Dialog bez użycia cepa

Grzegorz Filip

Doradca Prezydenta RP, prof. Andrzej Waśko , który moderował dyskusję, przypomniał, że to już szósta debata z tego cyklu, a wszystkie nawiązywały do dialogu z tradycją. „W dwóch poprzednich odsłonach dialogowaliśmy z tradycją XX wieku, mieliśmy spotkanie poświęcone dziedzictwu awangardy i Przedwiośniu Żeromskiego, a tym razem będziemy dyskutować z tradycjami nieco odleglejszymi, choć dalej aktualnymi”.

O popularyzowaniu tradycji literackiej i jej życiu w nas, o rekonstrukcjach dawnych przekazów słownych i zakresie ich ewentualnych modernizacji dyskutowali w Belwederze prof. Grażyna Halkiewicz-Sojak (UMK), prof. Krzysztof Koehler (UKSW, Instytut Książki), dr Tomasz Makowski (dyrektor Biblioteki Narodowej) i prof. Jacek Kowalski (UAM). Warto nadać szerszy obieg kilku myślom, które zaistniały w owej rozmowie.

Żyjemy u schyłku epoki, która była zdominowana przez kult współczesności, teraźniejszości – mówił Andrzej Waśko. Ale jednocześnie istniał w kulturze XX wieku nurt neoklasyczny, który przypominał, że współczesność polega na ciągłym, nowym odczytywaniu wielkich tekstów kultury. Ta dwoistość jest i dziś w kulturze obecna. Prof. Waśko zauważył, że przy rosnącej liczbie ludzi wykształconych w społeczeństwie polskim spadała po 2000 roku liczba osób czytających książki (ostatnio spadkowy trend się zatrzymał). Kto czyta książki regularnie, ten myśli. Tak więc ludzie wykształceni niekoniecznie są ludźmi pracującymi umysłowo. To zmienia nastawienie do kultury, powoduje, że część ludzi interesujących się kulturą ma do niej stosunek instrumentalny, utylitarny – literatura, filozofia, historiografia mają dla nich sens, o ile czemuś służą (np. kampaniom publicystycznym). Mając doświadczenia w uprawianiu polityki kulturalnej w duchu neoklasycznym, obserwujemy różne reakcje społeczne – mówił prof. Waśko. Z jednej strony kultura staje się przedmiotem dyskursu politycznego: jeśli pojawia się jakiekolwiek zjawisko prowadzące do porozumienia z tradycją, to jest ono oceniane z użyciem pozaestetycznych, bieżących kategorii. Duża część społeczeństwa wykształconego a nieczytającego z radością afirmuje dekonstrukcje na scenie teatralnej, które wywołują burze medialne. Po opublikowaniu Antologii niepodległości pojawiły się narzekania, że to historia, trudny język, że nikt tego nie przeczyta. Z drugiej strony zmodernizowanie tekstu Przedwiośnia było odczytane jako zamach na tradycję.

Co możemy zrobić, żeby rozwijać czytelnictwo kwalifikowane, by można było kształtować dialog z tradycją? – z tym pytaniem moderator zwrócił się do dr. Tomasza Makowskiego, dyrektora Biblioteki Narodowej, która prowadzi badania czytelnictwa.

Czytający i nieczytający

Przekonanie, że internet doprowadził do upadku czytelnictwa, nie do końca się potwierdza – mówił Tomasz Makowski . Najmniej czytają starsi, wychowani przed 1989 rokiem. Na pytanie, dlaczego nie czytają albo kiedy przestali czytać, odpowiadają, że nigdy nie czytali. Ani w latach 60., ani w 70., ani 80. To pokazuje, jaką rolę odgrywa szkoła, bo jeśli ona nie przyzwyczai do czytania, potem będzie trudno. Badania pokazały, że zwyczaj czytania wynosimy z domu. Osoby z rodzin, w których czytają wszyscy pozostali, same także czytają książki (aż 82%), w przeciwieństwie do domów, w których się nie czyta (tu tylko 13% deklarowało czytanie). W rodzinach nieczytających się nie czyta. Ciekawie to wygląda w grupie rówieśniczej: jeżeli mamy nieczytających znajomych, to znajdziemy tam tylko 5% czytelników. Przy czym można mieć wyższe wykształcenie i nie czytać. Mniej więcej dziesięć lat temu przestaliśmy się wstydzić nieczytania. Na pytanie, czy jest pani/pan człowiekiem kulturalnym?, odpowiedź brzmi: tak. Ale już na pytanie, czy czyta/nie czyta?, w jednej trzeciej osób wykształconych odpowiedź brzmi: nie. Najwięcej czytają młodzi. Zmniejsza się grupa nieczytających książek uczniów (nie liczymy czytania podręczników). Dużo czytają pracujący w biznesie i osoby uprawiające sporty, aktywne.

Rodzimy się analfabetami i można przeżyć życie bez czytania, uznając je za pełne. Ale to kultura i czytanie łączą nas w grupę osób wykształconych, które się odwołują do symboli, wątków, bohaterów, do historii – mówił dyrektor Biblioteki Narodowej. Dzięki temu możemy dyskutować, czytając, budujemy swój wewnętrzny świat, nieograniczony do naszego doświadczenia życiowego. Czytanie jest z jednej strony czynnością bardzo intymną, ale jest też czynnością społeczną, stąd czytający dobrze się czują w grupie czytającej.

Co można zrobić? Nie mamy dużego wpływu na rodziny, zapominamy o tym, w jakim stopniu wojna zniszczyła w Polsce domowe księgozbiory. Tymczasem przeciętny Francuz, Anglik, Włoch pamięta swoich dziadków, pradziadków, rodziców na tle domowej biblioteki, siedmiolatek kojarzy tam życie osób dorosłych z książką stojącą na półkach, z odruchem sięgania po nią.

Skandaliczne dekonstrukcje

Kierując dyskusję w stronę dialogu z tradycją romantyczną, Andrzej Waśko zauważył, że Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego do chwili odzyskania niepodległości w roku 1918 czytało się jak pisarzy współczesnych. W dwudziestoleciu międzywojennym pojawił się dystans czasowy i intelektualny do tradycji romantycznej, który jeszcze bardziej został podkreślony na początku III RP. Padło hasło Marii Janion o końcu paradygmatu romantycznego. Dlaczego kult pisarzy romantycznych wygasł, a utrzymał się kult Chopina?

Prof. Grażyna Halkiewicz-Sojak przypomniała, że teza o zmierzchu paradygmatu romantycznego została w latach 90. dość powszechnie zaakceptowana. Po roku 1989 z kręgu utopii organizującej nam życie społeczne przeszliśmy w krąg innej utopii, też postoświeceniowej, utopii liberalizmu jako kategorii uniwersalnej, oznaczającej koniec historii. Przekonanie o uniwersalności tego wzoru, który zaakceptowaliśmy mniej lub bardziej świadomie po 1989 roku, połączone było z ostrą krytyką tego, co związane z tradycją romantyczną, nie tylko polską, lecz także europejską, która ukształtowała wzory naszych postaw. One pozostały, o czym świadczy choćby spontaniczna reakcja po katastrofie smoleńskiej – zachowywaliśmy się wówczas tak, jak w demonstracjach patriotycznych w roku 1861-62. Na początku lat 90. doszło do zderzenia tego wzoru, fundującego naszą tożsamość symboliczną, z wzorem postoświeceniowego liberalizmu. Docierały do nas takie prace jak Benedicta Andersona o tym, że naród to kategoria wymyślona, fikcyjna. W sukurs przyszły też popularne wówczas metodologie, przede wszystkim dekonstrukcjonizm, nieco później krytyka postkolonialna i popularność komparatystyki. Doprowadziło to do zrelatywizowania wagi romantyzmu. W bardzo wielu pracach możemy odczytać reakcję obronną. Do szerszego grona czytelników trafiły np. eseje romantyczne J.M. Rymkiewicza.

Z perspektywy uniwersyteckiej polonistyki nie widać kryzysu badań nad romantyzmem – mówiła prof. Halkiewicz-Sojak. Edycje krytyczne Krasińskiego w Toruniu, Norwida w Lublinie, Słowackiego w Poznaniu to wielkie projekty naukowe, ale funkcjonujące w zamkniętym obiegu. W szerszym obiegu brak nowych prac ukazujących atrakcyjność romantyzmu. Potrzebna byłaby tu szersza popularyzacja, współdziałanie naukowców z muzeami literackimi. Brakuje konkursów recytatorskich, programu odwiedzania miejsc związanych z pisarzami.

Romantyzm funkcjonuje przynajmniej w dwóch paradygmatach. Ten odrzucany kojarzy się ze wspólnotowością, jest dekonstruowany i to czasami straszliwie. Inscenizacje Dziadów , poznańska, toruńska i bydgoska, były dekonstrukcjami skandalicznymi. Można dekonstruować coś, co się rozumie. Jeżeli reżyser nie rozumie tekstu a nabudowuje na nim tekst własny, to do myślenia nie skłania. Popularyzacja romantyzmu powinna się wiązać także ze współpracą z teatrami. Natomiast lepiej ma się inny nurt romantyzmu, wiążący się z indywidualizmem, subiektywizmem, bo on wchodzi w korelacje z koncepcjami dekonstrukcjonistycznymi. Chopin mieści się właśnie w paradygmacie subiektywnego indywidualizmu. Akcentuje się uniwersalizm tej muzyki, raczej marginalizując to, co się wiąże z tradycją polską, co w niej wyrasta z pierwiastków czysto polskich. Do kultu wieszczów już nie wrócimy, ale możemy pytać, czego w kulturze współczesnej brakuje i jak te braki uzupełniać, sięgając także do krytycznie przemyślanej tradycji.

Srebrny wiek polskiej kultury

Udzielając głosu badaczom staropolszczyzny, Andrzej Waśko postawił tezę, iż wiek XVII pozostał w ujęciu szkolnym tym, czym był dotąd: syntezą karykaturalnie widzianego sarmatyzmu i manieryzmu. Tymczasem był on srebrnym wiekiem polskiej kultury, był to wiek, który nas prostuje, bo ma zupełnie inne wartości niż te stereotypowo z nim wiązane.

Prof. Jacek Kowalski zauważył, że w programie szkolnym brakuje wizji całości, zachłyśnięcia się arcydziełem. Przeszkodą jest m.in. język. Podręczniki są pięknie ilustrowane, ale nie ma w nich spójnego podejścia do dawnej epoki od strony historii i literatury. Szkoła musi nakłonić do przyjęcia tego, co jest naszym wspólnym dziedzictwem, a rolą nauczyciela jest wywołać pewien zapał i są tacy, którzy to doskonale robią. Powinny być spełnione trzy rzeczy: po pierwsze nie zmuszać każdego do przebrnięcia przez język, którego nie jest się w stanie od razu nauczyć. Można fascynować na pograniczu różnych dyscyplin. Powinno być jakieś arcydzieło, które powie coś więcej. Psalmodia polska Wespazjana Kochowskiego mówi o człowieku, o państwie, jest wielkim utworem historiozoficznym, który przekazuje koncepcję państwa i sarmatyzmu (bez negatywnych stereotypów związanych z tym terminem). Psalmodia polska jest utworem, który to świetnie streszcza, a przy tym robi to bardzo oryginalnie, bo gdzie indziej mamy monarchię i sojusz tronu z ołtarzem, republikę mamy świecką, a tam mamy ideę świętej republiki, przymierza ludu z Bogiem, obywateli i Chrystusa. I to jest na dodatek niesłychanie pięknie opowiedziane. Wiem, że to może działać, bo czytywałem ten utwór jako uczeń – przyznał się prof. Kowalski. A więc z jednej strony arcydzieło, niekoniecznie to – kontynuował – a z drugiej panorama, np. Dwór helikoński Kochowskiego, miejsce, w którym bytują poeci polscy. To panorama niezwykle ciekawa, pokazująca, jak ówczesny poeta widzi świat literacki. Trzecia rzecz to interdyscyplinarność. Jako historyk sztuki wiem, że w sztuce XVI, XVII i XVIII wieków jest pełno literatury. Jedno z drugim może się doskonale uzupełniać.

Co tobie, jako nowoczesnemu poecie, dało to, że jesteś historykiem literatury? Jak to się w twoim doświadczeniu twórczym załamuje? – takie pytanie postawił przed Krzysztofem Koehlerem Andrzej Waśko.

Prof. Krzysztof Koehler : Każdy, kto się poważnie zajmuje twórczością literacką, jest w pewnym sensie klasykiem. Jeżeli się używa języka polskiego, to w oczywisty sposób jest się kontynuatorem tradycji. Czy to jest tradycja awangardowa, czy klasyczna, naturalne zadanie pisarza wiąże się z tworzywem, a język jest żywą tradycją, wszystko jedno, czy się sytuuje siebie jako artystę nowoczesnego, czy się postrzega siebie jako artystę, który ma podejście klasyczne, tak czy siak język wskazuje na przestrzeń historyczną.

Najważniejszą postacią na mojej drodze akademickiej był prof. Tadeusz Ulewicz, stary mistrz, który nas nauczył żywego podejścia do słowa w literaturze staropolskiej. Człowiek przywyka do tego jako artysta, że istnieje w rzeczywistości językowej wielowiekowej i uświadomienie sobie tego naturalnego faktu, że język ma historię i że używanie języka świadomie jest odwoływaniem się do historii, zawdzięczam swojemu wykształceniu.

Wypromować staropolszczyznę

Prof. Krzysztof Koehler odniósł się też do kwestii modernizacji dawnego przekazu. Jak na nią patrzy historyk literatury, który chciałby wypromować literaturę sarmacką? Marzy mi się to, żeby przekładać Wacława Potockiego na poetycki język współczesny – mówił. – Jest to zabieg, który samego mnie przeraża, ale zbyt duża stała się bariera językowa między dzisiejszym czytelnikiem nastawionym na szybki kontakt z literaturą, a literaturą staropolską, która bez przypisów – zabijających ducha poezji – jest całkowicie niezrozumiała. Tłumaczenie trudnych poetów barokowych na język współczesny to dość koszmarny postulat, ale wydaje mi się, że jeżeli chcemy otworzyć dawne poetyckie doświadczenie językowe na współczesność, to może należało by spróbować tego typu zabiegów i zobaczyć, co to za krzywdę zrobi poetom staropolskim albo przeciwnie, co to będzie dla nich za wielkie zwycięstwo.

Uwielbiam fraszki Potockiego – mówił Koehler – szczególnie obsceniczne, i sam się z nich śmieję, ale kiedy czytam je studentom, oni w ogóle nie rozumieją, co w nich takiego zabawnego. Trzy czwarte tekstu jest dla nich niezrozumiałe. Gdyby obok tego starego tekstu dać poetycko skonstruowaną wypowiedź nierobiącą krzywdy intencjom autora, to być może ratowalibyśmy się wspólnie tego typu zabiegiem. To jest pomysł, który już od dłuższego czasu chodzi mi po głowie, i nawet w swej książce Palus sarmatica ja to zrobiłem, spolszczyłem starodawne wiersze tak, żeby były zrozumiałe, ale tak udatnie, że nikt się nie zorientował, albo przynajmniej nikt mnie za to nie zaatakował.

Granice uwspółcześnień

Awantura medialna o Przedwiośnie jest awanturą polityczną, nie merytoryczną – zaznaczył prof. Koehler. Przyjmuje się w oczywisty sposób uwspółcześnianie tekstów starodawnych do wystawień scenicznych, co chwalą ci sami ludzie, którzy w groteskowy chwilami sposób poddali krytyce zabieg zastosowany podczas narodowego czytania („jak można szargać świętości, niszczyć język autora”). Jakie są granice tego typu uwspółcześnień? Co robi współczesny teatr z literaturą romantyczną? Inaczej niż pani profesor, ja bardzo lubię, jeśli współczesny teatr coś robi z Krasińskim, uwielbiam, gdy coś robi z Sienkiewiczem, jak to zrobił Klata w Krakowie. Interesują mnie reżyserzy nowej generacji, którzy starają się dzisiaj zmierzyć z tekstami romantycznymi. Zakładam, mam nadzieję, że ich intencje są jasne, że próbuje się przeczytać np. Dziady tak, jak się wydaje tej generacji, tak jak dyktują (zachęcają do takiej refleksji) teorie postkolonialne. Pytanie tylko, jakie są intencje takiego działania. Ja tych reżyserów znam i z nimi rozmawiam. Pytam: „Po co te dziwne działania na scenie? Przecież to jest kalanie świętości”. Oni mówią: „Chodzi nam o to, by ten tekst starodawny, nieczytelny dotarł”. Wystarczy otworzyć go narzędziami, które pozwalają współczesnemu widzowi się do tego tekstu zbliżyć. Z naszej, konserwatywnej strony wydaje się, że jeśli ktoś coś robi z klasyką, to ją dekonstruuje. Wydaje mi się, że nie zawsze musi tak być. Musimy być bardziej wrażliwi, bardziej otwarci. Być może ktoś dokonuje pewnego zabiegu intelektualnego, i szczerze go robi, po to, żeby odkryć sensy potencjalnie tkwiące w tekście, które być może nie były do tej pory odczytane. Każda generacja ma obowiązek moralny czytać teksty dawne, bo wtedy one żyją. Mają znaczenie tutaj i dzisiaj, nie tylko historyczne. Granicą interpretacji jest z jednej strony zdrowy rozsądek i obyczajność, żeby nie używać tekstów dawnych jak cepa, a z drugiej… nie wiem. Może nie ma drugiej granicy.

Nie mam już miejsca na przytoczenie licznych podsumowań a także dyskusji z sali. Dyskutanci powoływali się na swoje doświadczenia dydaktyczne, opinie studentów o obejrzanych przez nich spektaklach teatralnych. Prof. Jacek Kowalski opowiadał o praktyce publicznego czytania („kapitalnie docierają satyry Opalińskiego, są dokładnie o naszym życiu”) i śpiewania tekstów staropolskich, o sposobach docierania z nimi do współczesnej publiczności.

Na zakończenie przytoczę tylko wypowiedź dyr. Tomasza Makowskiego. Żeby nawiązać dialog, trzeba zrozumieć tekst – mówił. Myślę, że to jest główny problem. Croce powiedział, że z przeszłości rozumiemy tylko to, co rozumiemy z teraźniejszości. Z przeszłości bierzemy to, co nas interesuje. Są pewne wątki, które nas już nie interesują, i nie rozumiemy ich wagi. Rzutujemy nasz system pojęć i wyobraźnię na przeszłość. To może być prawdziwa przeszkoda w zrozumieniu dawnych tekstów. Intencje mogą być szczere, lecz kompetencji może zabraknąć. A po naszej stronie też czasem nie ma tej wrażliwości, o której mówił prof. Koehler.

Wg badań przeprowadzonych przez Bibliotekę Narodową co najmniej jedną książkę w ciągu roku przeczytało 38% Polaków. Czytelników intensywnych, czyli osób deklarujących czytanie siedmiu i więcej książek rocznie, mamy w Polsce 9%.