Niepokojąca polonistyka
Pięcioletnia polonistyka, którą studiowałem w latach osiemdziesiątych w Lublinie, nosiła się niczym elegancka nauczycielka przedwojennego gimnazjum, choć nie zawsze mogła sobie pozwolić na dobrego krawca i najlepsze materiały. Była przewidywalna, pewna i oczywista, ciągła (w znaczeniu kontinuum kulturowego) i nieco bezwładna. Jednak wiedziała, czego chce. Stopniowo odkrywała studentom dobrze sobie znane prawdy. Program studiów ułożony był logicznie i chronologicznie, lecz ignorował zasadę stopniowania trudności, przez co pierwszy rok ostro dawał w kość bezlikiem najtrudniejszych przedmiotów. Ale z kolei nie wchłonąwszy tej wiedzy, trudno byłoby pójść dalej, widocznie uznano więc, że tak już musi być. Historią literatury, poznawaną po bożemu, obdzielono wszystkie lata studiów, podobnie rozparcelowane były przedmioty językoznawcze. I przyszedł czas studiów masowych, a potem proces boloński, i do spółki zrobiły z polonistyki…
No właśnie – co?
Profesorowie przyznają, że program studiów pięcioletnich wtłoczono w trzy lata. Tymczasem polonistyka, jako filologia narodowa, nie musiała się dzielić, mogła pozostać pięcioletnią, tak jak to się stało np. z psychologią. Od 2004 roku środowisko polonistyczne bezskutecznie zarzucało ministerstwo petycjami w sprawie utrzymania jednolitych pięcioletnich studiów magisterskich filologii polskiej przy równoległym wprowadzeniu modelu trzy plus dwa. Szkoda, że pomysł ten nie został zrealizowany, bo mielibyśmy dziś bezcenny materiał porównawczy pokazujący, który model wygrywa. No ale mleko się wylało. Do tego, przymilając się do kandydatów i rynku pracy, rozdrobniono specjalności – obok tradycyjnej nauczycielskiej wyrosły edytorska, artystycznoliteracka, logopedyczna, glottodydaktyczna, medialna, komparatystyczna, europejska i inne. Próbowano wchodzić w te specjalności własnymi siłami instytutów, zatrudniając niewielu specjalistów z zewnątrz, bo przecież godziny potrzebne były pracownikom, co się kończyło deprofesjonalizacją. Wiem, co mówię, bo jako redaktor prasowy prowadziłem przez kilka lat zajęcia na specjalności redaktorsko-medialnej. Masowość studiowania podniosła liczebność grup. Kilka lat temu słyszałem o grupach po 30-40 osób, teraz gdy studentów jest mniej, pewnie i grupy stopniały.
Na polonistykę przychodzi mniej studentów i nie są już oni tak oczytani jak kiedyś. Spadła ranga literatury w społeczeństwie, komputery oderwały młodzież od książki, trzyletnie liceum nie poradziło sobie z przygotowaniem humanistycznym. Nowa matura oduczyła czytania, wprowadziła uczniów w umysłową bierność. Utwór literacki stał się rezerwuarem, z którego czerpie się elementy do rozprawki. Cała nadzieja w powrocie czteroletniego liceum. W wyborze kierunków studiowania młodzież odwróciła się od humanistyki, wysłano „dziewczyny na politechniki”, a wszystkich na studia prawnicze i zarządzanie. Argumentowano, że humanistyka nie jest już dzisiaj potrzebna. Atmosfera naszej zabawnej epoki, która się uważa za mądrzejszą i doskonalszą od swych poprzedniczek, bo wymyśliła komórki i tablety, ułatwiła gładkie przełknięcie tych niedorzeczności.
„Niestety, nasz stosunek do uniwersytetów w Polsce w ostatnich dekadach charakteryzował najczęściej peryferyjną mentalność. Postawiliśmy na kształcenie masowe, czyli byle jakie, i wprowadziliśmy głupi dogmat, że to rynek pracy ma przede wszystkim dyktować kierunki kształcenia” – napisał dwa lata temu prof. Marek Cichocki.
Polonistyka, ale jaka?
Kilkanaście lat temu, w dyskusji polonistów zorganizowanej na KUL, prof. Jerzy Święch, historyk literatury z UMCS, konstatował zagrożenie tożsamości polonistyki. Składać się na to miały nie najlepsze relacje między literaturoznawstwem i językoznawstwem, niejasność samego pojęcia literatura, którego zakres stał się bardzo szeroki, wreszcie specjalizacja prowadząca do tego, że każda dyscyplina – historia literatury, poetyka, stylistyka, genologia, analiza dzieła literackiego – „rości sobie pretensje do autonomii i dominacji”. Przy tym traci na znaczeniu podział na epoki, prądy literackie i okresy, w historii literatury dochodzi do inflacji metodologii, przeniesienia uwagi z samego tekstu na kontekst. Prof. Święch pytał, czy kształcenie polonistów powinno być oparte na kanonie tekstów literackich, samemu uznając niezbędność tego kanonu. „Następna sprawa i wyzwanie, przed jakim staje polonistyka, to jest usamodzielnienie się dziedzin, które uchodziły do tej pory za wewnątrzliterackie, takich jak krytyka literacka, teatrologia, filmoznawstwo, folklorystyka, a nawet medioznawstwo. Wydaje mi się, że przy tej ostatniej kwestii dotykamy sprawy zupełnie zasadniczej, mianowicie, jak ma wyglądać profil polonisty, którego kształcimy? Czy wąskospecjalistyczny, czy też ogólny? Do jakiego naprawdę zawodu przygotowują dzisiaj studia polonistyczne?”.
Optymistyczne spojrzenie na przyszłość polonistyki reprezentował w tej dyskusji prof. Jerzy Bartmiński, językoznawca z UMCS. Dostrzegał perspektywę integracji nauk o literaturze i lingwistyki, coraz lepsze współdziałanie badaczy literatury i języka z metodykami, a więc kooperację uniwersytetu i szkoły, a w badaniach literackich widział „wyraźne dążenie do przezwyciężania ograniczeń związanych z kategorią literackości”. Integrację programu polonistycznego na wszystkich poziomach kształcenia proponował budować na bazie teorii tekstu i tekstologii.
Związek między językiem a literaturą tak rozumie dzisiaj dr hab. Aneta Wysocka (Zakład Semantyki, Pragmatyki i Teorii Języka UMCS): „Świat się zmienia, przynajmniej w wymiarze cywilizacyjno-technologicznym. Zmieniają się sposoby komunikacji, ale powinności i zadania polonisty wciąż pozostają te same. Staramy się mianowicie uzyskać głębszy wgląd w kulturę narodową, badając to, co w naszej kulturze manifestuje się poprzez język polski. Sam język jako obiekt badań, »przejrzyście zatajony« w umysłach naszych rodaków, jest dostępny wyłącznie poprzez swoje przejawy: wypowiedzi ustne oraz teksty, niezależnie od ich formy i od medium, za pośrednictwem którego docierają do swoich odbiorców. Szczególną wartość dla polonisty zawsze miały, i nadal mają, utwory literackie, gdyż to one właśnie najpełniej wykorzystują tkwiący w polszczyźnie potencjał wyrażania wszystkiego, o czym da się pomyśleć. Dlatego też szczególnie bliska jest mi koncepcja polonistyki integralnej, także na poziomie akademickim, nie tylko ze względu na specyfikę kształcenia nauczycieli języka polskiego – choć to dla nas, jak mniemam, sprawa najważniejsza – lecz także z uwagi na charakter przedmiotu badań”.
Samoświadomość dyscypliny
Wspomniana dyskusja na KUL-u była pokłosiem odbytego w roku 2004 w Krakowie Zjazdu Polonistów. Wydana rok później dwutomowa publikacja Polonistyka w przebudowie pokazała niebagatelne rozmiary potencjału zmian tkwiącego w polonistycznym środowisku akademickim i pokaźny zakres samoświadomości dyscypliny, jaką jest filologia polska. O tym, że propozycje reform nie przez wszystkich zostały gładko przełknięte, świadczą jednak wspomnienia prof. Ryszarda Nycza, teoretyka literatury z UJ: „Pamiętam (…) dobrze atmosferę, w jakiej w latach 2002 i 2003 prezentowaliśmy z Krzysztofem Kłosińskim nasze propozycje programowe; te wyrazy skrajnego oburzenia, szoku, te demonstracyjne protesty, obrazy i urazy, z jakimi znaczna część czołowych (można nawet powiedzieć: najwybitniejszych) reprezentantów środowiska polonistycznego reagowała na nasze – raczej umiarkowane – propozycje reformy”.
Kolejny Zjazd Polonistów, zatytułowany Przyszłość polonistyki. Koncepcje – rewizje – przemiany, miał miejsce w Katowicach w 2011 r. Znów, jak poprzedni, zgromadził największe polonistyczne gwiazdy, a prof. Ryszard Nycz w tezach na ów zjazd pytał: „Czym może i powinna być – dziś i jutro – polonistyka XXI wieku? Czemu służyć? Jakie zadania i potrzeby zaspokajać?”. I wymieniał trzy wymiary edukacji polonistycznej: kompetencyjny („kształcenie sprawności czynnego rozumienia tekstów i dyskursów kultury”), formacyjny („kształcenie krytycznej świadomości tożsamości własnej oraz narodowej kultury w otwartym dialogu z innymi wzorcami podmiotowej i wspólnotowej tożsamości”) i wreszcie specjalizacyjny (kształcenie wiedzy i sprawności niezbędnych do prowadzenia własnych poszukiwań poznawczych).
Nie ma drogi na skróty
Nie miałem tej świadomości, gdy w roku 1981 trafiłem na polonistykę. Dość szybko się zorientowałem, że mój sposób czytania, związany z powracaniem do wcześniejszych stron, by zobaczyć je w kontekście tego, co dalej, z robieniem przerw na myślenie o przeczytanym, a nawet na inne, niepolecane lektury, uniemożliwi mi przebrnięcie obowiązkowego kanonu. Konsekwencją była nieziemska frajda z poznawania tekstów, o których istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia, i nie najlepsze stopnie z niektórych przedmiotów. Można powiedzieć, że na prywatny użytek stworzyłem sobie program studiów, korzystając z wolności doboru lektur, odchudzając listę obowiązkową, po swojemu, intuicyjnie poszukując tego, co mnie interesowało, po omacku nawiedzając nieprzetarte ścieżki, często ślepe zaułki. Po amatorsku wchodziłem w inne dziedziny wiedzy, historię sztuki, filozofię, szukałem intelektualnych atrakcji. Tak, moje studia miały w dużej mierze charakter amatorski – w obu znaczeniach tego słowa, zarówno miłości do przedmiotu, jak i braku profesjonalizmu. Ale nie żałuję tego. Czy dziś taki model studiowania interesowałby młodych ludzi? Z pewnością byłby niebezpieczny, jeśli o studiach myśleć w kontekście przyszłego zawodu.
Dr hab. Aneta Wysocka: „Naszym priorytetem jest, w moim przekonaniu, to, żeby dyplomy uzyskiwali tzw. rasowi poloniści, nieźle znający fonetykę, fleksję, składnię, stylistykę i kanon lekturowy, ludzie z bogatym zasobem słownictwa i bardzo wysokimi kompetencjami komunikacyjnymi. Powinniśmy zatem przekazywać dalej wiedzę i umiejętności, które sami na uniwersytecie zdobyliśmy. Nie ma drogi na skróty, którą moglibyśmy uciec przed pieczołowitą, czasem żmudną, analizą najwybitniejszych artystycznie utworów literackich i najlepszych klasycznych opracowań. Te ostatnie bywają zresztą naprawdę znakomite: Skwarczyńska, Klemensiewicz czy Doroszewski miewali bardzo nowoczesne pomysły. Zestawiając je z teoretyczno-metodologicznymi nowinkami z Zachodu, dochodzimy do wniosku, że wrażenie przełomowości współczesnych rozwiązań bywa mylne.
Jeśli chcemy, żeby nasz absolwent był w swojej społeczności autorytetem w dziedzinie języka ojczystego i literatury polskiej – a takie są, jak mi się wydaje, oczekiwania wielu Polaków – to musimy przede wszystkim stwarzać okazję do tego, by młodzież, wykorzystując jak najlepsze wzory, wypracowała własny polonistyczny warsztat, skompletowała narzędzia i przeszła trening posługiwania się nimi. W dydaktyce akademickiej znajdzie się też miejsce na «zabawy przyjemne i pożyteczne» ze świeżymi, chwytliwymi tekstami, z hip-hopową piosenką i narracyjną grą komputerową – taki materiał również może dać pewien wgląd w ciekawe i ważne zjawiska językowe czy kulturowe. Kwestią kluczową jest jednak zachowanie właściwych proporcji między tradycją a nowoczesnością”.
W komentarzu do dyskusji polonistów, pomieszczonej w czasopiśmie „Wielogłos” (1-2/2009) prof. Maciej Urbanowski przestrzegał przed rozmywaniem tożsamości polonistyki, rozumianej jako przekazywanie rzetelnej, dobrej, solidnej wiedzy o dziejach literatury ojczystej i ojczystego języka. I dodawał: „jestem przeciwko polonistyce ułatwionej, kapitulanckiej, zastraszonej, niepewnej swojej wartości, amatorskiej w swych próbach ściskania się z teraźniejszością”.
Kiedy o kondycję polonistyki pytam prof. Magdalenę Rabizo-Birek z Zakładu Literatury Polskiej XX wieku Uniwersytetu Rzeszowskiego, odpowiada mi bez teoretyzowania. „Aktualnie żyjemy kwestią reformy, a nie kondycją podupadającej polonistyki i malejącej na niej sukcesywnie liczby studentów. Co im mamy oferować? Doktoranci po doktoracie nie mają szans na etaty na uczelni i przeżywają problemy ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, a moje dwie najlepsze seminarzystki (dziś zgłosiłam ich prace na konkurs na najlepszą pracę magisterską) pracują aktualnie za granicą – jedna w Holandii przy uprawie orchidei, a druga w Niemczech (nie spytałam przy czym). Żadna z nich nie chciała iść na studia doktoranckie, których przyszłość jest zresztą wielką niewiadomą.
Brzmi to apokaliptycznie, ale np. przyjęliśmy na doktoranckie studia literaturoznawcze osiem osób, czyli tyle, ile mogliśmy (na językoznawstwo niestety tylko jedną osobę). Skromny nabór wciąż jednak mamy – po około trzydziestu osób na każdy stopień – moim zdaniem tyle na polonistyce wystarczy w obecnych czasach, byle to byli ludzie z pasją i zainteresowaniem. I chyba tak coraz bardziej jest. W każdym razie naprawdę byłam zbudowana moim seminarium magisterskim. Nie były to „orły”, ale prace napisali bardzo dobre i w terminie. Chciało im się chcieć. Tylko to wchodzenie w pracę, szukanie pracy po studiach jest dla nich bardzo trudne, często muszą robić dodatkowe studia, np. menedżerskie, ale nie skarżą się, nie żałują lat na polonistyce”.
Wokół czego budować?
Wróćmy do pytania: Jaka polonistyka? Co powinno stanowić jej centrum? Jedni mówią, że historia literatury z jej kanonem arcydzieł, chronologią epok i prądów literackich, periodyzacjami i procesami, inni, że interpretacja, jej praktyka i teoria. Jeszcze inni widzieliby w centrum perspektywę teoretycznoliteracką. Ale przecież na literaturze nie kończy się filologia. Trzeba więc pytać o językoznawstwo… Prof. Erazm Kuźma, nieżyjący już polonista z Uniwersytetu Szczecińskiego, twierdził, że to ono „zapewnia polonistyce przetrwanie, z językoznawstwa płyną do literaturoznawstwa ożywcze impulsy”. Lecz jakie językoznawstwo? – zapytają dzisiejsi poloniści. Akademickie czy bardziej użytkowe (redagowanie tekstu, ortografia, interpunkcja)? Umieć tworzyć teksty i przetwarzać teksty innych to sztuka równie trudna, jak umieć czytać i interpretować. Polonistyka krytykowana jest za to, że mało się tu uczy mówić i pisać. Przydałoby się też więcej zajęć wciągających w lekturę i uczących, jak wciągać w lekturę innych. Prof. Henryk Markiewicz, nieżyjący teoretyk literatury z UJ, upominał się o skorelowanie studiów polonistycznych z badaniami prowadzonymi przez wykładowców oraz z programami nauczania języka polskiego w szkole. W takim gąszczu uwarunkowań niełatwo znaleźć właściwą drogę.
Warto też pamiętać o wskazaniu prof. Dariusza Rotta z Instytutu Nauk o Literaturze Polskiej Uniwersytetu Śląskiego: „Powinniśmy uświadamiać naszym studentom, że filologia polska jest filologią narodową, ze wszystkimi tego konsekwencjami, a ich rolą jest być strażnikami języka i literatury. Musimy głośno mówić, że – nie tylko ze względu na sytuację na rynku pracy – już dawno odeszliśmy od typowego sprofilowania edukacji polonistycznej jedynie na potrzeby szkoły. Naszym zadaniem jest bowiem wszechstronne kształcenie młodych ludzi w zakresie sprawnej komunikacji w wielokulturowym świecie, zaznajamianie ich ze światem nowych mediów, różnorodnych dyskursów czy tekstów kultury”.
Marzenia
Dr hab. Aneta Wysocka: „Mam marzenie, ale to bardzo mglisty pomysł (nawet nie projekt), żeby jakoś zbliżyć lingwistykę – niekoniecznie polonistyczną – do neuronauk (czy węziej: neurokognitywistyki), ale na dydaktykę mogłoby się to przełożyć dopiero na etapie studiów doktoranckich albo w ostatnich semestrach studiów magisterskich (jako zajęcia fakultatywne poszerzające horyzonty). Trzeba by to jednak robić solidnie i z głową, żeby nie dać młodzieży fałszywego wrażenia, że oto już wypracowaliśmy sposób połączenia humanistyki z naukami przyrodniczymi i można śmiało, z zapałem podążać tą drogą, robić badania, pisać prace itp., itd. Ścieżki tak naprawdę jeszcze nie ma, logopedzi (głównie, choć nie tylko oni) próbują ją wytyczać, jak podróżnicy wycinający maczetą przejście w dżungli. Warto studentom czy doktorantom pokazywać te pionierskie próby i poddawać je życzliwej, krytycznej refleksji (jeden czy drugi młody człowiek chciał już pod moim kierunkiem pisać pracę dyplomową o memetyce albo o fraktalnym modelu komunikacji, ale jako odpowiedzialny dydaktyk nie mogłam na to pozwolić).
I ważna sprawa – żeby robić rzeczy nowe, intrygujące i niesprawdzone, bo warto, należałoby ułatwić kadrze samokształcenie, przede wszystkim dać czas (nie mówię, że pieniądze), a na to się w najbliższym czasie nie zanosi, bo trzeba publikować dużo, szybko i we właściwych miejscach, niekoniecznie na ciekawe tematy, inaczej zweryfikują cię negatywnie, a następnie poślą na zieloną trawkę”. ?
Filologia narodowa nie może się stać studiami niszowymi, gdyż ma ona szczególne zadania do wypełnienia. Pielęgnuje kulturę polską i tożsamość narodową, podtrzymuje i przekazuje pamięć kulturową.
Według danych MNiSW w roku 2017 studiowało polonistykę ponad 5,2 tys. studentów I stopnia i ok. 3 tys. studentów II stopnia, a więc razem ponad 8 tys. przyszłych polonistów. Jeśli dodać do tego studentów pokrewnych specjalności (filologia polska jako obca, glottodydaktyka polonistyczna, polonistyka – komparatystyka i in.), liczba ta urośnie do 8719 studentów. Spada ona nieco z roku na rok, tak jak spada ogólna liczba studentów w kraju.
Polonistykę można studiować w 23 uczelniach. Najwięcej polonistów kształcą: Uniwersytet Warszawski (1427 na obu stopniach), Uniwersytet im. Adama Mickiewicza (976), Uniwersytet Wrocławski (809), Uniwersytet Jagielloński (748), Uniwersytet Śląski (544). To już dane GUS z roku 2016. Kolejne uniwersytety to: UKSW (462), UG (457), UP im. KEN (439), UŁ (420), UMK (298), URz (259). Pozostałe polonistyki są już mniejsze, przy czym, gdyby wziąć pod uwagę rozbicie środowiska polonistycznego Lublina pomiędzy dwa uniwersytety, UMCS (190 studentów) i KUL (152), oraz zsumować lubelskich studentów, otrzymamy liczbę 342. Wszystkie te dane obejmują tylko filologię polską, bez okolicznych specjalności.
Czy ta liczba wystarczy, aby zapewnić ciągłość kadry nauczycielskiej w naszych szkołach, skoro na niektórych uniwersytetach studiuje trzy razy więcej anglistów niż polonistów?
Jak podaje Andrzej Urmański z MEN, analiza zapotrzebowania na nauczycieli języka polskiego pokazuje, że w roku szkolnym 2017/2018 kwalifikacje do nauczania języka polskiego posiadało 49 543 nauczycieli, którzy uczyli tego przedmiotu w wymiarze 43 497,54 etatu. Oznacza to, że średnio jeden zatrudniony polonista realizował 0,88 etatu. W roku szkolnym 2018/2019 zapotrzebowanie na polonistów wzrosło do 46,2 tys. etatów, a liczba nauczycieli z kwalifikacjami do nauczania języka polskiego osiągnęła 50 694 osoby.
W roku szkolnym 2019/2020 zapotrzebowanie na nauczycieli języka polskiego spadnie – łączna liczba uczniów w szkołach podstawowych i ponadgimnazjalnych/ponadpodstawowych będzie mniejsza o ok. 140 tys., tym samym będzie potrzebnych mniej nauczycieli polonistów.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.