Cios w polską humanistykę
Przyznam, że tzw. reforma Gowina bardzo mnie i moje koleżanki i kolegów niepokoi. Naszym zdaniem poważnie zagraża ona przyszłości uniwersyteckiej humanistyki i ogranicza obszary jej badań. Na początku roku akademickiego stanęliśmy od razu przed obowiązkiem określenia dyscypliny, do której przynależymy ze swoimi badaniami i pracami naukowymi. To poważny krok w tył wobec dominującego od co najmniej dekady w światowej i polskiej nauce trendu odchodzenia od wąskich specjalizacji i otwierania się na badania interdyscyplinarne. Wezmę swój przykład: jestem magistrem kulturoznawstwa, doktorat i habilitację zdobyłam w dziedzinie literaturoznawstwa, ale jednym z ważnych obszarów moich zajęć naukowych są od pracy magisterskiej związki literatury i sztuk plastycznych. Zajmuję się także problematyką życia literackiego (np. zredagowałam publikację zbiorową o czasopismach społeczno-kulturalnych). Pisałam szkice o ważnych postaciach awangardowego teatru i życiu artystycznym Podkarpacia (zredagowałam cztery tomy monografii Sztuka Podkarpacia). A teraz mam procentowo podzielić mój dorobek na dyscypliny, którymi się zajmuję. Sam pomysł ścisłego „dyscyplinowania” usztywni badania naukowe, skłoni do zawężenia perspektyw, zamykania się na powrót w specjalistycznych gettach.
Nie rozumiem intencji
Druga niepokojąca kwestia dotyczy zasad i kryteriów oceny dorobku humanistów. Otóż mają być do niego wliczane wyłącznie monografie indywidualne lub współautorskie oraz wybrane publikacje z czasopism naukowych. Tym jednym zapisem odgórnie wykreśla się tak ważny element życia naukowego humanistyki, jakim są monografie zbiorowe i rozdziały w tych monografiach, a co za tym idzie uśmiercone zostaną wkrótce konferencje naukowe, których plonem były takie publikacje. Mają je zastąpić czasopisma naukowe. Nie rozumiem, na czym polega wyższość 150 czasopism naukowych nad 150 tomami monografii zbiorowych i konia z rzędem temu, kto mi to wytłumaczy. Z konieczności zajmuję się od lat recenzowaniem artykułów do czasopism naukowych, ale także zredagowałam kilka – ocenionych jako ważne, a nawet wybitne dokonania – monografii zbiorowych, jakimi są np. książka o twórczości Janusza Szubera Poeta czułej pamięci (2008) czy monumentalna (blisko siedmiusetstronicowa) monografia Przyboś dzisiaj (2017). I wiem, że to te monografie, nad którymi pracuje się w zespole nawet kilka lat, zostaną w historii polskiej literatury, a nie nawet zindeksowane DOI doraźne artykuły (często są to nieważkie, bo z konieczności krótkie artykuliki) w naukowych czasopismach (a raczej efemerycznych rocznikach, których spisy treści trzeba tropić w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy). Zresztą, by podnieść swój poziom i zdobyć materiały, czasopisma stają się „utajonymi” monografiami. Czemu zatem służy wymiana monografii na czasopisma naukowe?
Oczywiście nie znaczy to, że w tych czasopismach nie znajdziemy inspirujących, ważkich tekstów oraz że nie ma kiepskich, wysilonych monografii. Konferencji było w ostatnich latach stanowczo za dużo, za dużo rozmaitych publikacji zbiorowych i indywidualnych, ale również za dużo powstało czasopism. Szalała „punktoza”, która przyszła do nas z Zachodu, z mnóstwem tajemniczych, obco brzmiących kruczków, które rzekomo podnoszą wartość publikacji i je umiędzynarodawiają. Gdybyż tak było! Nie rozumiem intencji przyświecającym odgórnemu niszczeniu ważnych i sprawdzonych ogniw badań humanistycznych, jakimi są konferencje naukowe i będące ich plonem monografie zbiorowe.
Wsobne i niewydolne
Wielką niewiadomą jest także zapowiadane uporządkowanie i hierarchizacja wydawnictw naukowych, na mocy których wiele z nich przestanie być uważane za „naukowe” (i publikowane tam książki ten status stracą, mimo spełniania kryteriów, np. posiadania naukowych recenzji wydawniczych), zaś te funkcjonujące przy uniwersytetach podobno zostaną zhierarchizowane wedle niejasnych kryteriów, w których dużo wyżej mają być oceniane publikacje w oficynach wiodących uniwersytetów niż tych mniejszych. A przecież wiadomo, że oficyny te są dostępne wyłącznie dla pracowników tych uniwersytetów, finansowane z dotacji na ich programy badawcze i publikacja w nich nie ma nic wspólnego z wartością tych dzieł, o której decyduje wciąż jakość tego, co napisał autor. I było tak w ostatnich latach, że autorami ważnych, docenionych, recenzowanych publikacji byli pracownicy mniejszych uniwersytetów, tam wydający swoje prace. Dlaczego ostatnio niemal wszystkie wydawnictwa humanistyczne Uniwersytetu Warszawskiego ukazywały się poza tą oficyną?
Poza tym wydawnictwa uniwersyteckie są niewydolne. Nasze aktualnie zostało całkowicie „zapchane” priorytetowymi wydawnictwami profesorskimi i habilitacyjnymi, robionymi przez autorów w niezwykłym pośpiechu, w obawie przed nowymi, ponownie utrudnionymi zasadami awansu naukowego. A jak korupcjogenne są mechanizmy takich hierarchizacji – dobrze znamy proceder kupowania sobie za własne lub uczelni pieniądze publikacji w pismach i wydawnictwach zagranicznych.
Grozi nam częściowy paraliż
Myślę o ogromnym wysiłku, jaki wszyscy pracownicy Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Rzeszowskiego wykonali w okresie trzydziestu lat mojej tam pracy, uhonorowanej dwoma prawami habilitacji oraz kwalifikacją do naukowej kategorii A. Mam nieodparte wrażenie, że twórcy i mocodawcy aktualnej reformy szkolnictwa wyższego robią wszystko, by ten nasz dorobek zniwelować lub solidnie pomniejszyć. Zaiste prawem kaduka: „zabrać biednemu i dodać bogatemu”.
Jeśli zamiarem reformy miało być poprawienie jakości nauki, to wiem jedno: w najbliższych latach grozi nam częściowy paraliż badań naukowych, związany z głęboką restrukturyzacją uczelni, w którą wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej zaangażowani i która najzwyczajniej w świecie zabiera czas, niepokoi, wytrąca z rytmu pracy, stawia pod znakiem zapytania powzięte plany naukowe i zamierzenia. Wiele osób z mego pokolenia – w sile wieku i intelektualnych możliwości – zaczyna wzdychać do emerytury, która czeka nas zresztą prawdopodobnie szybciej niż nasze starsze koleżanki i kolegów.
Dodaj komentarz
Komentarze