„Ludzie listy piszą”

Leszek Szaruga

Coraz rzadziej. Ludzie listy piszą coraz rzadziej, znikają z murów miejskich skrzynki pocztowe, a to być może stanie się problemem dla przyszłych historyków. Uświadomiły mnie o tym dwie wspaniałe serie korespondencji – jedna to ukazująca się od lat, i zapewne dalej się rozrastająca, monumentalna spuścizna epistolograficzna Jerzego Giedroycia, druga zaś to wydawane w kolekcji polonica leguntur Universitasu bloki listów wymienianych przez polskich pisarzy z ich niemieckimi tłumaczami.

W tej ostatniej ukazał się ostatnio dwutomowy blok korespondencji Tadeusza Różewicza z Karlem Dedeciusem z lat 1961-2013. Obaj panowie dożyli wieku sędziwego, zmarli po dziewięćdziesiątce, obaj też mieli za sobą doświadczenia wojenne – pierwszy w polskiej partyzantce, drugi zaś jako żołnierz niemiecki, który na froncie wschodnim dostał się pod Stalingradem do niewoli sowieckiej, skąd uwolniony został dopiero w połowie lat pięćdziesiątych. I oto w liście pisanym w połowie lat siedemdziesiątych pojawia się w tekście polskiego poety piękna i jednocześnie zdumiewająca opowieść: „Mój starszy Brat… miał w szkole najbliższego przyjaciela, Niemca – syna niemieckiego kolonisty – ze wsi Konstantynów (jeśli dobrze pamiętam) w woj. łódzkim. Razem się uczyli, razem tłumaczyli niemieckich poetów (np. Uhlanda). I ten przyjaciel Janusza odezwał się do mnie – napisał po przeczytaniu tomu wierszy (który Ty przetłumaczyłeś i wydałeś u Hansera). Edmund, ‘Mundek’ – napisał do mnie z Baden-Baden, co z Januszem? Odpisałem: był w Łodzi oficerem AK, pracował w konspiracji – aresztowany przez Gestapo w lipcu 1944, rozstrzelany z grupą towarzyszy broni w listopadzie 44. – Szczegółów śledztwa (tortur na badaniach), a potem ekshumacji w roku 1946 nie opisałem. Będąc w Monachium, spotkałem córkę Edmunda, potem pojechałem do Baden-Baden. Gadaliśmy 3 dni i 3 noce… o tym, co przeżył Edmund, co przeżyłem ja, i o życiu, i śmierci Janusza. Wszystko wymieszane: łzy i śmiech, nazwiska profesorów gimnazjalnych, nazwiska i imiona sympatii dziewcząt, piękności gimnazjalnych, słowa polskie i niemieckie… Ech, Karolu… pokolenie nasze, nasze losy. Znasz to. I wiesz? Szok na dźwięk mowy niemieckiej, którą pierwszy raz po wojnie usłyszałem we ‘wschodnim’ Berlinie”.

To oczywiście jedynie fragment. Takich opowieści i zwierzeń raczej nie da się napisać w esemesie czy na twitterze, nawet niesporo byłoby powierzać je e-mailom, wszystko to bowiem są zimne środki przekazu, niesprzyjające zwierzeniom o intymnym charakterze i rozbudowanym narracjom. Wraz z zanikiem tradycyjnej korespondencji mamy zatem do czynienia z eliminacją pewnego typu dokumentacji życia społecznego, która od czasów antycznych towarzyszyła człowiekowi, zaś dla historyków stanowi nieocenione źródło wiedzy zawartej nie tylko w przekazywanych korespondencyjnie treściach, ale też w zindywidualizowanym języku autorów. Coś istotnego – choćby ze względu na bogactwo tego rodzaju dokumentów – odchodzi chyba nieodwołalnie w przeszłość. Przy czym nie chcę tego oceniać w kategoriach „lepiej – gorzej”, jest po prostu inaczej. Warto jednak zdać sobie sprawę z tych przemian.

List tradycyjny obrósł zresztą bogatą literaturą przedmiotu, był bowiem nie tylko nośnikiem międzyludzkich relacji, lecz doczekał się także literackiej nobilitacji, by przypomnieć jedynie listy biblijne. Rola listu utrwalona została u nas w znanej, śpiewanej przez Skaldów piosence autorstwa zmarłego niedawno poety Leszka Aleksandra Moczulskiego Medytacje wiejskiego listonosza . Dziś ludzie listy piszą coraz rzadziej i zapewne są one treściowo mniej pojemne, niż to było jeszcze jakieś pół wieku temu. Przekaz taki trwa zbyt długo. A przecież w końcu relatywnie niedawno tego rodzaju korespondencja była oczywistością, choć czasem, jak w peerelii, natrafiała na przeszkody dziś zgoła zdumiewające: gdy sobie przypominam, że list wysłany z Warszawy do Berlina dochodził do adresata po dwóch miesiącach – kierowany do celu zapewne przez Kamczatkę – odpowiedź zaś nadchodziła po kolejnych dwóch, wówczas ten sposób komunikacji wydaje się czymś z dzisiejszego punktu widzenia absurdalnym, a przecież jednak tym sposobem potrafili ludzie przez dziesięciolecia podtrzymywać, a nawet budować kontakty.

Teraz, czytając opasłe tomy korespondencji, zastanawiam się, czy i jakie tego rodzaju świadectwa pozostawią po sobie ludzie dziś żyjący, porozumiewający się krótkimi i chyba rzadko archiwizowanymi tweetami, esemesami, e-mailami. Ale cóż – może z kolei blogi, uzupełniane postami ludzi je odwiedzających, stworzą zupełnie odmienne, lecz równie pojemne treściowo dokumenty zaświadczające, gdzie i jak żyjemy. Przykładem blog Jacka Bocheńskiego, pisarza wyjątkowej urody – pierwsza część tego bloga ukazała się niedawno jako książka, w tej chwili powstaje blog III, który polecam wszystkim miłośnikom literatury – wystarczy wejść na stronę autora, by się o tym dowodnie przekonać. A zapewniam, że naprawdę warto.