nie znaczy, że należy z takich marzeń zrezygnować.

Jeśli spojrzeć na naszą sytuację z tej perspektywy, wówczas może się okazać, że mamy do czynienia ze swego rodzaju wyścigiem, w którym z jednej strony zmierzamy ku zależnej od naszego postępowania samozagładzie, z drugiej zaś poszukujemy ucieczki przed całkiem od naszego postępowania niezależną zagładą, nieuniknioną, choć bardzo w czasie odległą. Pierwsza możliwość jest dla ludzi dzisiaj żyjących realnym problemem, którego powagę usiłuje się zagadać, druga jest dla nich sprawą tak odległą, że niemal niewartą uwagi, choć wiadomo skądinąd, że głowią się nad nią za niemałe pieniądze dość liczne zastępy specjalistów, których wyobraźnia nie jest zredukowana do aktualnego hic et nunc . Rzecz w tym, że ich praca może mieć sens tylko wtedy, gdy pierwszą możliwość uda się wykluczyć. A to zależy od bardzo wielu czynników.

Jednym z nich jest edukacja. Gdy poznałem wyniki naszych wyborów samorządowych, zwróciłem uwagę na to, że Zieloni uzyskali ledwie 1,1%, co oznacza, że mało kto na nich zwraca uwagę. Tak się złożyło, że akurat gościłem przyjaciela z Niemiec, z którym dość często rozmawiamy o problematyce ekologicznej i który z pełnym zaangażowaniem rozprawia o konieczności nie tylko ograniczania naszych potrzeb i konsumpcyjnych aspiracji, ale zupełne serio mówi np. o niezbędności ograniczenia kilometrażu lotów pasażerskich oraz transportowych ze względu na to, iż ich rosnące natężenie przyczynia się do degradacji globalnego ekosystemu. W Niemczech Zieloni dość często osiągają wynik ponad 10%, spytałem go zatem, przepraszając za to niegrzeczne pytanie i podkreślając, że nie musi na nie odpowiadać, ale też podejrzewając go – za sprawą owego zaangażowania emocjonalnego – o skłonności lewicowe, z którymi na ogół kojarzy się ekologów, na kogo ostatnio głosował. Ależ, powiedział, jestem liberalnym konserwatystą, oczywiście głosowałem na chadeków. Wyjaśniłem powód mego pytania. Pokiwał głową – no tak, ale u nas kwestie związane z koniecznością ochrony środowiska są niesłychanie intensywnie obecne w programach nauczania. Mamy na pewno większą niż u was na wschodzie świadomość ekologiczną.

Miłego Nowego Roku!