Język w krainie przerzutek
Nie ma słów niewinnych, nieuzbrojonych i pachnących czystością, ale czasami się zdarza, że po spotkaniu z drugim człowiekiem radość promieniuje mi z oczu, a kiedy indziej – smutek i rozpacz. Dlaczego słowa bolą?
Ponieważ działają jak czyny, jak ruchome, obdarzone energią rzeczy. Także dlatego, że język nie jest czymś zewnętrznym wobec człowieka, jesteśmy nim, mamy go w umyśle i ciele, nie potrafimy w ogóle pomyśleć człowieka jako niejęzykowej istoty. Nie sposób w pełni przewidzieć drogi i działania słów, ponieważ każda wypowiedź to cały kosmos znaczeń, niejawnych intencji, zagadkowych kontekstów, co sprawia, że te same wypowiedzi możemy odebrać skrajnie odmiennie. W efekcie język wyszukany, w którym nie ma wulgaryzmów i nienawiści, może być bardziej opresywny i krzywdzący niż bluzgi, które mogą być neutralne, a nawet familiarne czy wręcz czułe.
Bogaty słownik i składnia nie uchronią nikogo przed pleceniem bzdur, ale czy może zmniejszyć ilość tzw. hejtu czy mowy krzywdzącej.
W domu języka jest mieszkań wiele i ważne, by nie zamieszkiwać tylko jednego miejsca. Każdy z nas wychodzi się z jakiegoś „języka domowego”, w którym krzyżują się różne słowniki, akcenty i style wypowiedzi, często związane z członkami rodziny, krewnymi i przyjaciółmi domu, którzy wnoszą do niego swoje słowniki i artykulacje. A później przychodzi czas zinstytucjonalizowanego nauczania, które standaryzuje – wyrównuje i upodabnia – nasze języki. Tak było, odkąd edukacja stała się powszechna, i tak będzie. Swego rodzaju agoniczna koncepcja kształtowania języka indywidualnego sprawia, że bez lęku patrzę w przyszłość i nie obawiam się o stan polszczyzny. Kiedyś, gdy gwara była piętnowana, człowiek mógł osiągnąć sukces, kiedy się jej wyzbył lub zepchnął do sfery prywatnej, domowej. Dziś gwary i odmiany polszczyzny emancypują się, nie powodują już wstydu, ale dumę. Pokolenie, nad którym wylewamy morze łez i narzekamy na zapaść mowy i jej degradację, też przechodzi proces nieuniknionej socjalizacji. Bez ulepszenia swojego języka nikt nie osiągnie sukcesu zawodowego. Czas tzw. wojny języków z jednej strony należy do historii; teraz wydaje się panować era wielości. Z drugiej strony hegemonia angielskiego jest bezdyskusyjna, więc może jednak wojna pod inną postacią. Jestem jednak przekonany, że im więcej znamy języków i odmian mowy, kodów językowych, tym lepiej, tym ciekawiej. Ten model dyfuzyjny miesza języki, pozwala też przełączać się na różne kody w obrębie tego samego języka – piękne, wulgarne, regionalne, fachowe – co daje szansę powiększenia pola wolności indywidualnej.
Czyli moje „kamieni kupa” jest oznaką mojej wolności?
Tak. Ale musi mieć pani świadomość konsekwencji używania określonego języka. Każdy człowiek ma prawo kląć, hejtować i bluzgać, tylko niech przemyśli konsekwencje i to nie tylko takie, że kogoś skrzywdzi, ale również to, w jaki sposób ekspresja werbalna wpłynie na jego rolę społeczną, na jego wizerunek utrwalony na długo dzięki internetowi. Niech przez krótką chwilę młody czy stary mieszkaniec wirtualnego świata zastanowi się, jak dany wpis zostanie zinterpretowany przez innych i czy ci drudzy będą chcieli dalej z nim współpracować. Uważam, że trzeba używać słów świadomie i zarazem poszerzać swoją strefę wolności, uczyć się poruszania po niej. Im większe jest pole wypowiedzi w zakresie słownika, sprawności retorycznej, tym lepszym się jest graczem, czyli dysponentem reguł językowych, którym mówi interlokutor. Ta zdolność zawsze mnie fascynowała jako zdolność zajmowania różnych pozycji na polu gier językowych.
Gdy mówi pan o graczu, dysponencie, słyszę… manipulacja.
Ale ta wiedza chroni też przed podleganiem manipulacji. W społecznościach plebejskich, a z takiego pochodzę, jak ktoś mówi dużo i ładnie, jest podejrzany o manipulację, o to, że chce nam wcisnąć jakiś kit. Gdy za bardzo waży słowa, pracuje nad wypowiedzią – też nie wzbudza zaufania. Język jest kryterium wiarygodności. Akwizytorzy wszelkiej maści mówią gładko i szybko, a perswazyjna funkcja języka zdominowała ostatnie dekady życia w Polsce i teraz nauczyciele, naukowcy, prawnicy, politycy przypominają właśnie akwizytorów, którzy wciąż chcą nam coś sprzedać i do czegoś nakłonić.
Debaty oksfordzkie uczą w szkołach jak przekonać przeciwnika, a nie jak znaleźć wspólne rozwiązania albo kompromis. Czy zanik kooperatywnej funkcji języka nie jest bękartem edukacji?
Tak. Niestety. Budowanie kompetencji w zakresie perswazyjnej argumentacji zdominowało kształcenie. Musimy znów się uczyć języka rozmowy, kompromisu, konstruktywnych negocjacji.
Prawo Kopernika wskazuje, że gorszej, słabszej funkcji języka nie będzie łatwo się pozbyć. Trzeba zrobić swoisty przewrót kopernikański?
Raczej powrót. Powrót do czytania książek. Literatura to najdoskonalsza postać języka i ta najlepszość wcale nie wynika z tego, że zgadzamy się, że coś zostało fenomenalnie napisane, ale z tego, że język nas zintegrował, nie gwałcąc naszych różnic. Pozwolił nam myśleć o sobie jako o wspólnocie, która – jak literatura – wchłania w podziwie i aprobacie wszelkie sposoby ludzkiego mówienia. Myślę, że trzeba wołać: „z powrotem do literatury”.
Może w czasach płynnej nowoczesności już nie potrzebna jest komunikacja?
Przeciwnie, nigdy tak bardzo jej nie potrzebowaliśmy. Ale nie do przesyłu informacji, lecz do rozmowy. Sądząc po ilości złości, gniewu, nienawiści w mass-mediach, to ludzie bardzo chcą być usłyszani. I krzyczą, wyzywają, obrażają, walcząc o swoje racje, prawdy. Czyli… zależy im na komunikacji, a gdy mają poczucie impasu komunikacyjnego, niczym dzieci tupią nóżkami, zrzucają szachownicę. Bo gniew jest najczęściej znakiem impasu komunikacji; energia, która zazwyczaj znajduje ujście w rozmowie, teraz – z powodu braku właściwego słowa – zamienia się w czerwoną twarz, podniesione ręce i krzyk. Furia jest pierwszym objawem, że mamy kłopot z nazwaniem, ujęciem w ramy słowne uczuć, które nosimy w sobie, ale nie potrafimy ich nazwać. Według mnie, edukacja jest jedynym rozwiązaniem na te swoiste bóle rodzenia się słów.
Opór werbalny jest znakiem nienazwanego bólu, czyli proponuje pan receptę, by jak najwięcej się uczyć, by doświadczenia innych oświetlały nam nasze stany emocjonalne?
Tak, edukacja jest miejscem ulepszania siebie przez ulepszanie mowy. Gdy człowiek widzi i słyszy siebie poprzez oczy i uszy innych, ma szansę opuścić swój świat, czyli jeden język, jaki znał, i zobaczyć siebie z oddalenia. I wtedy dopiero może zrozumieć, że może też wybrać siebie jako innego od siebie.
Zgodnie z paradoksem Sartre’a człowiek nigdy nie jest zadowolony z siebie i wciąż chce być kimś innym.
Liczy się droga. Ważne, by wciąż się szukać. By poznawać nowe języki, nie tylko te międzynarodowe. Tylko sztuka, literatura, teatr, muzyka etc. są w stanie zmusić mnie, poprzez zaangażowanie, abym pomyślał, co myśli katol, lewak, pedał. Sztuka jest „szlachetną korupcją”, bo dzięki atrakcji estetycznej obcuję z postaciami, z którymi bym w życiu realnym nie chciał mieć nic wspólnego. Mój umysł, uprzedzenia, lęki i obawy zostały przekupione… przyjemnością. Bo fabuła mi się podoba, intryga jest niezła, bohaterowie – ciekawi. Dzięki sztuce mogę żyć życiem innych bohaterów, nie zdejmując własnych bamboszy. A potem się okazuje, że sztuka mnie zmienia, zmuszając do wyjścia z ciepłego łóżka egzystencji.
Wspólnoty konstytuuje się nie tylko w teatrze czy na wystawie, ale też przed ich drzwiami…
Sztuka jest zawsze zanurzona w kontekście, który może być wymienialny. Owocem spluralizowanej kultury jest brak obiektywnego komunikatu i o ile w sztuce różne konteksty i języki są dobrze widziane, o tyle w życiu publicznym – nie. I dlatego, rozmawiając z prawicowcem czy z lewicowcem, trzeba najpierw uzgodnić konteksty, w których ulokowane będą ich wypowiedzi, a następnie zająć się słowami, które przecież dla każdego znaczą co innego. Język, bez znajomości kontekstu, staje się coraz bardziej systemem nieporozumienia niż komunikacji polegającej na uzgodnieniu znaczeń.
Czyli słowa mają moc krzywdzenia tylko w sytuacji niezdefiniowanego kontekstu wypowiedzi?
Przeciwnie, najbardziej krzywdzą te wypowiedzi, które niosą ze sobą swój kontekst, rozpoznawalny natychmiast przez większość uczestników komunikacji. Kiedy na boisko pod nogi czarnoskórego gracza zostaje rzucony banan, większości z nas nie trzeba tłumaczyć, że to gest o wymowie rasistowskiej. Wypowiedź nienawistna, krzywdzący stereotyp, one nigdy nie są oryginalne, prawie zawsze to znane nam cytaty. Kto nas tego nauczył?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.