Szkoły akademickie w II Rzeczypospolitej
Ważna rocznica 100-lecia odzyskania niepodległości skłania do szeregu refleksji. Jednym z wielu paradoksów polskiej historii jest to, że w czasie kiedy państwo nie istniało, funkcjonowała i rozwijała się nader prężnie polska nauka. I to wcale nie tylko w „polskim Piemoncie”, jak określana jest Galicja doby autonomicznej. W zaborze rosyjskim, czy w ogóle w całym Imperium Rosyjskim, nie było wprawdzie polskich szkół akademickich, ale to nie znaczy, że nie było polskich uczonych. Przywołajmy chociażby dwie sylwetki – Leona Petrażyckiego, profesora filozofii prawa na Uniwersytecie Petersburskim, oraz Eugeniusza Waśkowskiego, profesora procedury cywilnej Uniwersytetu Noworosyjskiego w Odessie. W zaborze pruskim (niemieckim), w wielkopolskim Myszakowie, urodziło się czterech braci. Jeden gospodarował majątkiem, a trzech skończyło studia. Mowa tutaj o braciach Kostaneckich: Stanisławie, profesorze uniwersytetów w Bazylei i Berlinie, Kazimierzu, profesorze i rektorze Uniwersytetu Jagiellońskiego, oraz Antonim, profesorze Szkoły Politechnicznej we Lwowie, UJ oraz Uniwersytetu Warszawskiego (gdzie był również rektorem). Warto też przecież odnotować działalność Aleksandra Brücknera w Berlinie czy wspomnieć o pracy polskich uczonych w Szwajcarii (Józefie Wierusz-Kowalskim, rektorze Uniwersytetu we Fryburgu, Ignacym Mościckim, Gabrielu Narutowiczu). W ten sposób wyłoniły się kolejne dwa paradoksy i ciekawostki z historii polskiej nauki. Po pierwsze, odrodzona Rzeczypospolita uznała studia wyższe, ukończone przed 1919 r. na uczelniach dawnych państw zaborczych, za równorzędne z dyplomami wydawanymi już przez niepodległe państwo. Zatem bez konieczności ich nostryfikacji. Po drugie, uczeni polscy – niejako zmuszeni do „emigracji” do uczelni europejskich przez politykę państw zaborczych (ale nie tylko, o czym za chwilę) i publikowania wyników swoich badań w językach obcych – osiągnęli w ten sposób uznanie i wysoką pozycję w ówczesnym świecie nauki. Znacznie większą niż ci uczeni, którzy w Polsce okresu międzywojennego ogłaszali prace w języku ojczystym.
Dodatkowo trzeba pamiętać, że ówcześnie – czyli sto lat temu – normą było przechodzenie w czasie studiów na inne uniwersytety i to nie tylko w ramach jednego państwa (np. austriackiego). Dla przykładu, późniejszy premier i minister spraw zagranicznych Aleksander Skrzyński studiował prawo na Uniwersytecie w Wiedniu, a na ostatnie dwa semestry przeniósł się na UJ, gdzie uzyskał doktorat. Edward Raczyński, dyplomata i prezydent Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, odbył jeden rok studiów prawniczych na Uniwersytecie w Lipsku, co zostało mu bez problemu policzone do studiów w UJ. Popularne, niemal uchodzące za normę, były tak zwane studia specjalistyczne (uzupełniające) na uczelniach zagranicznych (poza tą, którą się ukończyło). Te studia przybierały raczej formę uczestniczenia w seminarium danego, uznanego w świecie profesora lub były serią indywidualnych konsultacji. I tak Feliks Kopera, późniejszy dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie, w taki właśnie sposób nabierał wiedzy i doświadczenia m.in. w Bazylei czy Berlinie.
U progu niepodległości. „Konstytucja dla Nauki”
Dorota Zamojska w swojej pracy o kształtowaniu się ustroju państwowych szkół wyższych, opisując ośrodek krakowski z przełomowej jesieni 1918 r., zanotowała, iż dosyć wcześnie rozpoczęto przygotowania do pracy w niepodległej Polsce. Jednocześnie „interesy narodowe, naukowe i indywidualne splatały się w trudne do rozsupłania więzy”. Jednak czy słowa te nie padły z bardziej współczesnej autorce perspektywy? Dla mnie organizacja nauki u progu niepodległości i przez lata 1918-1939 była bardzo prosta. W związku z tym, czy aby faktycznie decydenci w warszawskim Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego stanęli przed trudnymi do rozwiązania sprawami? Nie dziwi przecież, że społeczeństwo, które odzyskało możliwość kształtowania samodzielnego bytu, pozbawione przez dziesięciolecia własnego szkolnictwa, pragnęło po latach niewoli budować i jak najszybciej nadrobić stracony i w tej materii czas.
Jednak u podstaw wszelkich działań władz centralnych, a w szczególności przy organizacji uczelni i w samym środowisku naukowym, leżały – dwie według mnie – zasady. Pierwsza to szacunek do prawa; jego zapisów i jego ducha. Druga, którą warto dzisiaj, w chwili wdrażania nowych ustaw o szkołach akademickich, przypomnieć, wyrosła z łacińskiej sentencji Non multa, sed multum (Nie wiele, lecz dobrze). W ówczesnym przeświadczeniu szkoły akademickie miały być przede wszystkim solidnymi instytucjami dającymi wiedzę na wysokim poziomie. I zasady tej, sine qua non, nie naginano w żadnym wypadku.
Kiedy rząd polski starał się znaleźć płaszczyznę porozumienia z Ukraińcami, zaproponowano m.in. powołanie w 1924 r. Uniwersytetu Ruskiego. Bardzo zaangażowani w tę ideę byli profesorowie UJ z Fryderykiem Zollem młodszym na czele. Pomijając oczywiście kwestie sporów politycznych i w konsekwencji upór obu stron i brak zdecydowanej woli porozumienia, nie czyniono problemów z powstaniem uczelni. Niemniej miała ona spełniać właśnie te przywołane wyżej wymogi: mieć kadrę naukową, budynki, bibliotekę z literaturą, zakłady naukowe z odpowiednim zapleczem. Dlatego też wstępna propozycja dotyczyła powołania uczelni (instytutu) z dwoma fakultetami, których obsadzenie fachowcami nie stanowiło problemu.
Uniwersytet Lubelski (od 1928 r. Katolicki Uniwersytet Lubelski) otrzymał pełne prawa szkoły akademickiej dopiero ustawą z 9 IV 1938 r., mimo że uczelnia starała się o to niemal od początku swojego funkcjonowania, a lobby pracujące nad przyznaniem tychże praw było bardzo silne. Oczywiście mówimy tutaj o wydziałach świeckich tego uniwersytetu, gdyż fakultety kościelne działały na innych podstawach prawnych.
W latach 1918-1919 MWRiOP musiało też hamować zapędy działaczy wileńskich. Chcieli oni – w myśl zdania: „Ta ludność życzy mieć uniwersytet…” – nie tylko wskrzeszenia dawnej uczelni Wielkiego Księstwa Litewskiego, lecz także pragnęli uniwersytetu złożonego (poza klasycznymi – teologicznym, prawniczym i lekarskim) z fakultetów: humanistycznego, matematyczno-przyrodniczego, rolniczego, sztuk pięknych, a nawet weterynaryjnego czy leśnego. Ostatecznie Uniwersytet Stefana Batorego – najmniejszy polski uniwersytet II Rzeczypospolitej – w 1939 r. miał siedem wydziałów, przy ośmiu na UW, a tylko pięciu na UJ. Mimo wieloletnich starań w Uniwersytecie Poznańskim nie powstał fakultet teologiczny.
W symbolicznym dniu 11 XI 1918 r. funkcjonowały na terenie odradzającego się państwa polskiego następujące szkoły wyższe, mające pełnię praw szkoły akademickiej: uniwersytety Jagielloński, Franciszka I (we Lwowie) i Warszawski, Szkoła Politechniczna we Lwowie, Politechnika Warszawska oraz Szkoła Weterynaryjna we Lwowie. Uchwalona 13 VII 1920 r. ustawa o szkołach akademickich wymieniała dziesięć państwowych szkół akademickich. Warto też pamiętać, iż funkcjonujący w Wilnie, de iure poza granicami państwa polskiego, uniwersytet był de facto częścią polskiego systemu akademickiego. W tym zakresie nic nie zmieniła ustawa z 15 III 1933 r., zwana „jędrzejewiczowską”, dość ostro krytykowana przecież przez zdecydowaną większość środowiska akademickiego. Podsumowując, w chwili wybuchu II wojny światowej istniało 21 szkół akademickich z pełnymi i niepełnymi prawami, a bardzo zaawansowane były chociażby prace nad otwarciem w Toruniu filii Uniwersytetu Poznańskiego w 1940 r.
Przez 21 lat niepodległego bytu liczba uczelni, na których nadawano tytuły naukowe, stopnie naukowe, habilitowano docentów, zwiększyła się dwukrotnie. Jednocześnie trzeba podkreślić, że nie obniżył się w żadnym wypadku poziom nauczania w tychże szkołach. Wynikało to głównie – lecz nie tylko – z konieczności podciągnięcia uczelni, by uzyskała status akademickiej, a nie obniżenia wymogów.
O karierze akademickiej
Co świadczy o pozycji bądź prestiżu uczelni lub fakultetu: kadra nauczająca czy możliwość kształcenia uczonych i przekazywanie wiedzy? Liczba studentów czy popularność kierunku studiów? Wydaje się, że o sile i wielkości danej uczelni czy wydziału decydowała, i nadal decyduje, kadra profesorska, jej zaangażowanie w działalność edukacyjną i w prowadzone badania naukowe. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie istniejące wówczas katedry (etaty profesorskie), na które powoływano osoby o wybitnych – w większości – predyspozycjach. Zatem o pozycji, prestiżu czy randze naukowej II Rzeczypospolitej decydowały dwie kwestie: liczba katedr i związana z tym liczba powołanych na nie zwyczajnych i nadzwyczajnych profesorów oraz, poniekąd z tego wynikająca, wielkość czy siła naukowa tychże profesorów.
Posiadanie pełni praw akademickich było w pewnych aspektach formalnie ograniczone. I tak, dany wydział miał prawo habilitowania docentów takiej, a nie innej dyscypliny pod warunkiem, że obsadził katedrę danego przedmiotu. Wyjątkiem była tylko nowa dyscyplina, niereprezentowana przez uczonego na żadnej uczelni. Wówczas prawo wykładania nadawano przy katedrze przedmiotu najbardziej pokrewnego. Podobnie było z możliwością uzyskania stopnia doktorskiego. W latach 30. XX wieku Wydział Matematyczno-Przyrodniczy USB musiał odrzucać podania o uzyskanie stopnia doktorskiego, gdyż nie miał katedry przedmiotu, której dotyczyły aplikacje.
Obecnie słychać głosy o upadku prestiżu i pozycji polskiej nauki i tworzących ją uczonych. Nie negując ogólnej prawdy zawartej w tych słowach, chciałbym się odnieść do obowiązku habilitacji. Dwie były drogi kariery naukowej w II Rzeczypospolitej, przyjęte za rozwiązaniami austriackimi. Pierwszą było całkowite poświęcenie się pracy naukowej, publikowanie i posiadanie dorobku, co skutkować mogło powołaniem na katedrę. Drugą, niezwalniającą z poszerzania dorobku, było uzyskane veniam legendi, czyli prawo wykładania danego przedmiotu określonego we wniosku do rady wydziałowej oraz związany z tym tytuł docenta. Podkreślam z kronikarskiego i naukowego obowiązku, że nie istniał wówczas stopień doktora habilitowanego. Prawo, o którym mowa, ograniczono tylko do uczelni, która to veniam legendi przyznała, i traciło się je po nieogłaszaniu wykładów, chyba że uzyskało się od takowego obowiązku urlop. W omawianym okresie – wydaje się, zachowując odpowiedni dystans i szacunek – łatwiej można było uzyskać katedrę na podstawie dorobku naukowego. Niemniej klasyczną drogą prowadzącą do objęcia katedry uniwersyteckiej było uzyskanie wspomnianego prawa wykładania. Trzeba również zaznaczyć, iż tytuł docenta nie zawsze umożliwiał uzyskanie katedry, a co za tym idzie profesorskiego dekretu nominacyjnego Prezydenta Rzeczypospolitej. Zatem to nie obowiązek uzyskania habilitacji, lecz wysoki poziom naukowy (również prawo wykładania) był wartością kluczową dla utrzymania prestiżu wydziału, uczelni czy całego świata naukowego.
Trzeba się jeszcze zatrzymać nad zwrotem „dekret nominacyjny”. W II Rzeczypospolitej funkcjonowały na uczelniach następujące stopnie, tytuły i stanowiska: 1) tytuły: inżyniera, magistra (farmacji, przejściowo również praw), docenta, profesora tytularnego, profesora honorowego; 2) stopnie naukowe: niższy (niewymieniony expressis verbis w ustawie, a oznaczający szeroko pojęty dokument poświadczający ukończenie studiów (stopień kandydata nauk z dawnego Imperium Rosyjskiego bądź absolutorium z dawnego państwa niemieckiego czy austriackiego) oraz wyższy, którym był doktorat; 3) stanowiska: asystenta, laboranta, lektora, adiunkta, zastępcy profesora oraz profesora nadzwyczajnego i zwyczajnego. I właśnie tych ostatnich, w wyniku przepisanej prawem procedury, mianowała głowa państwa. Nie było dzisiejszej „profesury belwederskiej”.
Na czele katedry
Procedura powołania na katedrę przebiegała w następujący sposób. Rada wydziałowa, przystępując do obsady wakującej katedry lub poszukując kandydata do nowo kreowanej, musiała powołać tzw. komisję profesorską. Gdy się już ona ukonstytuowała, pierwszym jej zadaniem było rozesłanie tzw. ankiety profesorskiej. Była ona kierowana do wszystkich profesorów wykładających przedmiot z zakresu obsadzanej katedry we wszystkich państwowych szkołach akademickich. Mieli oni przedstawić uzasadnioną opinię, jakich kandydatów widzą jako najodpowiedniejszych. Po nadejściu odpowiedzi, komisja mogła przystąpić do rozpatrzenia nadesłanych wniosków, wygotowania na ich podstawie własnej opinii i przedstawienia jej radzie wydziałowej. Ta natomiast zatwierdzała propozycje komisji, które po akceptacji senatu akademickiego były wysyłane (wraz z pracami naukowymi kandydata, dokumentami osobistymi, życiorysem, referatem komisji, referatami z ankietami profesorów) do MWRiOP. Minister miał prawo odmówić przesłania wniosku głowie państwa.
Oczywiście, jak w każdym aspekcie życia, praktyka nie zawsze była tak kolorowa jak teoria. Ministerstwo często zwlekało z przesłaniem wniosku prezydentowi lub wprost odmawiało jego przekazania i zwracało wnioskującemu wydziałowi, tłumacząc się na przykład kwestiami finansowymi – brakiem odpowiednich funduszy w budżecie fakultetu. Niektóre wydziały próbowały przemianować nieobsadzone katedry (etaty) na inne, gdyż trzeba pamiętać, iż każdorazowo nazwa katedry, na którą był powoływany kandydat, określana była aktem nominacyjnym. Innymi słowy nazwa katedry uzależniona była od zakresu obowiązków nałożonych na profesora w tym dokumencie. Jak ważne były to kwestie, niech pokaże przykład następujący. W 1929 r. uniwersytet w Wilnie świętował bardzo uroczyście dziesięciolecie swojego wskrzeszenia w 1919 r. Profesorowie wszechnicy chcieli uczcić ten mały jubileusz nie tylko akademią i wydaniem księgi pamiątkowej, co się też stało. Pragnęli dodatkowo – to moja teza – ściągnąć do Wilna w związku z tymi uroczystościami kilku znakomitych uczonych dla podniesienia prestiżu tej kresowej i małej przecież, jeżeli chodzi o liczbę studentów, ale wielkiej duchem i tradycjami, uczelni. Sądzono chyba również, że sentyment marszałka Józefa Piłsudskiego do Wilna i uniwersytetu będzie im sprzyjał. Niestety tak się nie stało. W tym samym niemal czasie co najmniej dwie propozycje wileńskich profesorów o mianowanie na katedry Ludwika Kolankowskiego i Mariana Kukiela nie zostały zakończone sukcesem. Ograniczając się tylko do pierwszego przypadku, Kolankowski otrzymał wprawdzie nominację prezydencką, ale była ona niezgodna z wnioskiem rady wydziałowej i z powodów prawnych ostatecznie ten uczony z katedry zrezygnował. O co chodziło? Rada Wydziału Humanistycznego USB zwróciła się do MWRiOP najpierw z wnioskiem o przemianowanie dotychczasowej katedry nadzwyczajnej filologii litewskiej na katedrę nadzwyczajną historii Litwy. Na tę propozycję resort się zgodził. W związku z tym, po rozpisaniu ankiety, wileńscy uczeni zaproponowali na tę katedrę Kolankowskiego. Jednak na biurko prezydenta Ignacego Mościckiego trafił do podpisu dekret mianujący tegoż uczonego nie na katedrę nadzwyczajną, a od razu zwyczajną i z zakresem nominacyjnym dotyczącym dziejów Polski i Litwy, a nie tylko Litwy. Gdy o tym fakcie dowiedział się dziekan Wydziału Humanistycznego, skierował pismo do MWRiOP, w którym napisał m.in., że wydział nie może się zgodzić na tę nominację i – co podkreślił stanowczo – rada nie może zrezygnować z uprawnień, jakie daje ustawa, czyli zgodzić się na naruszenie autonomii i wolności powoływania kadr według jej wniosku, a nie woli MWRiOP.
Studenci
O sile kadry nauczającej i poziomie nauczanych studentów świadczy jeszcze jeden fakt. Dzisiaj w sporach czy dyskusjach nad przyszłością uczelni pada często pytanie – jaki zawód będę wykonywać po studiach, co da mi dany kierunek studiów? Jest to nie tylko problem doby współczesnej. Dyskusje o „uniwersyteckości” uniwersytetów toczyły się i w XIX wieku, i w II Rzeczypospolitej. Podstawowym zadaniem czy też funkcją uniwersytetu miało być przekazywanie wiedzy. Od kształcenia zawodowego były szkoły techniczne czy akademie. Widać to chociażby w tytulaturze: student to uczeń gimnazjum (szkoły średniej), a dzisiejszy student to wówczas albo słuchacz, albo akademik. Klasyczny przecież czterowydziałowy uniwersytet, jak chociażby UJ w 1918 r., nie kształcił księży, bo absolwenci studiów teologicznych dopiero po seminariach duchownych byli wyświęcani na kapłanów. Po ukończeniu wydziału prawa nie zostawało się prawnikiem, miało się tylko prawo do odbycia odpowiedniej aplikacji. Posiadanie absolutorium czy doktoratu z wydziału filozoficznego nie umożliwiało jeszcze wykonywania zawodu nauczycielskiego. Zatem uniwersytet dawał podstawę wiedzy, a nie zawód. Inaczej wyglądało to tylko na fakultecie lekarskim. Ukończenie tegoż wydziału – do połowy lat 20. – ze stopniem doktora wszech nauk lekarskich przyznawało jednocześnie prawo wykonywania zawodu. A przypomina nam o tym chociażby zwyczaj zwracania się do medyka „panie doktorze”, mimo że taka osoba ukończyła studia z tytułem zawodowym lekarza.
Powoływanie kursów zawodowych na uniwersytetach (np. studia z zakresu farmacji, rolnictwa), powoływanie państwowych komisji do nadawania uprawnień (np. nauczycielskich) czy kreowanie akademickich szkół zawodowych nabrały tempa od drugiej połowy XIX wieku (Akademia Górnicza w Krakowie w 1913 r.). W niepodległej Polsce również dbano, w miarę możliwości finansowych państwa, aby oferta „naukowa” nie była jedyną, jaką dają uczelnie i aby państwo kształciło wykwalifikowanych pracowników. Dobrym przykładem jest kreowanie w latach 30., w ramach Wydziału Prawa UJK, studiów specjalistycznych (poza studium ogólnym prawniczym). I tak powstały: 1) Studium Dyplomatyczne z inicjatywy i pod kierownictwem Ludwika Ehrlicha; 2) Studium Ekonomiczno-Administracyjne, a od 1 X 1936 r. Studium Administracyjne i Skarbowe; 3) 1 X 1936 r. po podziale Studium Ekonomiczno-Administracyjnego powstało niezależne Studium Ekonomiczne; 4) Studium Sądowe. Istniał też Kurs Prawa Lotniczego, powołany na podstawie uchwały Rady Wydziałowej z 20 VI 1936 r. Głównym jego zadaniem było kształcenie w zakresie prawa lotniczego i zagadnień ekonomicznych wraz z przygotowaniem do pracy zawodowej zarówno w wojskowym, jak i w cywilnym lotnictwie. W ówczesnej Polsce jedyną konkurencją Kursu Prawa Lotniczego był powołany w 1938 r. Instytut Prawa Lotniczego i Zagadnień Gospodarczych Lotnictwa przy Wydziale Prawa Uniwersytetu Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Nie były to jedyne tego typu inicjatywy. Przy Instytucie Naukowo-Badawczym Europy Wschodniej w Wilnie istniała Szkoła Nauk Politycznych nastawiona głównie na badania sowietologiczne.
Konkluzja
„Polska już od razu, inter arma, tworzy i ożywia warsztaty naukowe”. Tymi słowami Alfreda Halbana z inauguracji roku akademickiego w Uniwersytecie we Lwowie można rozpocząć podsumowanie rozważań. Często odwołujemy się do tradycji II Rzeczypospolitej, tego mitu Polski niepodległej. Przywołując tamte czasy czy to za Edwardem Taylorem („Profesor był wówczas dalekim, czcigodnym panem życia i śmierci, widywanym tylko na wykładach”), czy za Ksawerym Pruszyńskim, który zapisał wspomnienie o pochodzie krakowskich profesorów „defilujących w gęstych oparach naftaliny, w purpurze, fiolecie, zieleni i granacie tóg”, musimy pamiętać, iż ta, może dla niektórych pusta, tradycja nie przysłaniała tego, co w nauce najważniejsze – prestiżu, pozycji i wiedzy ubranych w te togi uczonych.
Chęć zdobywania wiedzy szła w parze z prostotą uzyskania stopni. Dziś niepojęte się wydaje to, iż doktorat praw i wszech nauk lekarskich uzyskiwało się po złożeniu ustnych egzaminów ścisłych, a nawet gdy wprowadzono na ukończenie studiów magisteria, to też na niektórych wydziałach uzyskiwało się ten stopień, nie pisząc pracy. Brak rozbudowanych systemów funduszy stypendialnych nie przeszkadzał w peregrynacji pomiędzy uczelniami danego kraju czy też na studia zagraniczne. Znajomość języków obcych była wymuszona nie tylko funkcjonowaniem w obcych, zaborczych, państwach. Wydaje mi się, że zatraciliśmy dzisiaj na przykład umiejętność konstruktywnej dyskusji. Prośba o recenzję w podświadomości musi być tłumaczona jako sugestia napisania laurki. W ten sposób podstawowa definicja zwrotu „recenzja krytyczna” została wyparta przez pisanie ogólnych lub nic niewnoszących frazesów albo, co gorsze, przez ataki personalne pozbawione merytorycznych podstaw.
Zapewne zbyt mitologizujemy przeszłość, ale warto przywrócić zasadę, która wielokrotnie była powtarzana przez profesorów UJ czy Uniwersytetu we Lwowie schyłku XIX w. i pierwszej połowy XX, że do głównych zadań uczonego należy wychowanie następców lepszych od siebie samego. Wówczas to blichtr profesorskiej togi będzie szedł w parze z prestiżem i wielkością naukowca.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.