Widmo apokalipsy?
Tak sobie w czas wakacyjny rozmyślam o tym, co by tu radosnego i wesołego napisać ku czytelników serc pokrzepieniu, a w dodatku, by to jakoś jednak o problemy nauki zahaczało, gdyż w końcu piszę do miesięcznika tej właśnie problematyce poświęconego, choć przecież i samo pojęcie nauki nie tylko nie do końca jest pochwytne, lecz także zmienne w czasie, by przypomnieć tylko, że poszukiwania alchemików niegdyś miały tu prawo obywatelstwa, ale także i dziś takie dziedziny, jak meteorologia z jej prognozami pogody czy politologia z przewidywaniami przyszłości doskonale się tu odnajdują. I właśnie ta ostatnia dziedzina wydaje się szczególnie interesująca. Przeczytałem bowiem ostatnio dwa teksty dotyczące możliwego rozwoju wydarzeń – nie tylko Polski dotyczące – które poruszyły moją wyobraźnię. Pierwszym jest pomieszczony w „Plusie/Minusie” (nr 26/2018) artykuł Kulturowa wojna domowa Jana Tokarskiego, filozofa, autora książki Zderzenia , który opisuje starcie, jakie ma miejsce między niedemokatycznym liberalizmem a nieliberalną demokracją, i który rzecz kończy zarysowaniem dość ponurej alternatywy: „Jak pogodzić zwaśnione strony? Na razie nie widać dobrego wyjścia z potrzasku. Rozsądek może podpowiadać, że te plemienne walki długookresowo szkodzą obu stronom. Logiki rywalizacji politycznej nie zmienia się jednak za pomocą racjonalnych argumentów. Możliwości są więc chyba tyko dwie: albo wydarzy się coś, co doprowadzi do zmiany obecnej sytuacji, albo czekają nas erupcje politycznej przemocy. Trzeciej opcji nie widzę”.
Z kolei politolog, profesor Marcin Król, w wywiadzie zatytułowanym Europa nie jest już dziś ośrodkiem czegokolwiek , opublikowanym w „Polska. The Times” (nr 54/2018), dodaje: „Nie ma więc żadnego sensu przewidywanie, gdzie nastąpi wybuch, czy będzie względnie łagodny, czy raczej może katastrofalny w skali, czy poleje się krew, czy nie – tego nie wiemy. Natomiast coś się zdarzy – tu nie ma najmniejszej wątpliwości. Zadanie, jakie w tym stawiam samemu sobie i zachęcam, byśmy wszyscy je sobie stawiali, brzmi natomiast tak: uratować z pożaru te książki, tę muzykę, tego ducha demokracji – wszystko, co da się uratować. Nie dać wszystkiemu spłonąć”. I gdy czytam te słowa, przypomina mi się wspaniała wypowiedź twórcy „Kultury” paryskiej Jerzego Giedroycia, który w niemal pół wieku temu udzielonym Barbarze Toruńczyk wywiadzie przewidywał bunt młodych i nieznających przeszłości anarchistów i roztaczał perspektywę jeżdżenia na taczankach od Kanału La Manche do Morza Białego.
Cóż, coraz więcej analiz, czy to podejmowanych przez socjologów, czy przez politologów, nie tylko diagnozuje pogłębiający się kryzys społeczny i polityczny, lecz także prognozuje jego dynamiczne rozwiązanie mogące przybrać postać apokaliptyczną. Napięcia w świecie współczesnym mają tak zróżnicowany charakter i przebiegają w tak różnych kierunkach, że możliwość ich rzeczowej analizy i zdolność przewidywania skutków wymykają się możliwości ich dokonania – zbyt wiele czynników naraz kształtuje dynamikę wydarzeń, w jakich uczestniczymy, przy czym część z nich ma charakter naturalny. Do tych ostatnich należy bez wątpienia narastający kryzys demograficzny. W ciągu mojego życia liczebność ziemskiej populacji uległa co najmniej podwojeniu – to już nie jest społeczeństwo masowe znane socjologom z połowy XX stulecia, lecz zjawisko, które na razie nie ma nazwy, ale z pewnością jakościowo różne od tego, jakie dotąd były opisywane. Generuje ono szereg zagrożeń, wśród których nie na ostatnim miejscu wymienić należy ruchy migracyjne, których skutki można bez przesady porównać z tymi, jakie wywołała we wczesnym średniowieczu wędrówka ludów. Przy czym w tych masach ludzkich skumulowana jest na razie ukryta agresja, zaś rozprzestrzenianie się nowych rodzajów broni, łącznie z bronią nuklearną, które prędzej czy później wymknie się spod kontroli państw, wydaje się procesem niedającym się zatrzymać, stale zwiększa możliwość dramatycznych, mniej lub bardziej przypadkowych eksplozji. Wszystko to zdaje się mieć raczej żywiołowy niż dający się przewidzieć i opanować charakter. A trzeba podkreślić, że to tylko, jeśli chodzi o problemy, z jakimi trzeba się mierzyć, wierzchołek góry lodowej.
I jeszcze coś: to nie jest kryzys jednowymiarowy, na rozwiązaniu, którego można by się skoncentrować. To jest wiązka kryzysów w wielu dziedzinach życia, od ekologii po przyspieszony postęp technologiczny, którego charakteru na dobrą sprawę już nie kontrolujemy, nie wiemy, czym są narzędzia, jakie wytwarzamy i jakie dają nam nierozpoznawalne jeszcze możliwości. Ale też nie należy zapominać o tym, że nie każdy kryzys musi oznaczać kolaps, można go wszak traktować jako rodzaj przesilenia otwierającego nowe możliwości, przy czym rozwiązanie może się okazać zaskakująco proste. Zamiast zatem czekać na apokalipsę, warto robić swoje z nadzieją, że jednak ma to jakiś sens i zwiększa szanse na wyjście z zapaści.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.