Uniwersytet apolityczny

Grzegorz Filip

O upolitycznieniu uniwersytetu wspomina się najczęściej przy okazji protestów sprowokowanych odwołaniem wykładów, spotkań i konferencji, których usunięcie z agendy uczelni zleciło jakieś środowisko polityczne. Jeśli częściej odwołuje się imprezy pewnej kategorii (np. na temat obrony życia poczętego), a rzadziej lub wcale spotkania innego rodzaju (np. projekcje filmu propagującego LGBT), mamy gotowy argument, że władze uczelni są stronnicze. „Czy Uniwersytet Warszawski jest miejscem właściwym na jednostronne wydarzenie, balansujące na granicy politycznej propagandy (…)? Zaprotestuj razem z nami przeciwko jednostronnemu promowaniu radykalnych ideologii na uniwersytecie!” – czytam na portalu pch24.pl w związku z projekcją filmu o LGBT. Studenci domagali się interwencji rektora, powołując się na zasadę symetrii. Gdy wcześniej nie dopuszczono do spotkania z działaczką pro-life, wysuwano argument, iż miałoby ono formę promowania określonego stanowiska światopoglądowego, a nie dyskusji akademickiej. Podobne problemy miały miejsce na Uniwersytecie Jagiellońskim. Tam uzasadnienie odwołania konferencji Prawo dziecka do życia ze względu na przewidziany w jej programie referat Obrońca życia – świadek wiary brzmiało nieco inaczej: „Referat ten nie spełnia wymogów naukowości – nie jest prezentacją badań, nie przyczynia się do rozwoju nauki (np. neonatologii czy położnictwa), jest za to przedstawieniem prywatnych poglądów wygłaszającego”.

Tak więc istnieje poczucie, może nawet podzielane dość powszechnie, że promocja „określonego stanowiska” światopoglądowego czy politycznego i „przedstawianie prywatnych poglądów” uniwersytetowi nie przystoi. Powinien on zachować polityczną niezależność, promować to, co się przyczynia do rozwoju nauki, nie może sympatyzować z żadną partią.

Nowe zajęcia

Jak trudne bywa to w praktyce, pokazuje przykład Instytutu Socjologii UW, gdzie zaproponowano zajęcia fakultatywne pod nazwą „socjologia Jarosława Kaczyńskiego”, prowadzone przez prof. Pawła Śpiewaka. W opisie nowego przedmiotu widniało: „Tytuł zajęć jest celowo dwuznaczny. Warto poznać socjologiczny obraz Polski Jarosława Kaczyńskiego i zobaczyć Kaczyńskiego (z jego formacją) jako przedmiot socjologicznej obserwacji. Zasadnicze pytania zajęć to: kim i z jaką wizją świata szef PiS zdobył i utrzymuje władzę; kolejne: co sprawia, że mimo wielu krytyk utrzymuje jego formacja bardzo wysoki poziom społecznego poparcia i wreszcie, co stanowi o języku czy wręcz ideologii PiS”. No cóż, gdyby pytano równolegle, kim są i z jaką wizją świata zdobyli władzę poprzednicy Kaczyńskiego, choćby jedynie dla zarysowania tła, brzmiałoby to może nieco lepiej. W takiej postaci wygląda raczej na ekspresję politycznych idiosynkrazji profesora, „przedstawianie prywatnych poglądów” i „promocję określonego stanowiska”.

Portal wpolityce.pl cytuje min. Jarosława Gowina: „Środowisko akademickie słusznie od 1989 r. zabiega o zachowanie autonomii w stosunku do polityki i myślę, że nikt uczciwy nie może twierdzić, że pod rządami zjednoczonej prawicy w jakikolwiek sposób ta autonomia została naruszona. Ale autonomia oznacza także wstrzymywanie się samego środowiska naukowego przed upolitycznianiem uczelni czy instytutów naukowych. Pod tym względem niestety jest dużo gorzej”.

Alarm doktorantów

Dzisiejsze upolitycznienie akademii nie wygląda na działanie mądre i przemyślane, przeciwnie wydaje się efektem atmosfery ekscytacji. Wprowadza złe nastroje do zespołów badawczych i relacji między wykładowcą a studentami, którzy czują się indoktrynowani. Niejednokrotnie czują się też bezradni ze względu na stosunek podległości.

Portal niezalezna.pl otrzymał list doktorantów z Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie. „Uważamy, że w ramach zorganizowanego w ostatnich tygodniach cyklu wykładów z dyskusją pt. Co się dzieje w naszym kraju? poczynania instytutu stanowią podjęcie kroków w kierunku wpłynięcia na postawy światopoglądowe i polityczne doktorantów i pracowników instytutu” – alarmują doktoranci IBiB, dodając, że przed wypowiadaniem odmiennych poglądów powstrzymuje ich „relacja przełożony-podwładny i obawy związane z atmosferą pracy czy nawet (…) przebiegiem dalszej kariery naukowej”. Organizatorzy seminarium są sympatykami KOD, organizacji znanej ze skrajnych metod działania, niewolnej od fanatyzmu i radykalizmu, trudno akceptowalnych w przestrzeni miasta, a co dopiero w murach uczelni lub instytutu naukowego.

Czy uniwersytety powinny się włączać do polityki? – to tytuł debaty, która przed rokiem miała miejsce na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. „Co to znaczy apolityczność uczelni: niezależność od państwa i różnych grup interesu, obojętność wobec spraw publicznych, neutralność w sporach publicznych, coś innego, co? Czy uczelnie w demokratycznych państwach są apolityczne? Czy uczeni powinni zabierać głos w sprawach publicznych? W jakiej roli (obywatela, eksperta, intelektualisty)? Czy głos w sprawach publicznych powinny mieć władze uczelni (rektorzy, senaty, rady wydziałów)? Jakie są granice publicznego zaangażowania uczonych i uczelni?” – tak brzmiały pytania postawione dyskutantom. Nie straciły one na aktualności.

W roku 2014 portal wMeritum.pl informował o mitingu wyborczym w PWSZ w Kaliszu z udziałem Aleksandra Kwaśniewskiego i Marka Siwca. Zorganizowano go pod pozorem wykładu o udziale Polski w Unii Europejskiej, ale – jak podawał portal – zachęcano wówczas do oddania głosu na SLD, a po auli krążyła lista obecności. Jak nazwać wykładowcę, który kandydując w wyborach, namawia swoich studentów do udziału w kampanii jako wolontariuszy? Co powiedzieć o profesorze, który zamienia swoje wykłady w litanie sarkastycznych komentarzy politycznych, narzuca swój punkt widzenia, wywiera presję światopoglądową, a nawet stymuluje do nienawiści? Rozumiem, że walka o demokrację jest działaniem niezwykle szlachetnym, ale i tu obowiązują ogólne zasady moralne.

Niewinne ofiary

W kierowanych do środowiska podziękowaniach za swój wybór rektorzy deklarują autonomię i apolityczność uczelni. Ale potem przychodzi codzienność, gronostaje idą do szafy i trzeba się odnaleźć w gąszczu uwikłań, również politycznych, czasem przede wszystkim politycznych.

W poprzednich wyborach samorządowych, jak podawał „Dziennik Łódzki”, rektorzy czterech łódzkich uczelni publicznych poparli kandydaturę Hanny Zdanowskiej na prezydenta Łodzi. Komentując ten fakt prof. Bogusław Śliwerski pisał: „Mamy tu do czynienia z naruszeniem dobrych obyczajów akademickich. Władze uczelni państwowych nie powinny w takiej formule popierać któregokolwiek z kandydatów w jakichkolwiek wyborach. Każdy z rektorów jako profesor, osoba posiadająca własne preferencje polityczne ma prawo to czynić, ale nie w todze i nie w instytucjonalnej formie. Nie przypuszczam, by społeczność uniwersytetu, politechniki itd. akceptowała fakt takiego opowiedzenia się po stronie jednego kandydata”.

W maju ubiegłego roku naukowcy z UMK zbojkotowali obronę pracy doktorskiej, której promotorem był prof. Lech Morawski, sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Czym zawinił? Powiedział publicznie coś, o czym wszyscy wiemy, że gigantyczna korupcja, w którą są zamieszani politycy, sędziowie, prawnicy, niszczy Polskę, a rząd swoimi reformami próbuje się temu przeciwstawić. Wyrażone w tej formie poparcie prof. Morawskiego dla rządu – a miał do niego prawo, występując na sympozjum w Anglii, gdzie oceniano polskie reformy – spowodowało odwołanie obrony pracy jego doktoranta bez merytorycznych podstaw. Zareagował na to min. Gowin: „Uważam, że takie postępowanie godzi w zasadę apolityczności uczelni. Przede wszystkim jednak oceniam to postępowanie jako niedopuszczalne, gdyż wyrządza ono krzywdę młodemu naukowcowi, który stał się ofiarą sporów politycznych. Należy dodać, że przygotowana praca została pozytywnie oceniona przez recenzentów, stąd nie może być mowy o jakimkolwiek merytorycznym uzasadnieniu odwołania obrony doktoratu”.

Największy problem na wydziałach prawa

„Z obawy o swój wizerunek Wydział Prawa i Administracji UG nie przyjął do pracy szefa gabinetu politycznego ministra Zbigniewa Ziobry” – podała w październiku ub.r. „Gazeta Wyborcza”, publikując o tym incydencie tekst pod tytułem Temu panu dziękujemy . W artykule cytowano wypowiedzi członków rady wydziału, którzy podczas obrad zastanawiali się nad tym, czy kandydat miał związek z reformami systemu prawnego, których widocznie nie aprobowali. Zatrudnienie tego młodego prawnika „marketingowo nie przysłuży się wydziałowi” – miał według GW powiedzieć prof. Grzegorz Wierczyński. Podobnego zdania był prof. Krzysztof Grajewski.

We wrześniu tego roku dziekani wydziałów prawa uczelni publicznych opublikowali w „Gazecie Wyborczej” list otwarty wyrażający „dezaprobatę dla działań władz państwowych podważających zasadę trójpodziału i równoważenia władz oraz niezależność sądów i niezawisłość sędziów”. Sprawa była i jest kontrowersyjna, inni prawnicy wyrażają odmienne opinie, wielu z nich popiera reformę sądownictwa. Dziekani, występując jako ustawowi przedstawiciele szkół wyższych, stanęli po jednej stronie sporu politycznego. Jako osoby prywatne mają oczywiście do tego prawo, ale już nie w togach, nie jako jednoosobowe organy uczelni.

Wreszcie smutny przykład prawnika celebryty, który groził córce swego twitterowego dyskutanta. Profesor Marcin Matczak, wykładowca Wydziału Prawa i Administracji UW, straszył blogera, z którym dyskutował w internecie, że jego studiująca we Wrocławiu córka zostanie upokorzona przez tamtejszych kolegów prawników. Sprawa jest skomplikowana, nie ma tu złych i dobrych, bloger wypowiadał się w tej dyskusji poniżej poziomu, jednak profesor wypadł tu nie lepiej. Został za to wezwany do złożenia wyjaśnień przed Okręgową Izbą Radców Prawnych. Wiem, że twittowanie to już działalność prywatna i nawet profesorowi wolno się prezentować z takiej strony, jaka wydaje mu się atrakcyjna, ale Twitter jest publiczny i umieszczone na nim pogróżki mają jednak inny wydźwięk, niż w prywatnym liście. Jak to się dzieje, że prawnicy, świadomi zasad i przepisów prawa, łamią je tak bezceremonialnie?

Kodeksy i złe obyczaje

Czytam kodeks Dobre praktyki w szkołach wyższych opracowany przez Fundację Rektorów Polskich i znajduję taki fragment: „Mając na uwadze społeczną rangę uczelni, a zarazem właściwą jej apolityczność, rektor z jednej strony zachęca do wrażliwości społecznej pracowników i studentów uczelni, a nawet do aktywnego udziału w życiu publicznym, z drugiej jednak, przestrzegając zasady bezstronności i neutralności politycznej uczelni, chroni ją przed wykorzystaniem jej do celów politycznych”.

Wiosną 2013 Prezydium KRASP wydało oświadczenie w sprawie przypadków zakłócania swobody dyskusji w uczelniach akademickich. Przypomniano w nim za kodeksem dobrych praktyk, że „wystąpienia polityków oraz debaty polityczne są na terenie uczelni dopuszczalne tylko wtedy, gdy zachowują charakter akademicki”. No dobrze, ale co to znaczy: „gdy zachowują charakter akademicki”? Jak pisał wówczas portal naukawpolsce.pap.pl: „Prof. Banyś wyjaśnił w rozmowie z PAP, że akademicki charakter debaty można w skrócie scharakteryzować jako poszanowanie godności uczestników debaty i tolerancję dla poglądów innych niż nasze. (…) Nie można debaty akademickiej prowadzić w atmosferze krzyków i zakłócania swobodnej wymiany poglądów”.

A jeśli zaproszony polityk będzie agitował spokojnie, z poszanowaniem godności zebranych, i przy tym impreza jakimś cudem nie zostanie zakłócona przez jego przeciwników? Do którego momentu spotkanie z politykiem w murach uniwersytetu ma charakter akademicki, a od którego przybiera charakter agitacji? Czy już sama jego obecność nie przesądza o politycznym charakterze zebrania? A publicyści i dziennikarze-propagandziści? Oni też miewają spotkania na uczelniach. Czy zapraszanie na inaugurację roku akademickiego Adama Bodnara, który prowadzi otwarcie walkę polityczną z rządem, nie ma charakteru propagandowego? Wiadomo przecież, czym się ono skończy. Czy zapraszanie Małgorzaty Gersdorf na uroczystość odebrania dyplomów przez absolwentów wydziału prawa, uroczystość, która – według relacji świadka – zamienia się w wiec polityczny z okrzykami i owacją na stojąco, zachowuje charakter akademicki? Jak się czują wtedy ci wrażliwsi absolwenci, dla których pożegnanie z uczelnią ma charakter osobisty, staje się przeżyciem, a ktoś im z tego robi partyjny wiec? Co trzeba by zrobić, żeby uniknąć podobnych sytuacji? Czy to naprawdę takie trudne?

Długi jest katalog przykładów wystawiających nie najlepszą notę apolityczności polskiego uniwersytetu. Bo przecież prezentowane fakty to tylko część spraw, które dotarły do mediów, oświetlony czubek góry, której podnóże kryje się w mroku. Czy nie potrafimy się powstrzymać przed polityzacją uczelni, indoktrynowaniem studentów i wykładowców? Czy nadal powinniśmy co innego głosić i co innego czynić? ?