Zdolności humanistyczne versus przyrodnicze

Piotr Müldner-Nieckowski

Jednym z wysoce niepożądanych skutków podziału nauki (i wiedzy) na działy zwane dziedzinami, dyscyplinami, przedmiotami, naukami itp. jest wytworzenie i utrwalenie mniemania, że istnieją osoby szczególnie utalentowane przyrodniczo (i dlatego nie humanistycznie) oraz humanistycznie (i dlatego nie przyrodniczo). Głupstwo to bez istotnych przeszkód grasuje w najwyższych sferach intelektualnych niczym chochlik w drukarni, ale przynosi o wiele większe straty niż książka wydana z błędami. Niczym nieuzasadniony jest pogląd, iż ludzie, którzy świetnie dają sobie radę z równaniem trzeciego stopnia, nigdy nie dadzą sobie rady z sonetem, oraz osoby, które bezbłędnie zanalizują W poszukiwaniu utraconego czasu Marcela Prousta, nigdy nie zrozumieją, jak przepływa prąd elektryczny w bezpieczniku znajdującym się w przedpokoju.

(Nawiasem mówiąc, w tytule powieści Prousta powinno być, jak słusznie zauważa humanistka-poetka Krystyna Rodowska, właśnie „utraconego”, a nie jak twierdził lekarz-tłumacz Tadeusz Żeleński-Boy, „straconego”).

Nie przekonuje mnie wypowiadana z założonymi rękami przez ciotkę z tytułem naukowym profesora informacja, że przepaliła się żarówka, i jej nieznosząca sprzeciwu uwaga, że jako osobnik z wykształceniem przyrodniczym powinienem wymienić ją na nową, to znaczy kupić w sklepie, podstawić pod lampą krzesło, wykręcić zepsutą i wkręcić budzącą nadzieję. Wedle bowiem funkcjonującego stereotypu jako przyrodnik powinienem być spośród umiejących wkręcać żarówki wykluczony, gdyż zajmuję się humanistyką, i to na tak zwanym poziomie wyższym (o ile nie najwyższym). Jest oczywiste, że poziom umysłowy konieczny do wykonania operacji wspomnianej wymiany zepsutego źródła światła na niezepsute jest równoważny poziomowi wymaganemu do zawiązania sznurowadeł, ale (tu właśnie jest to „ale”) but w żaden sposób (chyba że jesteśmy chorzy umysłowo) nie kojarzy się nam z elektrycznością, która wymaga wiedzy szczególnej i predyspozycji znaczących, żeby nie zostać kopniętym.

Jak bowiem powszechnie wiadomo, elektryczność zaczyna się od wzoru U równa się I razy R. Tak w każdym razie twierdzą ci historycy, socjolodzy i literaturoznawcy, którym udało się przebrnąć przez fizykę w szkole, i którzy zapamiętali, że gdzie jest U, I oraz R, tam może nas coś porazić, a mianowicie prąd. Kto choć raz został kopnięty, ten już nigdy nie będzie twierdził, że ma talent przyrodniczy, i będzie jeszcze przed nim chronił swoje dzieci i wnuki. Jeśli ich nie ochroni i jakiś potomek pójdzie jednak na chemię albo elektronikę, to zacznie go niebotycznie podziwiać, co nie znaczy, że pochwalać wybór kierunku.

Wszystko to jest piękne i normalne w warunkach domowych, ale co robić, kiedy humanista znajdzie się na politechnice albo przyrodnik na filologii? Środowiskowo rzecz to nie do zniesienia. To ludzie, którzy będą wnosić ferment i demoralizację, psuć wielowiekowe tradycje i podstępnie stawiać na głowie od zarania ustalone reguły dziedzinowe, naruszać rozmaite metodologie, a przede wszystkim demolować język zawodowy (mówiąc wprost: naukawy żargon, ale „oni” o tym nie wiedzą). Najważniejsze, żeby nie zatwierdzać żadnych ich aplikacji do grantu, które mogą wprowadzać jakieś istotne nowości. A nowość – wiadomo. Wymaga uczenia się wszystkiego od początku, a nawet przekraczania granic dziedziny, co może wywołać tak druzgocącą reorganizację, że wszyscy nie tyle padną na kolana, ile na twarz – ze zmęczenia.

Jest jednakowoż sposób, żeby dokonać blokady nowości wprowadzanych przez osobę środowiskowo obcą, niehumanistę na humanistyce albo nieprzyrodnika na przyrodoznawstwie. Sposób zawsze skuteczny, ponieważ wszyscy nasi, tak jak my, przyrodnicy, albo jak my, humaniści, myślą tak samo. Mianowicie wystarczy zaopiniować, że pomysł przyrodnika na humanistyce albo humanisty na przyrodoznawstwie jest niedorzeczny w ramach danej dziedziny. Może w innej tak, ale nie w naszej. I projekt badań, wynalazku lub odkrycia odwalić już w pierwszym odruchu. Po kilku takich aktach nie trzeba będzie wysilać się umysłowo, bo takie działanie natychmiast staje się nawykowe.

Jeśli tylko się stwierdzi, że przyrodnik ma w sobie coś z humanisty albo humanista z przyrodnika, to bez czytania propozycja grantu jest rozumiana przeciwnie niż ją pojmuje autor.

Największym zagrożeniem danej dziedziny jest więc w tym „systemie” jej zanieczyszczanie metodami z dziedziny odwrotnej (lub jak wolą niektórzy: przeciwnej). Na przykład literaturoznawstwo brzydzi się statystyką (która obnaża nie tylko niedostatki wiedzy, ale i myślenia), a medycyna moralnością (która zakłóca biznesowe traktowanie chorego jako klienta). Bariera między dziedzinami musi być żelazna jak znana nam z czasów PRL-u kurtyna. Zakres wiedzy we wszystkich sferach poszerza się w postępie geometrycznym, staje się coraz trudniejszy do ogarnięcia nawet przez dynamiczne systemy wiedzę notujące i porządkujące, dlatego coraz łatwiej jest dowodzić, że mury między dziedzinami rosną, a humanistyka i przyrodoznawstwo to obecnie już światy całkowicie odrębne. Oby nam jednego z nich pewnego dnia nie zabrakło.

e-mail: lpj@lpj.pl